„Nie" dla zmian

W przeprowadzonych 12 maja wyborach parlamentarnych Ormianie poparli obóz rządzący, tym samym opowiadając się za kontynuacją dotychczasowej polityki. Wyborczy wynik należy odczytać jako zdecydowane "Nie! dla ewentualnej prozachodniej wolty Erewanu i jeszcze bardziej stanowcze "Nie! dla jakiegokolwiek uregulowania konfliktu wokół Górskiego Karabachu.

04.06.2007

Czyta się kilka minut

Dlaczego społeczeństwo najbiedniejszego kraju Kaukazu Południowego, w którym bezrobocie sięga kilkudziesięciu procent, a minimalna pensja oscyluje wokół 40 dolarów, nie udzieliło wyborczej legitymacji partiom deklarującym potrzebę zmiany kursu Armenii na prozachodni, na integrację z Unią Europejską i NATO, i na dołączenie w przyszłości do klubu bogatych?

Dlaczego poparło partię, na czele której stoi Serż Sarkisian - postać o co najmniej wątpliwej proweniencji, budząca niechęć, jeśli nie strach?

Demokracja kartoflana

Tym razem Zachód uparł się, aby - w przeciwieństwie do poprzednich - majowe wybory parlamentarne były przeprowadzone demokratycznie. Unia Europejska uzależniła od tego dalszy rozwój współpracy z Armenią w ramach Europejskiej Polityki Sąsiedztwa (wszystkie trzy kraje Kaukazu Południowego zostały objęte tym programem w 2004 r., a dwa lata później podpisały z Unią tzw. Plany Działań, które precyzują obszary współpracy z Brukselą i stawiają przed republikami konkretne zadania, w wykonaniu których UE będzie im pomagać). Ameryka postąpiła jeszcze mniej ceremonialnie: wychodząc z założenia, że jeśli demokracji nie ma, to można ją kupić, zagroziła wstrzymaniem pomocy dla Armenii w przypadku fałszerstw (chodzi o przyznane już Erewanowi 230 mln dolarów, w ramach programu "Millenium Chal lenge").

I rzeczywiście, wybory na pierwszy rzut oka nie były złe. Zdaniem obserwujących je misji OBWE i Rady Europy, "zasadniczo" spełniły międzynarodowe demokratyczne standardy, a choć wciąż "wiele pozostało do zrobienia", był to "milowy krok" w stronę demokracji. Posypały się gratulacje, rozdzwoniły telefony, wszyscy poczuli ulgę i radość sukcesu.

Dobrego nastroju nie zmienił oczywisty fakt, że chociaż dzień wyborów rzeczywiście był dość spokojny, to cała kampania wyborcza była jednym wielkim szwindlem. Opozycja nie miała ani normalnego dostępu do mediów, ani możliwości normalnego drukowania materiałów wyborczych (dziwnym trafem drukarnie okazały się być zarzucone pracą), ani wreszcie nie była w stanie konkurować z władzą w kupowaniu głosów wyborców - na to po prostu trzeba mieć środki, a kto w Armenii nie jest u władzy, ten środków nie ma z definicji (bo jeśli się ma, to trzeba z władzą dobrze żyć, by ich nie stracić).

A głosy kupowane były - głównie przez dwie konkurujące ze sobą partie obozu rządzącego - na potęgę. Szczególną popularnością cieszył się w kraju program pomocy najuboższym, realizowany przez partię Rozkwitająca Armenia powiązanego z prezydentem oligarchy Gagika Carukiana (jednego z najbogatszych ludzi w kraju). Specjalne samochody rozwoziły po wsiach kartofle - po worku na rodzinę, a jak trzeba, to i więcej - żeby biedni wieśniacy mieli czym obsadzić swoje kamieniste poletka.

A co by nie mówić, kartofle ważna rzecz.

Trudny rebus o prostym rozwiązaniu

Zwycięstwo rządzącej Republikańskiej Partii Armenii było do przewidzenia, jednak jego skala zdruzgotała nawet konkurencyjną część obozu rządzącego. Republikanie zdobyli połowę głosów w jednoizbowym, 131-mandatowym parlamencie. Daleko w tyle pozostały dwie inne partie reprezentujące "obóz władzy": Rozkwitająca Armenia i nacjonalistyczna Dasznakcutiun (najstarsza ormiańska partia, powstała jeszcze w XIX w.), które razem zdobyły ok. 40 mandatów. Do parlamentu weszły również dwie partie opozycyjne (łącznie kilkanaście mandatów): partia Rządy Prawa eks-przewodniczącego parlamentu Artura Bagdasariana, oraz prozachodnia partia Dziedzictwo byłego ministra spraw zagranicznych, urodzonego w USA Raffiego Howannisiana.

Można by spytać: skoro kampania wyborcza była jednym wielkim przekrętem, to czy wyniki odzwierciedlają rzeczywiste preferencje wyborców? I z pewnym (ale niezbyt wielkim) przymrużeniem oka, można by odpowiedzieć, że tak.

Wyborcy stanęli przed następującym rebusem: poprzeć władzę czy opozycję? Jeśli władzę, to którą jej część? A jeśli opozycję, to którą partię? Odpowiedzieli według wszelkich zasad miejscowej logiki: władza rządzi od lat, jest nam znana i chociaż skorumpowana, to przewidywalna. A jaka jest opozycja? Istnieje kilkanaście partii, skłóconych każda z każdą (partie może by się i dogadały, ale partie w Armenii służą przede wszystkim interesom ich liderów, a ci się nawzajem nie znoszą). Część ugrupowań jest prozachodnia, część prorosyjska, a część - jeśli nie większość - ma program złożony z jednego punktu: my chcemy tego samego, co Robert Koczarian - prezydent Armenii od 1998 r. - tylko zrobilibyśmy to lepiej. Gdyby chociaż ten obóz się zjednoczył! Ale gdzież tam. Miesiące dyskusji o wspólnych listach opozycji skończyły się jak zawsze - na niczym.

Czyli - myślał sobie zwykły Ormianin - trzeba zagłosować na władzę. Na kogo?

Republikanie to od lat główna partia rządząca, a ich lider (od marca, kiedy objął przywództwo partii po śmierci jej szefa, wieloletniego premiera Andranika Markariana) Serż Sarkisian to drugi człowiek w państwie po prezydencie; złośliwi mówili, że nawet ważniejszy od prezydenta. Sarkisian nie będzie eksperymentował z NATO i nie będzie drażnił Rosji. A przede wszystkim - nigdy nie odda Azerbejdżanowi Karabachu, z którego sam pochodzi, i którego wojskiem dowodził, zanim został zausznikiem prezydenta i ministrem obrony Armenii. W nacjonalistycznym ormiańskim społeczeństwie strach o to, że Karabach - "odzyskany" zbrojnie na początku lat 90. - mógłby zostać oddany Azerbejdżanowi, stanowi potężną siłę polityczną, a hipotetyczny przywódca zdecydowany na podpisanie takiego aktu "zdrady narodowej" musiałby zawczasu grzać silniki samolotu na płycie lotniska. A i wówczas nie jest powiedziane, że zdążyłby uciec z kraju z życiem.

A partia oligarchy Carukiana? Stworzona została z inicjatywy prezydenta właśnie po to, by zrównoważyć rosnące wpływy Sarkisiana. Gdyby wygrała wybory, to Koczarian mógłby dalej rozdawać karty i przygotować następcę, zanim odejdzie z urzędu w kwietniu 2008 r. A wiadomo, że na urząd głowy państwa szykuje się Serż. Czyli - "wojna na górze" jak w banku. Lepiej zawczasu poprzeć Serża, bo Armenia nie może sobie pozwolić na wewnętrzne zawieruchy.

I tak, łamiąc zachodnie standardy (ktoś nawet targnął się na życie republikańskiego mera Giumri, ale wśród kilku ofiar zamachu bombowego mer miał szczęście się nie znaleźć), Rozkwitająca Armenia walczyła z republikanami o głosy. A ci nie pozostawali jej dłużni: jacyś złoczyńcy wysadzili dwa "rozkwitające" biura.

Ludzie wiedzieli swoje i odpowiednio zagłosowali. Deklarująca 400 tys. członków Rozkwitająca Armenia otrzymała marne 204 tys. głosów. Swoją drogą, co za nielojalność! Ile kartofli poszło na marne!

"Nie!" wojnie na górze

Zapewne inaczej wyglądałyby wydarzenia najbliższego roku, gdyby wyborcy byli mniej zdecydowani. Powszechnie wiadomo, że skorumpowany i uwikłany w ciemne interesy (mówi się o kilkuset milionach dolarów zachomikowanych w bankach) prezydent Koczarian z niechęcią myśli o wyborach prezydenckich, w których nie może już startować - bo konstytucja zabrania sprawowania urzędu przez więcej niż dwie kadencje z rzędu.

Jego plan był prosty: poprowadzić do zwycięstwa Rozkwitającą Armenię, co osłabi wpływy Sarkisiana i da prezydentowi większe możliwości manewru - spekulowano nawet, że Zachód przymknąłby oko na trzecią kadencję Koczariana, gdyby tylko ten podpisał porozumienie pokojowe w sprawie Karabachu.

Do niedawna Koczarian i Sarkisian stanowili zgrany tandem (obaj zresztą świetnie się znali: wywodzą się z Górskiego Karabachu, którego Koczarian był w latach 1992-97 przywódcą), tandem trzymający całą armeńską scenę polityczną żelazną ręką. Coś między nimi zaczęło się jednak zmieniać w ubiegłym roku - to zapewne nieuchronnie zbliżający się koniec kadencji Koczariana ośmielił wpływowego ministra obrony.

Koczarian znalazł się w trudnej sytuacji - po pierwsze, w Armenii rządzonej przez jego niedawnego partnera może nie być dość miejsca dla dalszej aktywności politycznej niestarego przecież Koczariana (rocznik 1954). Po drugie - kiedy ma się pokaźne sumy na koncie, trzeba się zabezpieczyć po wygaśnięciu immunitetu. Czy Sarkisian to bezpieczeństwo zagwarantuje?

Dlatego trzeba było wygrać wybory (poprzez stworzoną właśnie do tego celu Rozkwitającą Armenię). Jednak społeczeństwo powiedziało "Nie!" i zapobiegliwie już teraz dało Serżowi Sarkisianowi niemal pełnię władzy - od tych wyborów, po poprawkach konstytucyjnych z 2005 r., Armenia zamienia się bowiem z republiki prezydenckiej w parlamentarną i to właśnie zwycięska partia i z jej liderem będą mieli najwięcej do powiedzenia.

Sarkastycznie można by zauważyć, że państwo mogłoby oszczędzić, nie organizując wyborów prezydenckich za rok, bo jeśli Serż zdecyduje się kandydować (a ambicji takich nie skrywa), to i tak wygra. Nawet gdyby wyłonił się wspólny kandydat opozycji (z tym, jak z czekaniem na Godota) - to, po pierwsze, nie będzie go stać na setki ton kartofli, a po drugie - władza zawsze pomoże człowiekowi władzy.

Quo vadis, Armenio?

Wyborczy wynik wydaje się na lata zamykać dyskusję o ewentualnej prozachodniej wolcie Armenii, postulowanej przez niektóre partie opozycyjne. Armenia Serża Sarkisiana będzie cementować sojusznicze związki z Rosją, współpracę z Zachodem traktując instrumentalnie. Z punktu widzenia Unii czy USA to zresztą zrozumiałe i nikt nie oczekiwał, że majowe wybory przyniosą przełom.

Znacznie poważniejszym dla Waszyngtonu, Brukseli czy Warszawy wydaje się być jednak fakt, że idąc do urn, armeńskie społeczeństwo wyraziło stanowcze weto wobec wszelkich międzynarodowych inicjatyw pokojowych, które przewidują powrót Karabachu do Azerbejdżanu. Serż Sarkisian wydaje się być ostatnim politykiem w Armenii, który mógłby jakiekolwiek z takich porozumień podpisać.

Tym samym płonne okazały się nadzieje - rozbudzone na Zachodzie przez niepoprawnie optymistycznych międzynarodowych negocjatorów - na rychłe rozwiązanie tego najkrwawszego na Kaukazie Południowym konfliktu. Wyścig zbrojeń między Azerbejdżanem a Armenią - wyścig ten bogaty w naftę i gaz Azerbejdżan wygrywa; jego budżet wojskowy jest niemal równy całemu budżetowi Armenii - może zakończyć się czarnym scenariuszem.

Ormianie pocieszają się nadzieją, że niewielu Azerów będzie gotowych ginąć znowu za Karabach.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 21/2007

Artykuł pochodzi z dodatku „Nowa Europa Wschodnia (21/2007)