Narodowy test powszechny

Tadeusz Sznuk, prowadzący teleturniej „Jeden z dziesięciu”: Pamiętam panią, która przed nagraniem była nadzwyczaj opanowana. „Mam szwagra w elektrowni, jak mi źle pójdzie, w czasie emisji wyłączy prąd w całym mieście” – wyjaśniła.

05.07.2021

Czyta się kilka minut

 / TVP / FORUM
/ TVP / FORUM

MAREK RABIJ: Panie Tadeuszu, kategoria „teleturnieje”.

TADEUSZ SZNUK: Rozumiem, że mam odpowiedzieć: „Poproszę na siebie”?

Na to liczę. Kto jeśli nie Pan – prowadzący teleturniej emitowany nieprzerwanie od 27 lat – może mieć na ten temat coś do powiedzenia?

Na pewno są bardziej wszechstronnie doświadczeni prowadzący. Ja jestem „mono­formatowy”.

W tym roku zanosiło się wręcz, że „Jeden z dziesięciu” przejdzie do historii. TVP nie chciała przedłużyć umowy z producentami.

O tym z panem już niestety nie porozmawiam. Mamy z TVP nową umowę produkcyjną z niezwykle restrykcyjną klauzulą poufności.

Nie szkodzi. Od pewnego czasu staram się wręcz unikać informacji o tym, co się dzieje w TVP. Chciałbym za to porozmawiać o fenomenie „Jednego z dziesięciu”. Chyba możemy tak to nazwać?

Kiedy startowaliśmy z tym programem w 1994 r. i w Polsce była tak naprawdę jedna telewizja – bo pozostałe dopiero raczkowały – mieliśmy oglądalność na poziomie przeszło 3 milionów osób. Dziś widownia raczej nie spada poniżej półtora miliona, co uważam za wynik bardziej niż przyzwoity – chociaż mam wątpliwości, czy powinniśmy zwać to aż fenomenem.

To proszę się rozejrzeć szerzej po telewizyjnych ramówkach. W jednym teleturnieju trzeba pokonać tor przeszkód i nie wpaść przy tym do wody. W innych uczestnicy ratują żony zanurzone w kisielu, rozpoznają piosenki, układają hasła z liter, w ostateczności – odpowiadają na pytania, z którymi poradzą sobie nawet przedszkolaki. „Jeden z dziesięciu” to ostatni przedstawiciel gatunku rozrywki wykorzystującej wyłącznie wiedzę uczestników.

Był pan uprzejmy zapomnieć o jeszcze jednym teleturnieju, emitowanym w konkurencyjnej ogólnopolskiej stacji.

„Milionerom” bliżej jednak do wymienionych wcześniej formatów. Widz śledzi tam nie tyle intelektualne zmagania uczestników, co grę emocji, w którą z premedytacją wciąga ich prowadzący.

Ale to nie zmienia faktu, że „Jeden z dziesięciu” wymyślił jegomość, który musiał być sadystą. Bo proszę pomyśleć: dziesięciu uczestników, z których tylko jeden wyjdzie w miarę zadowolony. Reszta zyska najwyżej szansę, żeby się namęczyć, bo nagrody, nie dość, że tylko dla finalistów, to są w zasadzie symboliczne. Na tym właśnie opiera się diaboliczność tego formatu. Widział pan zapewne fragmenty programu, które krążą po internecie?

Niektóre mają już status wręcz kultowy. Na pytanie o imiona pary głównych bohaterów „Nocy i dni” Marii Dąbrowskiej jeden z uczestników odpowiada: „Bogumił i Jan”.

I pana to bawi?

Nie jest to dowcip stulecia, ale jak Pan widzi, zapadła mi ta scena w pamięć.

A mnie nie jest do śmiechu, bo wiem, jaki stres towarzyszy graczom. Widzę, z jakim poczuciem wstydu schodzą ze sceny ci, którzy nie odpowiedzieli na proste pytanie, bo zjadły ich nerwy lub zabrakło im czasu. W bazie mamy ponad 70 tysięcy pytań z kilkunastu dziedzin i o zróżnicowanym poziomie trudności. Nasi goście są po męczącej podróży, czasem przez pół Polski, albo i dalej. Proszę dodać do tego tremę, jaką nieobyty z kamerą człowiek musi odczuwać w studiu i krótki czas do namysłu. Sam ­wielokrotnie ­zadawałem sobie pytanie: czy ja bym w ogóle wyszedł z fazy eliminacji?

Kiedy czytam potem w internecie komentarze wyśmiewające niewiedzę uczestników, mam ochotę odpisać: zapraszamy na eliminacje, a potem do programu i zobaczymy, jak panu pójdzie.

Trudno się do Was dostać?

Nie mamy aż tak trudnych kwalifikacji, z jakich słynęła „Wielka gra”, bo nie ma takiej potrzeby; przecież nie rozgrywamy teleturnieju monotematycznego. Chętni do udziału w programie muszą wziąć udział w teście z wiedzy ogólnej, w którym trzeba zdobyć określone minimum punktowe, żeby zostać zaproszonym na nagranie. Dwadzieścia pytań, średniej, powiedziałbym, trudności. Potem pozostaje już tylko oczekiwanie na swoją kolej. I wie pan, co mnie w tej pracy cieszy najbardziej? Pomimo upływu lat, teleturniej przyciąga nadal uczestników z niemal wszystkich grup wiekowych. Nie mamy niestety dostępu do wyników badań widowni, które by nam powiedziały coś o metryce czy wykształceniu widzów naszego i innych teleturniejów. TVP nam ich nie udostępnia. Mamy natomiast kontakt z uczestnikami, którzy powołują się na swoistą teleturniejową sztafetę pokoleń. Coraz częściej zdarza mi się usłyszeć: „mój tata startował u pana tyle a tyle lat temu, dlatego postanowiłem również spróbować”. Wygląda na to, że w tym teleturnieju starzeje się jedynie prowadzący.

Wikipedia nie jest może najmłodszym dzieckiem internetu, ale również tam „Jeden z dziesięciu” ma gigantyczne, rozbudowane o tabele i statystyki hasło, które jest kopalnią wiedzy o teleturnieju.

Myśli pan, że to jakiś miernik naszej popularności?

Pod warunkiem, że nie redaguje jej ktoś od producenta.

Nie, to na pewno nie my (śmiech). Muszę tam zajrzeć, żeby się czegoś o nas dowiedzieć.

W rozdziale „Rekordy i sytuacje nadzwyczajne” wyczytałem, że w 17. odcinku 119. edycji zwyciężyła Aneta Kurczewska-Hołtyn i że do wygranej wystarczyło jej tylko 11 punktów. Rywale odpowiadali jeszcze gorzej.

To rezultat specyfiki tego teleturnieju, który jest kompletnie nieprzewidywalny. Niereżyserowalny. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć, kto i na jakim pytaniu się wyłoży. W scenariuszu i w regulaminie nie ma również narzędzi, które by nam pozwalały w jakikolwiek sposób moderować przebieg rozgrywki.

Tak jak się to robi w innych teleturniejach – jak rozumiem?

To już pan powiedział. Ale tak, chyba nie zdradzę wielkiej telewizyjnej tajemnicy, jeśli potwierdzę, że przynajmniej w niektórych współczesnych talent shows o tym, kto i kiedy odpadnie, decydują producenci na podstawie badań reakcji widowni. Erudycja czy talenty uczestników mają tu drugorzędne znaczenie. Najbardziej liczą się emocje, jakie uczestnicy budzą u widzów. U nas tego nie ma. Wygrywa ten, kto odpowie na najwięcej pytań.

Chyba nie zawsze. W 16. odcinku 104. edycji – znów posiłkuję się hasłem z Wikipedii – Piotr Przęczek zdobył 483 punkty, a mimo to przegrał z Leszkiem Kędzierskim, który miał ich tylko 71. Pamięta Pan, o co tam wtedy poszło?

Wszystkiego nie mogę pamiętać. Jeśli coś takiego miało miejsce, to z pewnością można to wytłumaczyć odpowiednimi zapisami w regulaminie. A regulamin oddaje sporo w ręce ślepego przypadku.

Co utkwiło Panu w pamięci najmocniej?

Pamiętam np. panią, która przed nagraniem była zaskakująco opanowana. Uczestnicy zwykle siedzą wtedy jak na szpilkach. Niektórzy do ostatniej chwili powtarzają jakieś informacje. Są i tacy, którzy spisują pytania zadane w poprzednich odcinkach i uczą się odpowiedzi na pamięć, albo próbują znaleźć jakieś tematyczne prawidłowości, jak system w totolotku. Tymczasem tamta pani po prostu siedziała sobie w pełni zrelaksowana. „Mam szwagra w elektrowni, jak mi źle pójdzie, w czasie emisji wyłączy prąd w całym mieście” – oznajmiła.

Nie jestem pewien, czy to był żart.

Te 27 lat spędzonych wśród tysięcy osób stających przed kamerą do testu wiedzy powiedziały Panu coś, czego nie wiedział Pan wcześniej o rodakach?

Niestety, nie spędzam na planie tyle czasu z uczestnikami, ile bym sobie życzył. Produkcja telewizyjna to jest jednak taśmociąg. Nagrywamy w studiu w Lublinie, czas jest ograniczony. Widzimy się z graczami przez chwilę podczas make-upu, przed samą rozgrywką, witam się, zamieniamy parę zdań. A teraz, podczas pandemii, spotykamy się dopiero w studiu. Widzę więc tylko to, co dzieje się już w trakcie teleturnieju.

Ludzie nie udają przed kamerami?

Są tacy, którzy stają przed kamerą z gotowym pomysłem na siebie. Próbują pokazać się takimi, za jakich chcą uchodzić – choćby za luzaków, który przyszli tu tylko dla zabawy – nawet wtedy, kiedy wszystko świadczy o tym, że jest dokładnie na odwrót. Bywają też uczestnicy, których rozgrywka niesie jak fala. Najłatwiej chyba rozpoznać takich, którzy przyszli po to, żeby się pokazać w telewizji, bo zazwyczaj długo nie grają.

Proszę też pamiętać, że nie wszystkie teleturnieje sprawiają, iż w ferworze rywalizacji uczestnicy muszą pokazać więcej prawdy o sobie samych. Wydaje mi się, że nasz właśnie do takich się zalicza. Postępowanie jednego gracza ma wpływ na sytuację innych, bo ten, który odpowie na swoje pytanie, wyznacza następnego, czyli może w ten sposób realizować pewną taktykę. Ale też odsłania przez to swój charakter. Zobrazuję to może tym, co się wydarzyło dzisiaj podczas nagrania. Był pan, z dużą wiedzą, ale od początku widać było, że chce bić słabszych. No i los się na nim zemścił. Albo inni gracze – bo do finału nie dotarł.

Zastanawiam się, co mówi z kolei o samym teleturnieju nadreprezentacja mężczyzn wśród jego uczestników? Nie zdarzyło się jeszcze, aby większość zawodników stanowiły kobiety.

Myślę, że panie mogą być po prostu rozsądniejsze. Po co startować w czymś, co nie daje wielkich korzyści materialnych, za to wiąże się ze stresem i potencjalnym ryzykiem skazy na wizerunku? Możliwe, że popisy erudycyjne stanowią też większą wartość dla mężczyzn niż dla kobiet. Ale w tej chwili dzielę się z panem jedynie własnymi domysłami.

Skoro już tak krążymy wokół tej erudycji – z jakimi pytaniami uczestnicy nie mają zwykle trudności?

Wydaje mi się, że z tymi nawiązującymi do Biblii.

Minister Czarnek będzie zachwycony.

Ale chyba nie zaskoczony, bo to w naszym kraju rzecz w zasadzie możliwa do przewidzenia. Poza tym staramy się obracać na poziomie podstawowych informacji. Mnie natomiast martwi stosunkowo niski poziom zaznajomienia z przedmiotami ścisłymi. Pytania z tych dziedzin o wiele częściej sprawiają graczom problemy.

Czegoś jeszcze nie wiemy?

Nie odważę się nazwać tego niewiedzą, ale dziwi mnie, że w obrębie wiedzy o języku mniejszą trudność sprawiają uczestnikom pytania z gramatyki niż z literatury. Jestem po studiach technicznych, wiem oczywiście, że istnieje coś takiego jak przysłówek i przydawka, ale przez całe dorosłe życie radziłem sobie jakoś bez dokładniejszego rozeznania, czym jedno różni się od drugiego. Orientację w literaturze zawsze uważałem natomiast za coś, co – celowo użyję wielkich słów – konstytuuje wykształconego człowieka.

Inna sprawa, że coś, co ludziom z mojego pokolenia wydaje się oczywiste, dla młodych uczestników takim być nie musi. Gdyby pan spytał kogoś z moich znajomych chociażby o Hankę Ordonównę…

Teraz Pan trochę przesadził z osadzaniem własnej metryki w kontekście kulturowym. Mamy wspólnych znajomych.

No dobrze, to o Karin Stanek.

Teraz zgoda.

Jeśli zapytać o nią kogoś świeżo po maturze, wtedy mogą być kłopoty. Dlatego tak bardzo mi zależy na tym, żeby rozrywce, jaką jest teleturniej, nadać wymiar edukacyjny. Gdy uczestnik nie poda właściwej odpowiedzi, zawsze czytam ją za niego. Czasem także uzupełniam informacje podane przez gracza. Kto wie, być może dlatego utrzymujemy się tak długo na wizji, bo zaliczamy się do grupy „produkcji misyjnych”. Mamy też stałą pulę nagród, bo zwycięzca inkasuje tyle samo bez względu na to, czy wygra mając 400 punktów, czy tylko 200. Nikt nie idzie raczej do „Jednego z dziesięciu” dla pieniędzy.

A skąd najczęściej przychodzi?

Jeśli zakłada pan, że program przyciąga głównie publikę miejską lub na odwrót – wiejską – to się pan srodze pomyli. Mamy i takich, i takich. A także młodych i starych. Zamożnych i biednych. Z dyplomami najlepszych uczelni i samouków. Nawiasem mówiąc, to chyba dobra ilustracja siły oddziaływania, jaką nadal ma telewizja. Dużo się dziś mówi o jej końcu, o słabnącym zainteresowaniu ze strony młodych – i rzeczywiście, puls współczesnych mediów bije już gdzie indziej. Ale to nie znaczy, że telewizja straciła całkowicie rząd dusz.

A wracając do samych teleturniejów: jakim cudem program z symbolicznymi nagrodami, a do tego eksploatujący coś powszechnie dziś lekceważonego, czyli wiedzę encyklopedyczną, może tak długo cieszyć się tak dużą popularnością?

Zadaję sobie to pytanie od lat. Odpowiedź słyszę często od widzów i uczestników: chcemy się sprawdzić. Jedni startują w teleturnieju, żeby w bezpośredniej rywalizacji zweryfikować wyobrażenia o własnej erudycji. Innym wystarcza do tego uczestnictwo z fotela przed telewizorem. A z tego płynie z kolei wniosek, że to – jak się pan wyraził – powszechne lekceważenie wiedzy encyklopedycznej nie jest tak powszechne, jak się nam czasem wydaje. ©℗

TADEUSZ SZNUK jest inżynierem, dziennikarzem i prezenterem. W latach 70. popularność przyniósł mu program „Studio 2”, w którym był jednym z prowadzących. Jego głos znają także słuchacze Polskiego Radia, gdzie pracował przez 43 lata. Od 1994 r. prowadzi w TVP teleturniej „Jeden z dziesięciu”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 28/2021