Na zewnątrz był Nepal

Raz był król, kilka lat później już go nie było. Maoiści najpierw tkwili w dżungli, potem zasiadali w parlamencie. Zatrzęsła się ziemia. Góry jednak wydawały się trwać niewzruszone.

19.09.2017

Czyta się kilka minut

Trekking w położonej poza utartymi szlakami dolinie Rolwaling / BARTEK DOBROCH
Trekking w położonej poza utartymi szlakami dolinie Rolwaling / BARTEK DOBROCH

Świat zmieniał się od razu po przejściu granicy. Tylko raz przekraczałem ją drogą lądową. Na przejście między Indiami a Nepalem w Sunauli trafiliśmy wieczorem w czasie jednej z wielu przerw w dostawie prądu i niechybnie byśmy przeszli bez kontroli, gdyby nie zawołali nas celnicy siedzący przy świeczkach w swojej kanciapie. Następnego dnia, już po stronie nepalskiej, w oczekiwaniu na autobus do Katmandu stanęliśmy w przygranicznej knajpie. Barman na dźwięk naszej mowy zaczął serwować polskie zwroty. Zapytany, skąd je zna, z poważną miną odparł po polsku: „Jurek Kukuczka mnie nauczył”.

W sidłach rewolucji

Pierwszy raz zobaczyłem jednak ten kraj z okna samolotu. Pośród intensywnej zieleni na wzgórzach i górskich stokach wyrastały małe domy w kolorze mlecznej czekolady. Minęło kilkanaście lat, ale ciągle mam w głowie tamto skojarzenie. Dopiero później przekonałem się, że czekoladową barwę nadawały glina, błoto w obejściu i krowie łajno suszące się na dachach na najtańszy opał świata.

Na zewnątrz był Nepal. Parne powietrze na lotnisku odzwierciedlało duszną atmosferę stolicy, pilnowanej przez wojsko uzbrojone w kałachy, gotowe na szturm mitycznych wówczas niemal i niewidzialnych dla oczu przeciętnego turysty maoistów.

Nocna godzina policyjna i strajki zmusiły nas do udania się w góry wcześniej, jeszcze w porze kończącego się we wrześniu monsunu.

Jednym z ostatnich przed strajkiem generalnym lotów lecieliśmy do Lukli, słynącej ze spektakularnego lotniska z pochyłym pasem startowym, na którym ląduje się pod górę, a startuje rozpędzając jak na najeździe skoczni narciarskiej, by na krawędzi odbić się od pasa powstrzymując pikowanie na dno zielonej doliny. Żądnym zobaczenia Everestu, Lhotse i innych szczytów doliny Khumbu lotnisko znacznie skracało drogę. Często za cenę emocji, których nie był już w stanie potem wzbudzić trekking ani wspinaczka. Lądując we mgle, widząc w odległości kilkudziesięciu metrów od skrzydeł samolotu wyrastające nagle skalne iglice, myślałem już, że los usadził mnie w jednym z tych samolotów, które raz na kilka lat rozbijały się, nie trafiwszy w pas bądź nie zdążywszy na nim wyhamować.

Przymknąłem oczy i poczułem zbawienne szarpnięcie.

 

BARTEK DOBROCH / W drodze do Burtibang, na zachodzie Nepalu, pokonywaliśmy brody rzeczne i pokrytą błotem drogę wykutą w skale nad kanionem.

 

Pierwszego października pod wieczór, w wietrze i zacinającym deszczu, w błocie zmieszanym z jaczym łajnem, docieraliśmy z powrotem do Lukli. „In the howling wind comes a stinging rain” – pierwsze dźwięki i słowa dopadły mnie tuż za bramą wioski, w której wartowali mokrzy jak pałętające się przed domostwami kury nepalscy policjanci. Maoiści już rok wcześniej próbowali zaatakować lotnisko. Nepal nie potrafił ukryć, że był w stanie trwającej wówczas od siedmiu lat wojny domowej. „Across the mud huts where the children sleep” – głos Bono dobiegał z piętra pobliskiego baru, jakby U2 grało tam właśnie koncert. Opowiadający o konflikcie w położonym po przeciwnej stronie globu Salwadorze „Bullet the Blue Sky”, wymieszany w tym stanie oblężenia z deszczem, wiatrem, błotem i odchodami, nigdy nie brzmiał tak dobrze.

Maoiści tkwili w dżungli, gdzieś w dole. Czasem porywali turystów, ale zawsze był to raczej grzecznościowy kidnapping, a kwoty okupu nie przewyższały ceny organizacji sfingowanego porwania przez zbójników na wieczorze panieńskim w Kościelisku.

Spotkaliśmy ich trzy lata później, okrążając Annapurnę. Ulokowali punkt poboru haraczu na początku wioski położonej na wiszącej ponad rzeką półce, nad którą górowały strome stoki i skały. Na krańcu świata, bo nazwa wioski Jagat po nepalsku oznaczała właśnie świat. Nijak nie dałoby się go ominąć, zresztą zmęczeni stromym podejściem daliśmy się złapać w sidła rewolucji jak muchy w pajęczą sieć. Zadbali o scenografię. W posterunku, który zorganizowali w witrynie przydrożnego sklepiku, siedzieli za drewnianą ladą, za plecami mając czerwoną płachtę z wymalowanymi na biało sierpem i młotem oraz napis informujący, że są przedstawicielami Autonomicznej Republiki Tamuwanu, bytu, który rwący nurt nepalskiej historii zniósł gdzieś na pogranicze geografii fantastycznej.

Starannie wyliczyliśmy przed wyjazdem z Pokhary kwotę stu dolarów na głowę, która miała nam wystarczyć przynajmniej do oddalonego o dwanaście dni marszu Jomosom z jedynym na trasie bankomatem. I już drugiego dnia podatek na rzecz rewolucji pomniejszył nasz budżet o połowę. Czerwoni Gurungowie, wyjątkowo wobec nas uprzejmi, obiecali, że pieniądze nie pójdą na broń, lecz na szkołę, a gdy rewolucja zwycięży, to oczywiście – jak to rewolucja – co zabrała, zwróci.

Nie sądzę, by lider maoistowskiej Komunistycznej Partii Nepalu czytał „Tygodnik”, ale i tak ponawiam apel: Prachanda, oddawaj moje pięćdziesiąt dolarów!

Głód i zielone pola

Pierwszy raz w życiu poczułem wtedy głód. Pozostała w kieszeniach kwota zmuszała do drastycznych oszczędności. Raz-dwa-trzy-dziś-o-bia-du-nie-jesz-ty – wyliczaliśmy każdego popołudnia. Ten, na kogo wypadło, jadł zupkę chińską. Niewiele, jak na rosnące z wysokością zapotrzebowanie energetyczne.

Pozostali zamawiali dal bhat, podstawowe danie kuchni nepalskiej, składające się z ryżu, miski zupy z soczewicy oraz kilku ziemniaków, sporadycznie gotowanych warzyw lub pikli. Wymieszany z zupą ryż tworzył tanią i pożywną brejkę, mamałygę – te słowa pochodziły przecież od nazw pokarmów dawnej góralskiej biedoty ze wschodniej Europy. Nasz przewodnik Buddhi i inni spotykani w górach Nepalczycy jedli ją dwa-trzy razy dziennie.

Dal bhat miał istotną zaletę. Był jedyną potrawą w skromnych kartach dań lodge’ów, górskich hotelików, do której można było prosić o dokładkę. Dojadał ją ukradkiem – ­czasem na miejscowy sposób, czyli rękami – przegrany w codziennej wyliczance. Głód i rosnąca wysokość prowadziły czasem do nieoczekiwanych spięć, a to o 50 rupii za zakupioną drożdżówkę, a to o jabłkową brandy, której męski trzon wyprawy wbrew reżimowi budżetowemu zapragnął skosztować w Manangu, na co żeńska jedynaczka zareagowała akcją odwetową polegającą na zakupie szala z jaczej wełny. Podczas aklimatyzacyjnej wycieczki nad Tilicho, najwyżej położone jezioro świata o powierzchni prawie 14 razy większej niż Morskie Oko, snuliśmy wizje polsko-­nepalskiego biznesu, który kręciłby się dzięki szwalniom w Katmandu, gdzie na potęgę podrabiano north face’y i mammuty. Nasza marka odzieży górskiej miała nazywać się Roc Noir. Jak jeden z wierzchołków masywu Annapurny położony w wyrastającej niczym skalno-lodowy mur ponad Tilicho Wielkiej Barierze. Na nazwie się skończyło.

Głód w rejonie Annapurny uśmierzać można było w inny sposób, co sugerowały nawet mapy turystyczne. Oznaczone na nich były, podobnie jak punkty pomocy medycznej czy miejsca, w których uzupełnić można było braki kerozyny, fields of marijuana. Chociaż na pola konopi można było trafić i bez map. Z czasem monotonny zielnik zaczął nam ciążyć. W świętym mieście Muktinath, do którego dotarliśmy obniżając się o dwa kilometry po pokonaniu przełęczy, siedzieliśmy zmarznięci w jadalni hotelu, któremu patronował jeden z cenionych w Nepalu bogów, Bob Marley. Jedynym źródłem ciepła były przypominające koksowniki piece ustawione pod stołami. Na szczęście poznany po drodze Andrzej był zawodowym strażakiem. Pod jego czujnym okiem wór z wysuszoną samosiejką wylądował na rozpalonych kamieniach, niczym napar z eterycznymi olejkami podczas saunowego rytuału. Dym gęsty i biały jak aromatyczna para wypełnił jadalnię ku zaskoczeniu i uciesze rówieśników z Izraela, którzy zamiast pięciu lat studiów odreagowywali w Himalajach pół dekady służby wojskowej. „Let’s get together and feel all right” – płynęło z głośnika.

Duch Marleya przebywał zapewne na szczytach świętych gór, które według wierzeń lokalnych mieszkańców, zarówno buddystów, jak i wyznawców pradawnego bon, były mieszkaniem duchów zmarłych. Może na Oble Dome, którego gigantyczne, strome płyty skalne wyłoniły się za fragmentem ścieżki efektownie wykutej w pionowej skale kilkadziesiąt metrów ponad Marsyandi niosącą mętną wodę gdzieś z lodowców Gangapurny. Może na Machhapuchhare – górze tak świętej, że władze Nepalu ustanowiły zakaz wspinaczki na nią. A może na samej Annapurnie, która podczas 15 dni okrążania jej ogromnego masywu tylko raz, w zachodzącym słońcu dnia trzynastego, odsłoniła swój ośmiotysięczny wierzchołek.

Ślepia po zmroku

Tamtego dnia złapał nas w górach zmrok. Czasem w świetle czołówek błyskały oczy krów nocujących na serpentynach ścieżki. Wtem na jej obrzeżu zamigotały inne ślepia, bystre, świecące na biało-rudym pyszczku. W światłach latarek zafalowała ruda kita, jak u wielkiej wiewiórki, całkiem nie lisia. Sprawdziłem potem w leksykonie zwierząt Nepalu w jednej ze znakomitych księgarń w Katmandu. Opis nie kłamał. To była panda czerwona, zwana też małą.

Kilka lat później zmrok złapał nas po przejściu długiego lodowca w najwyższym piętrze doliny Rolwaling. Przewodnik uparł się, żeby nocować na skalnej ambonie, na którą prowadziła droga podobnej trudności jak na tatrzańskiego Mnicha. Z namiotu, który z trudem udało się na wietrze rozłożyć, wyszedłem jeszcze tylko za potrzebą, poruszając się ostrożnie po kilkudziesięciu metrach kwadratowych płaskiego, zaśnieżonego, podciętego z trzech stron ścianami terenu. I wtedy między żółtymi namiotami znów mignęła ruda kita. Głowę daję, że nie był to lis. Ani tym bardziej pantera śnieżna – inne ze zwierząt zamieszkujących stoki Himalajów, tak rzadkich, że niemal wpisujących się w ich zoologię fantastyczną.

Należały do nich także owce niebieskie, które w naocznym kontakcie okazały się jednak szarymi kozami. Podejrzewaliśmy, że ktoś, kto nazwał nahury górskie mianem blue sheeps, musiał często zaglądać do miejscowego zielnika. Albo miał wyobraźnię twórców legendy o yeti. Szczątki himalajskiego stwora zdeponowane były w klasztorze w Pangboche, na skraju szlaku prowadzącego pod Everest. Obowiązywał zakaz fotografowania. Odźwierny pobrał symboliczną opłatę. W przeszklonej skrzynce spoczywały rzeczywiście skalp i dłoń „człowieka śniegu”. A może coś całkiem innego.

Większego olśnienia doznałem schodząc kiedyś do Namcze Bazar, stolicy Szerpów. W zapadającym mroku, na polanie na skraju rzadkiego lasu złożonego z sosny himalajskiej pojawił się lśniący metalicznie kurak, tak fantastycznie ubarwiony, że gdybym pośpiesznie nie wyciągnął aparatu i nie zrobił lekko poruszonego zdjęcia, nie umiałbym nawet przed sobą dowieść jego istnienia. Dowiedziałem się potem, że był to kogut olśniaka himalajskiego – jednego z symboli Nepalu.

Mógł nim być także jak. Spotkania z karawanami tych zwierząt na wąskich, wznoszących się czasem nad przepaściami szlakach, na chybocących się nawet kilkaset metrów nad kanionami stalowych mostach, niosły zawsze sporo emocji. Poczciwie wyglądającym jucznym zwierzętom lepiej było schodzić z drogi. Zdarzyło mi się uciekać przed szarżą rozjuszonego jaka. Uszkodził kamienny murek, za którym się schowałem.

Na dachu świata, na dachu autobusu

Spotkania z naturą i górami nie były jedynym źródłem nepalskiej przygody. Najobfitszym było korzystanie z lokalnego transportu, nie tylko lotniczego. Drogi, łącznie z tą pomiędzy Katmandu a drugą co do wielkości Pokharą, przy której zakopianka jest jak szwajcarska autostrada, upstrzone były wrakami autobusów leżących często na dnach kanionów. Wraz z miejscową młodzieżą wolałem podróżować na dachu. Był to jeden z nepalskich sportów narodowych. Zdarzało się jednak, że kierowca zaganiał miłośników podróży z wiatrem we włosach do środka. Wtedy dopiero zaczynała się jazda. Autobus pokonywał fragment drogi, na który spadał wodospad. Albo szerokie, wymyte koryto rzeczne, przed którym kierowca wysadził pasażerów badając głębokość wody i grząskość dna za pomocą kija. Tak było na trasie do wsi Burtibang, oddalonej o dzień marszu od płaskowyżu Dhorpatan, gdzie znajdował się najstarszy obóz tybetańskich uchodźców w Nepalu. Gdy zdawało się, że najgorsze już za nami, autobus kierował się wprost w nurt rwącego potoku. Pokonywał go, kołysząc się i uderzając o zalegające na dnie kamienie niczym amfibia, a następnie wznosił na wykutą w skale ze sto metrów ponad rzeką półkę, na której buksując w monsunowym błocie, mijał się o centymetry z jadącymi czasem z naprzeciwka samochodami. Tego było za wiele. Z Bartkiem, kolegą-fotoreporterem, woleliśmy wracać z Dhorpatanu pieszo, przez wilgotną, mglistą dżunglę, po ścieżkach pełzających od pijawek.

Innym razem w Pokharze, zaraz po tym, jak wynajęliśmy skutery, nasz przyjaciel Heniek nie zastosował się do obowiązującego na nepalskich drogach prawa silniejszego i jadąc prawidłowo zderzył się z wyprzedzającą ciężarówką. Na szczęście skończyło się na zdartych łokciach i kolanach.

Nepalczyków cechowały wysoka niefrasobliwość i szczególne poczucie czasu. Pytany o to, jak długa czeka nas droga, Lhakpa, nasz przewodnik w nietkniętej jeszcze przez masową turystykę dolinie Rolwaling, zwykł odpowiadać: „może sześć godzin”. Jego sześć godzin oznaczało zazwyczaj cztery, a nawet trzy, ale podobnie ocenione przez niego przejście przez lodowiec Trakarding zajęło długie dziesięć godzin.

– Lodowiec 15 lat temu, gdy byłem na nim z ojcem, wyglądał inaczej. Szło się na wprost, nie trzeba było kluczyć – tłumaczył brat Lhakpy. Może zresztą nie brat, ale kuzyn czy po prostu kolega. U Szerpów określenie „brat” nie determinowało więzów krwi.

Rzeczy niezmienne

Nepal zmieniał się z każdą wizytą. Lodowce topniały, polodowcowe jeziora pęczniały, woda kruszyła ściany. Siedząc na krawędzi moreny wznoszącej się nad Tsho Rolpa, co kilka sekund słychać było plusk wpadających do wody skał z przeciwległej zerodowanej ściany Tsoboje, ale nigdy nie udało się zauważyć choćby poruszonej tafli jeziora.

Raz był król. Staliśmy w wielogodzinnym tłumie, aby ­Gyanendra w czasie święta Dashain odbił nam palcem na czole „tikę”, cynobrową kropkę oznaczającą błogosławieństwo. Kilka lat później króla już nie było. Maoiści najpierw tkwili w dżungli, potem zakładali garnitury i zasiadali w parlamencie. Do górskich wiosek doprowadzano drogi. Piesze trasy się kurczyły. Ta wokół Annapurny skróciła się o przynajmniej jedną trzecią. Trzy lata temu wszystkie ulice turystycznej dzielnicy Katmandu, Thamelu, pokryto asfaltem. A potem zatrzęsła się ziemia.

Góry wydawały się trwać niewzruszone. Ale tylko pozornie. W wyniku trzęsienia ziemi zniknął chociażby słynny Uskok Hillary’ego na Mount Evereście. Być może to właśnie ciągle wypiętrzające się góry odpowiadały za zmienność kraju u ich podnóża.

Były jednak w Nepalu rzeczy niezmienne. Buddyjskie stupy Bodnath i Swayambhu oparły się trzęsieniu. Starsi himalaiści nadal jadali na Thamelu w Utse, pierwszej tybetańskiej restauracji w mieście, którą założył w 1971 r. uchodźca Ugen Tsering. Niezmiennie serwowano tam świetne pierożki momo i tongbę, alkohol ze sfermentowanego prosa podawany w drewnianej tubie z bambusową rurką. Pośród dominujących białych taksówek suzuki maruti można było się natknąć na niebieskiego volkswagena garbusa z szoferem wożącym gości Miss Hawley, amerykańskiej dziennikarki, która w latach 60. ubiegłego wieku została kronikarką himalaizmu. Nie znikał też uśmiech z twarzy Nepalczyków, niezależnie od sytuacji w ich kraju. A ten był zarazem krainą wiecznej przygody, jak i królestwem slow ­life’u, spokojnego, toczącego się zgodnie z własnym rytmem życia.

Niezmiennie też sezon trekkingowy, a więc wakacje, zaczynał się z końcem września. Gdy monsun odpuszczał, powietrze stawało się przejrzyste, a chmury odsłaniały ośnieżone szczyty. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz od 2002 r. współpracujący z „Tygodnikiem Powszechnym”, autor reportaży, wywiadów, tekstów specjalistycznych o tematyce kulturalnej, społecznej, międzynarodowej, pisze zarówno o Krakowie, Podhalu, jak i Tybecie; szczególne miejsce w jego… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 39/2017