My, fajnopolacy

Sukces nielicznych nie może być miarą, według której planuje się państwo, bo ono jest dla wszystkich. Sami tworzymy warunki, w których nacjonalizm się budzi, a radykałowie kwitną.

04.12.2017

Czyta się kilka minut

Marsz Niepodległości, Warszawa, 11 listopada 2017 r. / KAROL MAKURAT / REPORTER
Marsz Niepodległości, Warszawa, 11 listopada 2017 r. / KAROL MAKURAT / REPORTER

Kilka tygodni temu Marcin Napiórkowski ogłosił na tych łamach list „Do przyjaciół patriotów”. Był on niby skierowany do prawicowych radykałów, wymachujących świecą dymną i sztandarem „białej Europy”. Jest z tym listem kilka problemów. Pierwszy jest taki, że adresaci go nie czytali, i to nie dlatego, że preferują inne gazety lub czasopisma. Nie czytali go, bo ten list „fajna Polska” napisała sama do siebie. I nie po to, żeby z kimkolwiek się porozumieć, ale żeby się we własnej fajności utwierdzić.

Tekst Napiórkowskiego jest kwintesencją polskiej sytuacji (nie)komunikacyjnej. Sytuacji, w której niby mówimy „wy”, ale tak naprawdę cały czas zwracamy się sami do siebie. Niby kraj Solidarności i ojczyzna Tischnera, ale pozór rozmowy służy nam głównie do tego, żeby scementować własną elitarność. „Wy” maszerujecie pod flagą z falangą i nam, fajnopolakom, odbieracie możliwość patriotyzmu fajnego. Niby zwracamy się do „was”, ale tylko po to, żeby pogłębić okop między „wami” a nami.

Ale co to w ogóle jest ta „fajna polskość”? Kim jesteśmy my, fajnopolacy? Jesteśmy tą cieniutką warstewką polskości, która aspiruje do sukcesu na zachodnią modłę i która ma dość kapitału (ekonomicznego, społecznego, kulturalnego), by do niego aspirować. Jesteśmy maleńką oazą średnioklasowego prestiżu, świeżo zdobytej euroatlantyckiej tożsamości, którą budujemy wokół wartości takich jak nowoczesność czy indywidualizm i o której opowiadamy zagranicznym gościom. Ten obraz jest oczywiście przyjemny dla nas, ma jednak pewien istotny feler. Taki mianowicie, że ten model fajnego patriotyzmu fajnych Polaków... nie działa.

I aż dziw, że nie możemy się tego ciągle nauczyć. Już 30 lat mija, jak śnimy świat wyjęty z „Gazety Wyborczej” lat 90. albo książek Tomasza Lisa z początku XXI wieku. Wtedy się wydawało, że radosna afirmacja fajnopolaków, którzy „nie mają kompleksów wobec rówieśników z Zachodu”, jest odpowiedzią na wszystko. Była ciepła woda w kranie, było polerowanie indywidualnego sukcesu w czterech ścianach grodzonego osiedla. I w ich wyniku mamy to, co mamy, czyli Kulsona, wycinkę Puszczy i faszystów na ulicach.

Ignorowanie przywileju

Dlaczego „fajna polskość” nie działa? W pierwszym rzędzie dlatego, że nie ma pierwiastka uniwersalnego. Nie da się jej uogólnić, nie da się do niej zaprosić wszystkich. Zawsze opiera się na wykluczeniu tych, którzy fajni nie są. Bardzo potrzebuje, żeby był ktoś, kogo można zepchnąć na margines, ustawić jako tło. Potrzebuje kogoś, od kogo czuć się będzie lepsza. Z samej swojej istoty jest skierowana przeciwko komuś, ba, jest ostentacyjnie wymierzona przeciw milczącej większości. Strzelisty sukces życiowy (taki, jakim stara się chwalić Napiórkowski) udaje się wąskiej garstce, wyznacza horyzont aspiracji niewielu, ale dla większości leży poza horyzontem zdarzeń i jest tylko źródłem frustracji. I jako taki nie może być punktem wyjścia, nie może być miarą nowoczesnego patriotyzmu. To jest ta prawda, którą trzeba w Polsce powtarzać, wbijając codziennie tysiąc gwoździ w tysiąc desek. Społeczeństwo nie może być zaprojektowane tylko pod tych, którym się w życiu udało. Sukces nielicznych nie może być miarą, według której planuje się państwo, bo ono jest dla wszystkich. To jest podejście zarówno nieetyczne, jak i nieskuteczne.

Kluczowy punkt listu „Do przyjaciół patriotów” to ten, w którym autor apeluje, żeby spróbowali się postawić na jego miejscu. I aż trudno uwierzyć, ile razy III RP będzie się potykała o te samie grabie, domagając się – wedle niepojętej, kuriozalnej logiki – żeby warstwy nieuprzywilejowane solidaryzowały się z uprzywilejowanymi. A to się nigdy nie stanie, bo tak to po prostu nie działa. Nie w tę stronę.

Wezwanie „postawcie się na moim miejscu” to ostentacyjne wręcz niezrozumienie kwestii ekonomicznych, nie mówiąc już o klasowych. A przede wszystkim jest w nim uderzające ignorowanie własnego przywileju. Drażni to szczególnie, gdy łączy się – a w „fajnej Polsce” dziwnie często się łączy – z udawaną empatią i deklarowaną wrażliwością społeczną. Tutaj właśnie do naszego polskiego myślenia wkrada się błąd krytyczny.

„List do przyjaciół patriotów” ego autora napisało do samego siebie. Nie dość, że autor bezwstydnie (i bez związku z tematem) przechwala się własną karierą naukową, to stawia indywidualne osiągnięcia własne jako punkt odniesienia dla wszystkich. Sugeruje, że wtedy będzie dobrze w Polsce, kiedy wszyscy nauczą się myśleć tak światle i światowo jak on. To jednak jest niemożliwe: najwyżej wiszące owoce są dostępne tylko nielicznym. Większość Polaków nie sięgnie po nie dlatego, że jest zbyt zajęta łączeniem końca z końcem. To jest właśnie ignorowanie własnego przywileju. Autor „Listu do patriotów” uważa, po pierwsze, że jemu się udało, po drugie, że to czyni jego punkt widzenia ważniejszym i wyróżnionym, po trzecie, że wszyscy powinni się do tego punktu podciągnąć, a wtedy będzie dobrze. Ale nie będzie.

Musimy się wreszcie nauczyć, że to, co działa w naszej różowej bańce przywileju, nie zadziała dla młodych ludzi spod Wejherowa, którzy już wiedzą, że uczą się angielskiego tylko po to, żeby rozumieć, co będzie krzyczał szef na nocce w magazynie pod Leeds. Nie zadziała dla niedoszłych Robertów Lewandowskich spod Bolesławca, którzy mieli świetne talenty, ale nigdy nie wyjdą poza trampkarzy, bo III RP zamknęła zakład, w którym pracował tata, i trzeba było iść do pracy zamiast na trening. Wmawiajmy im dalej, że wszystko się sprowadza do tego, żeby zmienić pracę, wziąć kredyt, być kowalem losu... a potem dziwmy się, że ich ręka zaczyna szukać celtyckiego krzyża.

Podejście kolonialne

My, fajni Polacy, nieraz wzdychamy, że czas pakować walizki, bo w kraju rośnie faszyzm i duszna atmosfera. I pewnie niejeden z nas faktycznie wyjedzie. Ale prawda jest taka, że te miliony, które uczyniły to już dawno, wyjechały dlatego, że w Polsce nie było pracy albo była tylko praca fatalnej jakości. To jest pierwsza przyczyna. To pracy i płacy brakuje, a nie łaskawie przez kogoś wygłoszonego wykładu, co to jest nowoczesny patriotyzm. Tu chodzi o to, że połowie pokolenia JP2 III Rzeczpospolita miała do zaproponowania tylko zmywak na Wyspach Brytyjskich. Zaprawdę powiadam wam, widzę najwspanialsze umysły mojego pokolenia pracujące w Warszawie za stawkę taką, że muszą oszczędzać na jedzeniu. W stolicy tego państwa, 70 lat po wojnie, 30 po zmianie systemu.

Co ciekawe, fajnopolskość nie jest też wolna od logiki peryferiów z podcieniem kolonialnym. Jak czytamy we wspomnianym liście, nowoczesny patriotyzm polegać ma na tym, żeby fajnością Polski podbijać uczucia Amerykanów i niemieckie rynki. To amerykańskie serce i niemiecki portfel zdecydują, rozstrzygną i potwierdzą, co w Polsce jest fajne i udane. To jest patriotyzm schyłkowego kapitalizmu – promujący markę „Polska”, pokazujący obcokrajowcom, że Polska jest fajnym miejscem do biznesu, inwestycji, rekreacji. Problem w tym, że to również nie służy wspólnocie, ale zyskom, choć pod flagą biało-czerwoną.

Świat współczesny ma to do siebie, że wszystko czyni towarem, nawet te rzeczy, których „utowarowienia” wcześniej sobie nie wyobrażaliśmy (przykład pierwszy z brzegu: otwarto niedawno w Warszawie salon, w którym za 79 złotych możemy kupić godzinną sesję profesjonalnego przytulania). Idziemy w tym jeszcze krok dalej i za towar jak każdy inny proponujemy uznać patriotyzm, czy ściślej, wspólnotę, w której żyjemy. I to jest kolejny problem. Kapitalizm nieuchronnie wytwarza sprzeczności, które objawiają się w postaci nierówności i faszystów na ulicach. Ale odpowiedzią na te sprzeczności nie może być więcej kapitalizmu (np. utowarowienie patriotyzmu), bo jedyne, co dostaniemy... to więcej faszystów na ulicach. Długo­falową odpowiedzią musi być zmiana warunków gry i myślenia. Ale na serio, nie dla tanich lajków. To zaś wymaga trudnego wyjścia poza gładką opowieść o fajnej Polsce ze stockowego obrazka i telewizyjnej reklamy.

Sami to wyhodowaliśmy

A teraz wróćmy tam, skąd wyszliśmy, czyli do samego Marszu Niepodległości i malowanych chłopców w bluzach „Śmierć wrogom ojczyzny”. Tutaj nasza mowa musi być „tak, tak; nie, nie”: nie ma zgody na rasizm na ulicach, na nienawiść na transparencie, na wołanie o przemoc. To nie jest wstyd przed gośćmi z zagranicy. To jest wstyd po prostu. I nie ma tu żadnego usprawiedliwienia. Każdy, kto skanduje „bia-ła-Pol-ska-dla-Po-la-ków”, każdy, kto podnosi transparent „Europa będzie biała”, albo znając te hasła przyłącza się do pochodu – ponosi za to odpowiedzialność. Trzeba się podpisać pod tym, co w czasie legendarnej debaty w Senacie przed dwoma laty powiedział senator Kogut: „każdy ma własne sumienie, ale kiedyś na Sądzie Ostatecznym nie będzie wymówki, że mi kazała pani premier”.

Jednak to, że radykałowie ponoszą odpowiedzialność za swoje hasła i czyny, nie zwalnia nas, fajnopolaków, z zastanowienia się, skąd się wzięła przestrzeń, w której oni to mówią. Sparafrazuję tutaj stoików, którzy powiadają, że każda rzecz ma dwa uchwyty: jeden zależny, a drugi niezależny od nas. Podobnie jest w sprawach społecznych: każdy problem ma dwa wymiary. Jeden to niezbywalna odpowiedzialność jednostkowa, czyli wolna wola, sumienie i senator Kogut. A drugi to warunki społeczne, sytuacja polityczna i wieloaspektowy kontekst, w którym dana sprawa się dzieje. I z tej drugiej perspektywy widać, że problem nie zniknie, dopóki nie przestaniemy tworzyć warunków, w których nacjonalizm się budzi, a radykałowie rozwijają skrzydła. A współtworzyliśmy te warunki za każdym razem, gdy mówiliśmy, że trzeba mieć głowę na karku i że silni sobie poradzą. Za każdym razem, gdy zatrudnialiśmy na śmieciówkach. Za każdym razem, gdy zaklinaliśmy się, że nie interesuje nas polityka. I za każdym razem, gdy upajaliśmy się tym pustym, przeklętym snem, jacy to niby jesteśmy nowocześni i inkluzywni.

Podsumowując: odwrotnie niż list „Do przyjaciół patriotów”, niniejszy tekst przeczytają – mam nadzieję! – ci, do których jest on faktycznie adresowany. A więc my, fajnopolacy. I używam pierwszej osoby, bo przecież sam też jestem fajnopolakiem. Sam popełniam te wszystkie błędy i właśnie dlatego o nich piszę, bo znam je z autopsji. Też wrzucam na Facebooka filtrowane zdjęcia po maratonie i z plaży w Omanie, też czuję się tak strasznie dumny, gdy uda mi się coś wydukać po angielsku. Wiedząc jednak, do kogo mówię i nie udając, że zwracam się do kogoś innego, żywię nieśmiałą nadzieję, że skoro tak, to może uda się nam coś – wspólnie – zmienić.©

PIOTR STANKIEWICZ jest filozofem i pisarzem związanym z Uniwersytetem Warszawskim i zespołem „Modern Stoicism”. Wydał książkę „Sztuka życia według stoików”, pisze blog „Myślnik Stankiewicza”. W 2018 r. ukaże się jego książka o współczesnej Polsce.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Filozof, pisarz, opublikował m.in. „Sztukę życia według stoików”, a ostatnio „21 polskich grzechów głównych”. Prowadzi blog myslnikstankiewicza.pl. Kontakt z autorem: mikolaj.piotr@gmail.com więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 50/2017