Mundial do wstrzyknięcia

O takich meczach pisze się najtrudniej. Zwycięstwo Francuzów nad Marokiem w półfinale katarskiego mundialu było przecież tak naprawdę spodziewane i zasłużone. To Francuzi objęli szybko prowadzenie, a następnie bronili się dobrze, wyprowadzając co jakiś czas, dzięki szybkości Mbappé i Dembele, błyskawiczne i groźne kontry. To Francuzi mieli w swoich szeregach nie tylko tę dwójkę gwiazd Paryża i Barcelony, ale i niebezpiecznego Giroud z Mediolanu. To Francuzi mieli między słupkami pewnego Llorisa, którego obrona strzału przewrotką El Yamiqa pozbawiła Marokańczyka szans na rywalizację z Brazylijczykiem Richarlisonem o miano bramki turnieju. To w drużynie Francji świetnie prezentował się na środku obrony Konaté. I to w drużynie Trójkolorowych zachwycaliśmy się grą wszędobylskiego, przeżywającego drugą młodość Griezmanna – niegdyś napastnika przecież, w tej roli wybranego najlepszym piłkarzem finału mundialu w Rosji, a dziś króla środka pola, którego powroty we własne pole karne nie tylko pozwalały tamować dziury w przeciekającej pod marokańskim naporem francuskiej tamie, ale także inicjować kolejne szybkie wyjścia; mogłaby coś powiedzieć o tym reprezentacja Polski.
O Griezmannie trzeba osobny akapit. Swoją nową pozycję na boisku wziął z marszu, po rozmowie z selekcjonerem Deschampsem na tydzień przed rozpoczęciem mistrzostw, bez żadnych specjalnych treningów i przygotowań, a rzekłbyś, że występował na niej całe życie. Stracił dwa lata kariery w Barcelonie, a w Katarze sprawia wrażenie narodzonego na nowo. Zachwyca wślizgami i zaangażowaniem w pressing. Zachwyca tym, ile widzi, jak rozgrywa i jak trudno odebrać mu piłkę. Zachwyca tym, w jaki sposób – i jak daleko od bramki przeciwnika – potrafi znaleźć sobie miejsce, i z jaką precyzją wyznacza z tego miejsca tempo akcji. Jak pokazuje się kolegom i jak gubi uwagę rywali. Zachwyca także tym, jak trudno jego boiskową rolę określić w znanym nam dotąd futbolowym języku, bo przecież z pewnością nie jest to rola klasycznej „dziesiątki”. Najbardziej zachwyca jednak poświęceniem dla drużyny, co pozwala tak naprawdę wyjawić najważniejszy powód, dla którego o takich meczach pisze się najtrudniej.
Podejrzewam, że większość Czytelników – a z pewnością większość tzw. kibiców neutralnych – była przecież za Marokiem. Nie tylko dlatego, że uwielbiamy historie Dawidów, którzy odnoszą sukcesy w walce z Goliatami: zanim doszli do półfinału, Marokańczycy musieli wszak poradzić sobie z faworyzowaną Belgią w fazie grupowej, następnie z wymienianą w gronie kandydatów do mistrzostwa Hiszpanią, a w końcu z Portugalią (zauważmy przy okazji, że wszystko to były niegdysiejsze potęgi kolonialne). Także dzięki sposobom, w jaki walczyli o to, by zajść tak daleko.
Słowo o poświęceniu dla drużyny byłoby tu bardzo na miejscu, zważywszy np. na kontuzje, z którymi przed wczorajszym meczem zmagali się Aguerd, Saïss i Nazraoui, i które usiłowali zignorować, by pomóc kolegom – pierwszy wypadł ze składu jeszcze przed rozpoczęciem meczu, drugi po dwudziestu minutach, trzeci po pierwszej połowie. Ale oprócz poświęcenia były przecież także wiara we własne umiejętności, konsekwencja i kunszt. Nie tylko znakomita defensywa, wspierana przez jednego z najlepszych pomocników na mundialu, Amrabata (ależ wślizg wczoraj wykonał, powstrzymując jedną z szarż Mbappé…), ale także płynne akcje ofensywne, które – kiedy podczas meczu z Francją gonili już wynik – jedna za drugą sunęły w stronę bramki Llorisa, zwłaszcza prawą stroną, gdzie operowali Ziyech i Hakimi. Gdybyż tylko zdolność utrzymywania się przy piłce Marokańczycy potrafili przekuć na zdolność strzelania bramek, bo dogodnych sytuacji stworzyli wystarczająco dużo, by tego meczu nie przegrać… Jeśli się mówi, że o sukcesie w wielkim turnieju decyduje dobra gra obronna, umiejętności Francuzów z pewnością zostały tu przetestowane.
Ale było w tej drodze Maroka na mundialowe szczyty – pierwszej drużyny berberyjskiej, pierwszej arabskiej, pierwszej afrykańskiej na tym poziomie w dziejach mistrzostw świata, pierwszej islamskiej, witanej w dzisiejszym świecie z takim entuzjazmem i radością – coś więcej. Była opowieść. Znany także polskim czytelnikom dzięki wydawnictwu Karakter Tahar Ben Jelloun napisał na łamach „Le Monde”, że w ciągu swojego życia doświadczył tylko dwóch ważnych wydarzeń historycznych: powrotu z wygnania króla Muhammada V, otwierającego w 1956 roku drogę do niepodległości kraju, i awansu drużyny Walida Regraguiego do półfinału mistrzostw świata. I tak jak ten świetny prozaik bawił się przez ostatni miesiąc wśród tłumów na bulwarach Casablanki, tak na stadionach Kataru bawiły się tysiące jego roztańczonych i rozśpiewanych rodaków. W ostatnich dniach Royal Air Maroc wykonały kilkanaście dodatkowych rejsów do Dohy…
Ale było w tym coś jeszcze. Zawsze jest. Jak zauważa prof. Hisham Aïdi, urodzony w Tangerze wykładowca Columbia University, niezależnie od permanentnego kryzysu na Bliskim Wschodzie, niezależnie od wojen domowych i zaciekłej kampanii kontrrewolucyjnej po czasach tzw. Arabskiej Wiosny „przez dziewięćdziesiąt minut lub dłużej poczucie wspólnej tożsamości, języka i losu szybowało, poruszając widzów, przez cały arabskojęzyczny świat”. Czy tylko arabskojęzyczny? Chęć dania prztyczka starej Europie była z pewnością wyczuwalna, choć wielu zawodników tej drużyny to wychowani przez akademie europejskich klubów kosmopolici, a ich tożsamości nie dają się w związku z tym sprowadzić do pojęć prostych jak cepy. Istotna jest ta dwustronność procesu wymiany, o której wspomniałem już w świątecznym numerze „Tygodnika”: przez lata dyskutowaliśmy o tym, jak styl gry reprezentacji Niemiec, Holandii czy Francji wzbogacają potomkowie migrantów, ale to piłkarze urodzeni nad Sekwaną stanowią o obliczu drużyn reprezentujących dawne ojczyzny ich rodziców. Z 26 graczy Maroka tylko 14 urodziło się u stóp Atlasu; marokańska diaspora jest, jak wiemy także dzięki obrazkom świętowania sukcesów tej drużyny na ulicach wielu europejskich stolic, jedną z liczniejszych.
Marokańczycy mówili, że grają dla całego arabskiego świata. Że grają dla świata islamu. I dla Afryki. I dla tych wszystkich szukających sobie lepszego miejsca do życia w Europie, czasem na co dzień upokarzanych, przybyszów z Południa. Przede wszystkim jednak grali dla zakochanych w futbolu, którego nieusuwalnym składnikiem jest przecież to, że w starciu silniejszego ze słabszym zawsze staje się po stronie słabszego. W słynnym dialogu z „Casablanki” na pytanie o narodowość grany przez Humphreya Bogarta Rick Blaine odpowiada: „Jestem pijakiem”, na co kapitan Renault zauważa: „Co czyni Ricka obywatelem świata”. W dzisiejszych czasach jednak obywatelem świata czyni odpowiedź „Jestem kibicem”.
Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Masz konto? Zaloguj się
365 zł 115 zł taniej (od oferty "10/10" na rok)