Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W latach sześćdziesiątych zeszłego stulecia należałem do Klubu Wysokogórskiego i przez dwa, prawie trzy sezony upojony szczęściem uprawiałem taternictwo zwane też wspinaczką. Sprzęt mieliśmy prosty: sizalowa lina, pętle, haki, młotek – to wszystko nosiło się w plecaczku czeskiej czy słowackiej produkcji, zwanym „horolezką”. Na linie się zjeżdżało bez żadnych udogodnień. Ubiór też był prosty: buty „wibramy”, flanelowa koszula w kratę, sweter i skafander (tak mówiło się na wkładaną przez głowę wiatrówkę). Tatry już poznałem turystycznie, przeszedłem wszystkie szlaki: Orlą Perć, Granaty, Rysy. Podczas tych wędrówek z nabożnym podziwem patrzyłem na taterników, z daleka, jak się wspinają po ścianie, i z bliska, w schroniskach. Miałem wrażenie, że na nas, turystów, „ceprów”, patrzyli z góry. Chodzili po tych samych górach, ale byli z innego świata. Byli dla mnie niedościgłą klasą wyższą. I wreszcie sam się zapisałem na kurs taternicki, a potem wstąpiłem do Klubu. Wciągnęło mnie. Przez dwa sezony i jeszcze potem, kiedy tylko mogłem, przeżywałem wspinaczkową euforię.
Nie będę tu opisywał swoich taternickich przygód, bardzo małych w zestawieniu z przygodami wielkich taterników i alpinistów. Nie czułem się też przeniesiony do klasy nadludzi. Moja „kariera” to ledwie historia debiutanta. Osiągnięcia to drogi dla początkujących: Żabia Lalka, Diabla Turnia i Diablowina na Słowacji, grań Rysów i (teoretycznie z nich najtrudniejsza) wschodnia ściana Kościelca. Potem była ponad roczna przerwa (z jedną wspinaczką, bo nadarzyła się okazja) i po tej przerwie (pracowałem już w „Tygodniku” i byłem duszpasterzem akademickim) znów okazja, znów wspinaczka. Bez problemów robiliśmy z partnerem jakąś stosunkowo łatwą drogę, gdy nagle moja miłość do wspinaczki zgasła. Zdałem sobie sprawę, że dla sportu ryzykuję życie własne i towarzysza. Po wspinaczce spakowane do plecaka linę, haki, karabinki, młotek jak zwykle zostawiłem u Babci Figusowej na strychu, w Jaszczurówce. Więcej do niego nie zaglądałem.
Doświadczenie wspinaczkowej euforii, wspomnienie moich mistrzów, starszych ode mnie i do tego poważnych profesorów wyższych uczelni, a także fascynujące relacje wielkich alpinistów powracają do mnie z mało oryginalnym pytaniem: dlaczego ludzie to robią?
Czytaj także: Andrzej Górka, ratownik TOPR: Ratujemy wszystkich
Dlaczego ludzie zdobywają szczyty? „Bo są” – ta klasyczna odpowiedź ludzi gór dla mnie jest całkiem niewystarczająca. Wojciech Kurtyka, inżynier elektronik, taternik, alpinista, himalaista, jeden z największych, napisał: „Wspinanie jest wyjściem poza krąg powtarzalnych i opatrzonych sytuacji; jest ucieczką od monotonnych mechanizmów logiki i rozsądku, które zabieganemu człowiekowi nie pozwalają zauważyć nieba nad głową. Dlatego też wspinanie otwiera oczy – porusza wiele zróżnicowanych i uśpionych poziomów wrażliwości”. Jest w tym prawda, ale konieczny do niej komentarz stanowi obserwacja wielkiego włoskiego alpinisty Simonego Moro: „Po co ktoś inwestuje wszystko, swoją energię i pieniądze, by osiągnąć coś, co jest całkowicie nieprzydatne w życiu? Wspinanie się nie ma wymiaru praktycznego. To nie jest wykonanie operacji i uratowanie komuś życia. Dlatego sens wspinania, dla osób postronnych, jest bardzo trudny do uchwycenia”.
A może wspinanie jest efektem tego, że człowiek ma duszę? Jaki bowiem biologiczny mechanizm mógłby popchnąć produkt czysto materialnej ewolucji do straszliwego trudu, ryzykowania życia? Nie jest to jedyna możliwość zwycięstwa ducha nad materią, ale mało która czyni człowieka równie szczęśliwym. ©℗