Moja życiowa przygoda

STEFAN BAŁUK, "cichociemny": Jeśli ktoś powie, że się nie boi, to łże. To niemożliwe, aby organizm człowieka w sytuacji, gdy jest przymuszany do czegoś, nie buntował się przeciw temu. To naturalna sytuacja, na nią nie ma lekarstwa. Może być tylko silna wola i opanowanie, na drugiej szali. Dzięki temu można wykonać zadanie.

23.03.2011

Czyta się kilka minut

Patrycja Bukalska: Panie Generale, jak trafił Pan do "cichociemnych"?

Stefan Bałuk: Byłem jednym z tych, do których dotarł nabór nakazany przez gen. Sikorskiego, a wszystko zaczęło się od SOE, Kierownictwa Operacji Specjalnych, które powołał  Churchill. Zwrócił się do swoich ministrów: "Rozkazuję wam podpalić Europę". To rozpoczęło działania SOE, czyli kierownictwa walki specjalnej. SOE miało wzmocnić ruch oporu w Europie i współpracowało z Oddziałem VI Sztabu Naczelnego Wodza, tzw. oddziałem współpracy z Krajem.

Zostałem powołany, jak się potem okazało, ze względu na umiejętności laboratoryjno-fotograficzne. Mianowicie jednym z wydziałów towarzyszących SOE był tzw. wydział legalizacji. Ukończyłem kurs oficerów wywiadu, który funkcjonował pod przykrywką kursu administracji wojskowej. Zwykle trwał on 8 miesięcy, ale w moim przypadku trwał 4 miesiące dłużej, bo zostałem zwerbowany do współpracy z prof. Hartmanem, znakomitym chemikiem, który wykładał nam chemię wywiadowczą.

Czy jako kandydaci, rekrutowani do "cichociemnych", wiedzieliście od razu, o jaką służbę chodzi?

W moim przypadku zaciąg do służb specjalnych wyglądał mniej więcej tak: któregoś dnia szef sztabu pułku, w którym służyłem w Szkocji, wezwał mnie do biura i mówi: "W następną sobotę masz zameldować się w Dundee, w komendzie miasta. Tam się z tobą spotkają dwaj oficerowie". "O co chodzi, panie rotmistrzu?" - ośmieliłem się zapytać. Odparł: "Nie wiem, chcą cię wezwać na jakiś kurs administracji wojskowej, coś takiego". W Dundee czekało na mnie dwóch oficerów. Jednym z nich był pułkownik Stefan Mayer, szef szkoły oficerów wywiadu. Kurs administracji był przykrywką dla szkoły prowadzonej przez Ma­yera oraz przez specjalistów z danych branż. Wykłady odbywały się w absolutnej tajemnicy w odizolowanym budynku w Glasgow. Oczywiście, sama akcja zgłoszenia się do służby w kraju, czyli zostania spadochroniarzem Armii Krajowej, odbywała się na zasadzie ochotniczej.

Skąd nazwa? Słyszałam wersję, że stąd, iż zwerbowani żołnierze znikali ze swoich oddziałów nagle, po cichu.

Popularna nazwa tej służby pojawiła się wtedy, kiedy przyszli "cichociemni" dokonywali różnych akcji szkoleniowych, jak np. napady na bank czy na pocztę w Anglii. Naturalnie przebiegały one za wiedzą władz brytyjskich, ale nie były one uświadamiane tym, których dotyczyły. Taki dyrektor banku nie wiedział, że to imitacja napadu. Akcje odbywały się wieczorami, po ciemku, z zachowaniem tajności, po cichu. Utarła się nazwa, że jest to działanie cicho-ciemne, a zatem i żołnierzy zaczęto nazywać "cichociemnymi".

Pamięta Pan swój skok do Polski? 

Skoczyłem za trzecim podejściem, dopiero za trzecim razem dotarliśmy na miejsce w odpowiednich do skoku warunkach. Za pierwszym razem leciałem w grudniu 1943 r. i nad Jugosławią zapalił się jeden z silników liberatora [bombowca - red.]. Pilot okazał się znakomitym fachowcem i ugasił silnik w ten sposób, że z dużej wysokości przypikował, aż pęd powietrza zgasił pożar. Jednak droga na tak długim dystansie na trzech pozostałych silnikach była niemożliwa, samolot musiał przelecieć 1500 km z Brindisi­ we Włoszech do Polski i drugie tyle z powrotem, a do awarii doszło na początku lotu. Musieliśmy zawrócić.

Za drugim razem nadlecieliśmy nad Polskę, przelecieliśmy nad placówką odbioru i wydawało nam się, że jesteśmy u celu. Ale nad ziemią była taka wielka mgła, że pilot uznał, iż nie ma warunków do zrzucenia nas.

Dopiero trzecia moja podróż zakończyła się w powiecie wołomińskim koło Warszawy. Miałem tzw. skok ustany, czyli nie musiałem się przewracać tak, jak ćwiczyliśmy w Anglii; przewrotka służyła ochronie kręgosłupa. Już po chwili trzymał mnie w ramionach jeden z moich przyszłych kolegów, który kierował tą placówką odbioru.

We wspomnieniach "cichociemnych" często pojawia się wątek przesądów przed skokiem. Podchodząc trzy razy, nie czuł Pan, że nie powinien Pan skakać? 

Nie jestem przesądny. Gdybym był, to musiałbym ze trzy razy w ciągu tej wojny zginąć. Trzy razy byłem o krok od śmierci, a jednak wszystko kończyło się dobrze.

Czy podczas ciężkiego szkolenia miał Pan wątpliwości? 

Jeśli komuś taka służba nie odpowiadała, to wracał do swojej jednostki bez żadnych reperkusji ze strony dowództwa. Zresztą czasami powody odmowy były uzasadnione. Pamiętam Stasia Krasińskiego, który również otrzymał propozycję służby w kraju i po rozmowie z pułkownikiem zrezygnował. Powiedział: "U mnie jest taka sytuacja, że mnie pół Warszawy zna, jak ja się tam pojawię, to będę zaraz rozszyfrowany".

W żadnym momencie nie myślał Pan o rezygnacji? 

Kwestia odwagi - bo to się z tym wiąże - jest skomplikowana: jeśli ktoś powie, że się nie boi, to łże. Po prostu łże. To niemożliwe, aby organizm człowieka w sytuacji, gdy jest przymuszany do czegoś, nie buntował się przeciw temu. To naturalna sytuacja, na nią nie ma lekarstwa. Może być tylko silna wola i opanowanie, to się kładzie na drugą szalę. Dzięki temu można pełnić służbę, wykonać zadanie.

Był już rok 1944. Czego się Pan spodziewał w Polsce? 

Spodziewałem się tego, na co mnie już w Anglii przygotowano. Na kursach informowano nas o warunkach życia pod okupacją, mieliśmy też dostęp do gazet wydawanych przez Niemców. Mieliśmy kenkarty [okupacyjne dowody tożsamości - red.], wiedzieliśmy, jak to wszystko wygląda. Ta cała nauka odbywała się w Szkocji. Naturalnie, po wylądowaniu było szokującą rzeczą, że jak idzie patrol niemiecki ulicą, to trzeba mu zejść z drogi. Albo nie wsiadać do pierwszej części tramwaju, bo jest przeznaczona dla Niemców itd. W aklimatyzacji w Polsce pomagały nam tzw. ciotki, panie wyszkolone w tym kierunku, które przejmowały nas po skoku. Szło się na tzw. gorący adres, gospodarze zdawali sobie sprawę, kogo goszczą. Do tego dochodziła tzw. znajomość terenu: w mojej sytuacji to było tak, że jako warszawiak przejechałem Warszawę tramwajem raz i drugi, i już wiedziałem, co się zmieniło. Jeśli chodzi o ubrania, to były one kupowane na tzw. ciuchach we Francji, dostarczane do Londynu, a potem do Glasgow. Nie znajdowała się na nich najmniejsza nawet naszywka mogąca świadczyć o francuskim pochodzeniu. Choć naturalnie zdarzały się sytuacje jak ta, gdy mój kolega wyciągnął nagle w tramwaju z kieszeni bilet metra londyńskiego...

Jak wyglądały Pana pierwsze chwile w Polsce? 

Mój pierwszy gorący adres to była ul. Natolińska, u jednej z "ciotek". Zjawiłem się i zapytałem "Czy nie kupi pani skarpetek?", takie było hasło. A "ciotka", miała na imię Jaga, odpowiedziała: "Chodź, chodź, nie zawracaj głowy skarpetkami". Potem podniosła słuchawkę telefonu i powiedziała do kogoś: "Przyszła Zosia i przyniosła tę spódnicę, którą tak bardzo chciałaś kupić". Poszła wieść, że "cichociemny" jest na stanie. Zaraz potem zdarzyły się rzeczy śmieszne. Pojechaliśmy z "ciotką" Jagą na Żoliborz, przez pół miasta. Miało tam być miejsce dla mnie u państwa Staszewskich na Mickiewicza. Gdy mieliśmy zapukać, zza drzwi dobiega gwar. Pani Staszewska zagrała zaskoczenie, krzyknęła: "Jak się masz Stefan, Joasia będzie zachwycona!" - mówiła tak o swojej córce. Wchodzę do pokoju i widzę kilka dziewczyn, kilku chłopców, bo Joasia gościła przyjaciół. Do kogo podejść? Która to Joasia? Widzę, że pani domu jest blondynką, to założyłem, że córka też jest blondynka. Podszedłem, powiedziałem: "Cieszę się, że cię widzę, dawno żeśmy w siatkę nie grali" i już jakoś poszło. Rozmawiam dalej z Joasią, żeby rozładować atmosferę, ale widzę, że jeden z chłopców strasznie mi się uważnie przygląda. Okazało się jednak, że był tylko zazdrosny, Joasia była jego dziewczyną. Spotkałem go potem w Powstaniu Warszawskim.

Na Pana wizytówce jest napisane: ­"cichociemny". Czy to dla Pana nadal ważna przynależność? 

To była moja największa życiowa przygoda.

STEFAN BAŁUK (ur. 1914) jest obecnie generałem w stanie spoczynku. W latach 30. wstąpił ochotniczo do Szkoły Podchorążych Kawalerii w Grudziądzu, ale został zwolniony ze względów zdrowotnych. W 1939 r. student prawa UW. Po przedostaniu się na Zachód żołnierz 10. Brygady Kawalerii Pancernej, od 1942 r. szkolony na "cichociemnego" (na zdjęciu obok podczas szkolenia spadochronowego). W Polsce od kwietnia 1944 r., w Wydziale Legalizacji Komendy Głównej AK. Uczestnik Powstania Warszawskiego, autor zdjęć dokumentujących Powstanie (pseudonim m.in. "Starba", "Kubuś"). Po wojnie w antykomunistycznym podziemiu, więziony. Autor kilku książek wspomnieniowych. Mieszka na warszawskim Żoliborzu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2011