Moja lista

Lista moich bohaterów jest dalece niekompletna, czasem nie pamiętam nawet twarzy. Opisane tu historie nie pozostawiły śladu w żadnych teczkach...

13.03.2005

Czyta się kilka minut

Dwudzieste pierwsze urodziny obchodziłam w ośmioosobowej celi w łódzkim areszcie śledczym na Kraszewskiego. Był 2 grudnia 1970 roku i jestem pewna, że musiało mi być tego dnia wyjątkowo smutno. Za trzy tygodnie protest robotników Wybrzeża zmiecie z politycznej sceny Władysława Gomułkę, a jego następca będzie odgrywał rolę liberała, również w stosunku do opozycji i więźniów politycznych. Ale tego przecież nie wiedziałam.

Zapewne więc - jak codziennie od momentu aresztowania - rozmyślałam o niewesołej przyszłości: wyroku, wyrzuceniu ze studiów, kłopotach, jakich przysparzam matce. Było późne popołudnie i nie czekało nas już nic prócz wieczornego apelu i wystawienia na korytarz złożonych w kostkę ciuchów. A tu nagle zazgrzytał klucz i w progu stanęła oddziałowa: - Macie, Szczęsna, urodzinową pocztę. Z koperty wyjęłam wierszowaną laurkę na papierze śniadaniowym i tekturkę formatu A4, na której pyszniły się wycięte z kolorowych magazynów “prezenty" (samochód, naszyjnik, perfumy etc.). Później dowiedziałam się, jakie były kulisy tej wybiegającej poza więzienną rutynę niespodzianki. Otóż cztery koleżanki z mojej grupy studenckiej na polonistyce - Ewa Grzesiak, Bożena Szal, Ewa Szczepaniak i Gabriela Walczak - wtargnęły do gabinetu prokuratora, który prowadził moją sprawę, i wymogły na nim obietnicę, że przesyłka trafi do mnie dokładnie w dniu urodzin. A przecież były to czasy, kiedy samo przyznanie się do znajomości z więźniem politycznym wymagało niemałej odwagi.

Wyrok dostałam w zawieszeniu, ale zatrzasnęły się przede mną drzwi państwowych uczelni. Był październik 1971 roku, kiedy z listem polecającym od profesor Stefanii Skwarczyńskiej wylądowałam w Lublinie, by szturmować KUL. Profesor Maria Jasińska-Wojtkowska przekartkowała mój wypełniony piątkami indeks: - Idziemy do dziekanatu - powiedziała. Tam nikt o nic mnie nie pytał i ani się obejrzałam, a znów byłam studentką. - Ma pani jakieś pieniądze? - chciała upewnić się Pani Profesor. Potrząsnęłam głową, że nie. Wyciągnęła z torebki 500 zł: - Odda mi pani, jak zarobi. A gdzie pani będzie spała?

- Jeszcze nie wiem - odpowiedziałam zgodnie z prawdą.

- Na razie przenocuje pani u sióstr, a potem załatwimy akademik.

Po studiach zaczęłam pracować w Rozgłośni Harcerskiej w Warszawie terminując w dziennikarskim fachu. Był styczeń 1977 roku, gdy wręczono mi - niedługo po tym, jak zostałam współpracownikiem Komitetu Obrony Robotników - wymówienie. Zbierałam rzeczy z biurka, kiedy zastępca redaktora naczelnego Danuta Głuszek wciągnęła mnie do swego pokoju i łamiącym się głosem powiedziała: - Wiesz przecież, że nie gotuję obiadów, bo jadam w stołówce, ale przychodź do mnie chociaż na kolacje...

Dwa miesiące później SB wkroczyło na zebranie redakcji wychodzącego w drugim obiegu “Biuletynu Informacyjnego", którego byłam redaktorem, i zawiozło nas wszystkich, w tym przypadkowo nocującą w mieszkaniu znajomą gospodyni, zresztą członka PZPR, do Pałacu Mostowskich. Czekając na korytarzu, aż przyjdzie mnie ktoś przesłuchać, wyciągnęłam z kieszeni jakieś trefne papierki i zaczęłam je systematycznie, po kawałku zjadać. Siedząca obok i też czekająca na przesłuchanie zgarnięta z nami dziewczyna nie wytrzymała: - Daj połowę - poprosiła trzęsąc się ze zdenerwowania i zaczęła solidarnie żuć razem ze mną.

Od tego zatrzymania, które szczęśliwie skończyło się na 48 godzinach, już podpisywaliśmy stopkę “Biuletynu" (skoro wie o nas SB, dlaczegóż mają nie wiedzieć czytelnicy?). Ukrywaliśmy natomiast miejsca, gdzie pracował - najpierw spirytusowy, później offsetowy - powielacz. Gdzieś w 1979 roku nagle spalił nam się lokal na drukarnię i w desperacji postanowiłam wcisnąć ją - skutecznie zresztą - do sutereny podwarszawskiego domku gosposi Ludwiga Zimmerera, korespondenta zachodnioniemieckiego, który mnie zatrudniał. Składając tę propozycję nie do odrzucenia musiałam chyba w oczach pani Heleny Lewandowskiej dostrzec popłoch, bo pamiętam, jak usiłowałam ją gorączkowo zapewnić, że w razie wpadki nic poważnego jej nie grozi: - Powie pani, że o niczym nie wiedziała, że po prostu pożyczyłam klucze, że myślała pani, że będę tam trzymać swoje rzeczy. Zresztą - machnęłam ręką - może im pani powiedzieć, co tylko pani chce, pani Helenko.

- Kiedy ja się boję - ona na to - że nie będę umiała powiedzieć o pani nic złego, pani Joasiu.

Miałam co prawda świetną, dobrze płatną posadę, jakbyśmy dziś powiedzieli, asystentki szefa, ale nie miałam warszawskiego meldunku, musiałam więc często zmieniać mieszkania, bo SB na przemian straszyło moich gospodarzy i nasyłało na mnie milicję. Była jesień 1979 roku, a może wiosna 1980, gdy do wynajmowanego przeze mnie na Ursynowie mieszkania wpadł psycholog z sąsiedztwa. Jako jeden z twórców programu terapeutycznego dla rodzin z zagrożonych środowisk współpracował z miejscowym posterunkiem milicji. Tam niechcący stał się świadkiem pewnej telefonicznej rozmowy: - “Nie, nie będę nachodził samotnej matki z dzieckiem za brak meldunku - mówił, mogę się tylko domyślać do kogo, pan dzielnicowy. - Nie - powtórzył raz jeszcze. - Jeśli wy macie jakąś sprawę do Szczęsnej, to idźcie sobie do niej sami".

Rzeczywiście, w tamtym mieszkaniu nikt mnie nie nachodził (z wyjątkiem jednej, może dwóch rewizji). Był sierpień 1980 roku, kiedy zastrajkowała Stocznia Gdańska, a ja chciałam tam jechać. Tylko że za nic nie mogłam się pozbyć ogona. W końcu na Placu na Rozdrożu wsiadłam do zatłoczonego autobusu linii 116. Przepchnęłam się do przodu, nachyliłam do kierowcy: - Współpracuję z Komitetem Obrony Robotników i śledzi mnie SB. Zatrzyma się pan i otworzy mi drzwi?

Zrobił to niemal odruchowo. Zbiegając na Trasę Łazienkowską usłyszałam, jak autobus rusza z kopyta. Odwróciłam głowę: dwóch facetów bezskutecznie szamotało się z tylnymi drzwiami.

Niecałe półtora roku później wprowadzono stan wojenny. Był 16 grudnia 1981 roku, kiedy przyjechałam do Łodzi sprawdzić, co dzieje się z moją rodziną. Moje nazwisko widniało na liście poszukiwanych i o włos minęłam się z panami z SB, którzy tam po mnie przyszli. Dowiedziałam się, że internowali moją matkę, bałam się, że mogą wrócić po mnie. W starej czynszówce na Bałutach nikt nie przepadał za glinami, brat stanął na czatach udając, że zamiata w bramie, sąsiad z góry zostawił otwarte drzwi, żebym w razie czego mogła salwować się do niego ucieczką. Na półpiętrze stała zapłakana bratowa i powtarzała: - Nic się nie martw, wychowamy Błażeja jak własne dziecko.

Wróciłam do Warszawy. Szukałam kontaktów z tymi, którym też udało się uniknąć internowania, oraz ludzi, którzy skłonni byliby mnie ukrywać i w ogóle wspierać solidarnościowe podziemie. Przez pierwsze dni nie wiedziałam, gdzie i u kogo zastanie mnie godzina milicyjna. Akurat obudziłam się na Ursynowie u zaprzyjaźnionego małżeństwa, kiedy ich dziecko wróciło z zaskakującą wiadomością, że od parteru po ostatnie piętro w każde drzwi na ich klatce zatknięte są niepodpisane karteczki: “Joasiu, gdzie jesteś? Przyjdź koniecznie na kolację ze śniadaniem". - Mówiłaś komuś, że będziesz tu nocować? - gospodarz zaniepokoił się, że namierzyło mnie SB. Uspokoiłam go, że to szuka mnie sąsiadka z bloku naprzeciwko. Nie powiedziałam, że poprzedniej nocy, nim do nich zastukałam, ona - przestraszona - odmówiła mi noclegu.

Złapali mnie w lipcu 1982 roku i posadzili na Rakowieckiej pod - skądinąd niesłusznym - zarzutem, że pracuję dla radia “Solidarność". Szykowałam się na dłuższą odsiadkę, a tu nieoczekiwanie otworzyły się drzwi celi i wyszłam na wolność. Z radości ucałowałam nakaz zwolnienia, nawet nie spojrzawszy, kto go podpisał, i pomknęłam jak na skrzydłach najpierw do Prymasowskiego Komitetu Pomocy Uwięzionym w kościele św. Marcina, potem do Rabki, gdzie mój synek przebywał ze świeżo uwolnioną babcią na wakacjach. Dopiero lata później, już w wolnej Polsce, ktoś z moich znajomych opowiedział mi, jak wściekła była na mnie sędzina, której podpis otworzył mi bramy więzienia. - To ja ryzykowałam, specjalnie podpisałam nakaz zwolnienia w piątek po południu, wyjechałam na weekend, żeby nie można mnie było złapać, a ta idiotka, zamiast zejść z powrotem do podziemia, wróciła jak gdyby nigdy nic do domu - skarżyła się przyjaciołom.

Jak tylko wróciłam do Warszawy - nie zdążyłam nawet zgłosić się do redakcji podziemnego “Tygodnika Mazowsze", który robiłam razem z przyjaciółkami - aresztowano mnie ponownie. Pamiętam, szłam długim więziennym korytarzem na Rakowieckiej prowadzona na przesłuchanie przez klawisza, a on rozejrzał się nerwowo, ścisnął mnie za łokieć i wyszeptał do ucha: - Trzymajcie się, Szczęsna! Oni na was nic nie mają.

***

Lista moich bohaterów jest dalece niekompletna, czasem brakuje mi nazwisk, czasem nie pamiętam nawet twarzy. Nie mam pojęcia, czym kierował się strażnik z Rakowieckiej i kierowca autobusu linii 116, ani dlaczego dziewczyna, która była przypadkowym świadkiem naszego zatrzymania, pomogła mi na korytarzu Pałacu Mostowskich zniszczyć ślady mojej antypaństwowej działalności. Na to wszystko nie mam żadnych kwitów, opisane tu historie nie pozostawiły śladu w żadnych teczkach. Jedynie w mojej pamięci. Przetrzepując ją wyłuskuję tylko jakieś okruchy wspomnień.

Do jednej z koleżanek, która podpisała laurkę, a potem była wierną korespondentką przez cały czas mego pierwszego uwięzienia, wysłałam pocztą jeden z pierwszych numerów “Biuletynu Informacyjnego" i w odpowiedzi dostałam niepodpisaną widokówkę: “Proszę, nie rób tego więcej, czy zapomniałaś, że mój mąż jest zielony...?". Pamiętam, jak się zawstydziłam na myśl, że jednym niefrasobliwym gestem mogłam zniszczyć karierę wojskowego dentysty z trójką małych dzieci.

Do ursynowskiej sąsiadki długo pielęgnowałam żal, że odmówiła mi schronienia, jakby zapominając o jej nieco szalonej próbie odnalezienia mnie. Musiała - zaniepokojona - wyjść na balkon, żeby zobaczyć, dokąd idę. Dlaczego nigdy później nie skorzystałam z jej gościnności? I dlaczego - kiedy spotykałyśmy się przypadkiem - nigdy o tym nie rozmawiałyśmy? (Ja nie powiedziałam, co czułam odchodząc od jej drzwi w mroźną grudniową noc tuż przed godziną milicyjną, a ona nie spytała, czy w ogóle odnalazłam jej karteczki z zaproszeniem.)

Pytań do siebie samej mam więcej. Na przykład: czy aby na pewno zwróciłam Pani Profesor 500 złotych? (W zasadzie dam głowę, ale dlaczego nie pamiętam momentu, kiedy wręczam jej pieniądze?) I czemu - u diabła - nie spytałam o nazwisko pani sędziny (może, co gorsza, spytałam i zapomniałam), żeby posłać jej kwiaty?

Tak czy inaczej pozostaję wiecznym dłużnikiem.

Joanna Szczęsna jako studentka polonistyki Uniwersytetu Łódzkiego brała udział w protestach Marca '68. Aresztowana i sądzona za działalność w tajnej organizacji niepodległościowej “Ruch", po zwolnieniu studiowała na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Od jesieni 1976 r. współredagowała wydawany przez Komitet Obrony Robotników “Biuletyn Informacyjny" (od wiosny 1977 r. zespół pisma ujawnił swe nazwiska). W maju 1977 r. uczestniczyła w głodówce w warszawskim kościele św. Marcina na znak protestu przeciwko więzieniu robotników skazanych po wydarzeniach czerwca 1976 r. oraz działaczy KOR. W 1981 r. weszła do redakcji biuletynu związkowego “As" wydawanego przez Agencję “Solidarność". W stanie wojennym była współzałożycielką i członkiem redakcji “Tygodnika Mazowsze". Obecnie pracuje w “Gazecie Wyborczej".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 11/2005