Misja Merkel

Czy – kiedy Stany Zjednoczone są zajęte gaszeniem pożarów w innych częściach świata – niemiecka kanclerz zacznie odgrywać pierwszoplanową rolę w zakończeniu wojny na Ukrainie?

31.08.2014

Czyta się kilka minut

Angela Merkel w Kijowie, 23 sierpnia 2014 r. / Fot. Sergii Kharchenko / NURPHOTO / CORBIS
Angela Merkel w Kijowie, 23 sierpnia 2014 r. / Fot. Sergii Kharchenko / NURPHOTO / CORBIS

To był niefortunny zbieg okoliczności. Kanclerz Niemiec Angela Merkel odwiedziła Kijów 23 sierpnia – w dniu, który w najnowszej historii Europy zapisał się jako jeden z najbardziej tragicznych. To właśnie 23 sierpnia 1939 r. hitlerowskie Niemcy i stalinowski Związek Sowiecki podpisały traktat o nieagresji. Żadna inna polityczna umowa XX wieku nie zaowocowała na naszym kontynencie większym nieszczęściem i niesprawiedliwością, co pakt Ribbentrop–Mołotow. On to bezpośrednio doprowadził do wybuchu II wojny światowej. Jej pierwszą ofiarą była Polska.

Odtąd czasy się jednak bardzo zmieniły. Dziś, 75 lat później, najważniejszy niemiecki polityk podróżuje w roli pokojowego wysłannika do stolicy młodej i niepodległej Ukrainy – kiedyś części Związku Sowieckiego – znajdującej się obecnie w stanie psychologicznej (i nie tylko) wojny ze swoim dużym i agresywnym sąsiadem, Rosją. Wizyta kanclerz Merkel w Kijowie była zatem wyraźnym sygnałem niemieckiego poparcia dla Ukrainy. Pani kanclerz chciała też zebrać informacje o tym, jakiego rodzaju pomoc gospodarcza jest temu krajowi najbardziej potrzebna.

„Dobry przyjaciel”

Czy w sytuacji, w której prezydent USA Barack Obama mierzy się z problemami w wielu innych częściach świata – a także u siebie w Ameryce – Angela Merkel wyrośnie na czołowego zachodniego polityka próbującego zakończyć wojnę na Ukrainie? Choć rola lidera wzmacnia jej wizerunek – oraz niemieckie przekonanie o odgrywaniu ważnej roli w Europie – sprawia ona równocześnie, że pani kanclerz jest zmuszona delikatnie lawirować między różnymi, często sprzecznymi siłami politycznymi.

Oczekiwania i nadzieje pokładane w Niemczech są niezwykle wysokie. Pawło Klimkin, ukraiński minister spraw zagranicznych, który do niedawna sprawował funkcję ambasadora Ukrainy w Berlinie i biegle posługuje się językiem niemieckim, podkreśla pierwszoplanową rolę pani kanclerz. „Wielu mówi dziś o planie Marshalla – dlaczego jednak nie mówimy o czymś w rodzaju planu Merkel?” – pytał niedawno w niemieckiej telewizji Klimkin, odnosząc się do planu pomocy gospodarczej, której Europie Zachodniej, w tym także Niemcom, udzieliły tuż po II wojnie światowej Stany Zjednoczone. Dziś Klimkin sugeruje: w taki sam sposób Niemcy mogłyby pomagać Ukrainie.

W Kijowie, podczas wspólnej konferencji prasowej z niemiecką kanclerz, o „planie Merkel” wspomniał też prezydent Ukrainy Petro Poroszenko. Niewątpliwie było to z jego strony mądre zagranie: takie słowa wywołują u Niemców coś w rodzaju poczucia zobowiązania. W zgodzie z ukraińskimi oczekiwaniami Merkel ogłosiła gwarancje kredytowe dla Kijowa w wysokości 500 mln euro (mają one wspomóc inwestycje zabezpieczające dostawy energii na Ukrainę). Obiecała też przeznaczyć 25 mln euro na natychmiastową pomoc dla uchodźców z Donbasu.

Jednodniowa wizyta Merkel w Kijowie była jednak czymś więcej niż tylko symbolem. Kanclerz Niemiec wsparła ukraińskie wysiłki obrony nienaruszalności granic kraju przed agresywną polityką Kremla oraz wyraziła przekonanie, że Europa nigdy nie zaakceptuje rosyjskiej aneksji Krymu. Jej podróż na Ukrainę była dla prezydenta Władimira Putina jednoznacznym sygnałem, że Niemcy i Unia Europejska popierają dążenia Ukrainy do integracji z Zachodem. Prezydent Poroszenko był wyraźnie usatysfakcjonowany słowami Merkel. Niemiecką kanclerz nazwał „dobrym przyjacielem” i „politykiem europejskim, który najlepiej rozumie problemy Ukrainy”.

Były jednak także rozbieżności. Wizyta rozczarowała tych Ukraińców, którzy liczyli na pomoc wojskową Unii Europejskiej. Merkel wykluczyła taką możliwość: w wysiłkach na rzecz zakończenia krwawego konfliktu na wschodzie Ukrainy przedkłada wciąż dyplomację nad siłę wojskową. Z jej perspektywy droga do pokoju w tym kraju będzie wyboista i czasochłonna. Niemiecka kanclerz pośrednio zaprzeczyła też słowom odchodzącego jesienią ze stanowiska sekretarza generalnego NATO Andersa Fogha Rasmussena, który zapowiedział utworzenie nowych baz wojskowych we wschodnich państwach członkowskich Sojuszu. Rasmussena zastąpi bardziej skłonny do ustępstw Norweg Jens Stoltenberg.

O Putinie bez złudzeń

Z kojącą wiadomością kanclerz Merkel odwiedziła też 18 sierpnia Łotwę. Oświadczyła, że rozumie odczuwalny w krajach nadbałtyckich lęk przed agresywną Rosją; potwierdziła też, że odwołanie się do artykułu 5. traktatu waszyngtońskiego, zobowiązującego NATO do zbiorowej obrony każdego państwa członkowskiego Sojuszu, który znajdzie się w takiej potrzebie, „jest nie tylko hipotetyczną, lecz realną możliwością, która w razie potrzeby zostanie uruchomiona”.

Słowa te pokazują, że Merkel nie ma złudzeń co do charakteru i zamiarów prezydenta Putina. Ale w Rydze podkreśliła ona równie jasno, że Niemcy i inne zachodnioeuropejskie kraje członkowskie NATO nie zgodzą się na stałą obecność wojsk Sojuszu w krajach sąsiadujących z Rosją. Bowiem byłoby w sprzeczności z zawartym w 1997 r. porozumieniem NATO–Rosja. W zamian państwa członkowskie miałyby jednak utrzymywać „stałą” obecność w Europie Środkowej i Wschodniej, obejmującą m.in. udział wojsk sojuszniczych w nadzorze przestrzeni powietrznej, a także manewry i misje treningowe, organizowane w Polsce i państwach bałtyckich tak często – i tak długo – jak to tylko możliwe.

W tym miejscu warto jeszcze raz spojrzeć w lustro historii, tym razem cofając się tylko o 25 lat. I przypomnieć, że przed upadkiem muru berlińskiego w Niemczech Zachodnich i zachodniej części Berlina stacjonowały, przyjmowane tam niezwykle serdecznie, oddziały amerykańskie. W czasie zimnej wojny nikt się jednak nie spodziewał, że owa garstka amerykańskich dywizji byłaby w stanie powstrzymać zakrojoną na szeroką skalę ofensywę wojsk Układu Warszawskiego. Główne powody utrzymywania wojsk USA w Niemczech były bardziej natury politycznej niż wojskowej: ich obecność gwarantowała, że odległa Ameryka odczuje sowiecki atak równie silnie jak Europejczycy. Szeregowcy U.S. Army odgrywali więc rolę „min lądowych”. Gdyby nastąpili na nią żołnierze sowieccy, zmusiłoby to potężne Stany Zjednoczone do podjęcia kontrataku.

Czas na armię europejską

Dziś jednak – 100 lat po wybuchu I wojny światowej, 75 lat po rozpoczęciu II wojny światowej i 25 lat po zakończeniu zimnej wojny – Ameryka ani nie jest już w stanie, ani nawet nie chce rozwiązywać wszystkich problemów Europy. Oczywiście, istnieje NATO i to ono powinno pełnić rolę odstraszacza, zapobiegającego eskalacji wojny. Przebieg niedawnej dyskusji nad powrotem do planów budowy tarczy antyrakietowej, która miałaby chronić Zachód przed Rosją, dowodzi, że pomysł ten byłby wiarygodny tylko jako wspólna inicjatywa państw członkowskich Sojuszu.

Niemniej jednak nastał czas, aby pomyśleć o nowych, dodatkowych sposobach zapobiegania w Europie konfliktom podobnym do ukraińskiego. Unia Europejska musi w końcu zacząć działać w tej sprawie samodzielnie. Powinna utworzyć własne oddziały pokojowe, na tyle silne, aby można było je traktować poważnie. Przyszedł czas na wspólną europejską politykę zagraniczną i obronną. Obie stały się absolutną koniecznością, warunkiem sine qua non europejskiego bezpieczeństwa.

Niemcy jako największa gospodarka Unii Europejskiej – najlepiej we współpracy z Polską, Francją, a być może także z Holandią – powinny zapoczątkować w tej kwestii konkretne inicjatywy. Dziś, bardziej niż kiedykolwiek w przeszłości, kanclerz Merkel może w tej sprawie liczyć na wsparcie większości swoich rodaków. Po raz pierwszy od początku kryzysu na Ukrainie większość Niemców opowiada się otwarcie przeciw Rosji Putina: 80 proc. uważa, że kraj ten jest odpowiedzialny za eskalację napięć na ukraińsko-rosyjskiej granicy; 70 proc. popiera nałożenie na Rosję sankcji gospodarcze.

Jednak zanim kanclerz Merkel będzie mogła sformułować konkretne propozycje, ma do rozwiązania problem na własnym podwórku. Szefowa niemieckiego rządu i jej minister spraw zagranicznych Frank-Walter Steinmeier często mówią w sprawie Ukrainy co innego. Bardziej zdecydowane i realistyczne podejście pani kanclerz jest od czasu do czasu kontestowane przez łagodniejszą oraz, jak się wydaje, opartą wciąż na iluzji co do putinowskiej Rosji politykę Steinmeiera. Jak do tej pory, dyplomatyczne zabiegi ministra w sprawie Ukrainy nie przyniosły żadnych rezultatów. Frustrującym przykładem była konferencja w Berlinie, w której niedawno wzięli udział ministrowie spraw zagranicznych Ukrainy, Rosji i Francji. Dążenie Steinmeiera do ustanowienia choćby tymczasowego zawieszenia ognia doprowadziły do zintensyfikowania walk w Donbasie i kolejnych ludzkich nieszczęść.

W dodatku konferencja rozpoczęła się dyplomatycznym faux pas. Nie został na nią bowiem zaproszony minister spraw zagranicznych Polski Radosław Sikorski. Powodem, jak twierdzą polityczne źródła w Berlinie, był silny sprzeciw Rosji wobec jakiemukolwiek polskiemu udziałowi w rozmowach. Rosyjski sprzeciw był do przewidzenia. Jego uznanie przez niemieckich gospodarzy wydaje się jednak nie do zaakceptowania.


Przeł. ŻYM

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
(1935-2020) Dziennikarz, korespondent „Tygodnika Powszechnego” z Niemiec. Wieloletni publicysta mediów niemieckich, amerykańskich i polskich. W 1959 r. zbiegł do Berlina Zachodniego. W latach 60. mieszkał w Nowym Jorku i pracował w amerykańskim „Newsweeku”.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2014