Mikroprzypowieść o molestowaniu

Problemem kobiet, które przerywają milczenie, są nie tylko mężczyźni, którzy chcą je uciszyć.

13.11.2017

Czyta się kilka minut

 / JOANNA RUSINEK
/ JOANNA RUSINEK

Nie zdziwiłam się, kiedy przeczytałam, że znajoma pisarka jako dwunastolatka została siłą zaciągnięta do kąta i zmacana przez starszego kolegę („Sapał, spocił się. Sprawiało mu przyjemność coś, co było dla mnie dziwne, bo nikt wcześniej nie dotykał moich piersi”). Nie zdziwiło mnie, że wpływowa redaktorka „od 12. roku życia bardzo dba o to, żeby nigdy nie zostawać w jednym pomieszczeniu z obcym mężczyzną. Szczególnie starszym”. Ani że znajoma krytyczka sztuki usłyszała o sobie: „ktoś powinien ją wreszcie wyruchać, to może się uciszy”.

Zdziwił mnie dopiero mój własny wstyd i lęk. Liczba wahań, jakie musiałam rozstrzygnąć, zanim dodałam do listy swoją historię.

Łańcuszek i fala

Dla porządku przypomnijmy kalendarium. Na początku października „New York Times” i „New Yorker” przedstawiły efekty dziennikarskiego śledztwa w sprawie producenta Harveya Weinsteina, który miał molestować aktorki i podwładne. Afera Weinsteina dodała odwagi ofiarom innych sław, nie tylko w Hollywood i nie tylko w USA. Co kilka dni w mediach pojawiały się nowe nazwiska, z hukiem łamały się kariery.

Żaden skandal seksualny ostatnich lat nie wywołał tak wysokiej fali. Wystarczyło dziesięć dni, żeby zmienić wymiar toczonej od dekad rozmowy o seksizmie i molestowaniu: z abstrakcji przejść do konkretów, z mówienia o innych – do mówienia o nas samych. 15 października amerykańska aktorka Alyssa Milano przekleiła na Twitterze dawno zapomniany łańcuszek: „Jeżeli wszystkie kobiety, które były w jakikolwiek sposób molestowane seksualnie, napisałyby »ja też«, mogłybyśmy dać ludziom poczucie, jak wielki to problem”. W ciągu pierwszej doby tag #MeToo pojawił się na Twitterze pół miliona razy, na Facebooku – 12 milionów. Media społecznościowe, dotychczas zdominowane przez sprawy zwierząt i polityki, zapełniły się świadectwami traum i urazów. Akcja pęczniała i mutowała, zyskując lokalne odmiany w dziesiątkach krajów – od Francji przez Indie po Japonię. Przeniosła się do prasy, radia, telewizji.

Wróg ludzkości, wróg lewicy

Jeśli te opowieści dały wyobrażenie o skali molestowania, to reakcje, z jakimi się spotkały, pokazały skalę seksizmu. Wielu mężczyzn wykorzystało okazję do udzielania rad („bez histerii, nie ma sensu się nakręcać”), wyrażania oburzenia („to już komplementu powiedzieć nie wolno?”) i prorokowania („teraz będzie stygmatyzacja tych, co nie były molestowane. Coś z nimi nie tak, że nikt ich nie chciał molestować?”).

Oczywiście, byli też tacy, którzy okazywali kobietom wsparcie, podziwiali ich odwagę, a nawet dokonywali publicznego rachunku sumienia. Jeden z nich, krytyk muzyczny Filip Lech, napisał: „mam wrażenie, że każdy mężczyzna (nastolatek, chłopiec) znalazł się kiedyś na miejscu prześladowcy, osoby w jakiś sposób molestującej (…) Największym wrogiem ludzkości jest dobre samopoczucie i przesadne samozadowolenie. #MeToo to nie tylko ekshibicjoniści w śmiesznych płaszczach, dresiarze i spoceni wujowie”. Z kolei konserwatywny publicysta Piotr Skwieciński, jakby w reakcji na te słowa (choć mało prawdopodobne, by je czytał), pospieszył wyjaśniać kobietom, w czym tak naprawdę biorą udział. Otóż w „realizacji celów ideologii radykalnie lewicowo-liberalnej” i „przyzwyczajaniu społeczeństw do poddawania się brutalnej społecznej inżynierii”. Której efektem ma być „zastraszenie wszystkich mężczyzn i wtrącenie ich w poczucie winy. Ludźmi zastraszonymi i przepojonymi poczuciem winy steruje się łatwiej. A heteroseksualni ­mężczyźni są dla współczesnej radykalnej lewicy jednym z głównych wrogów w wymiarze ­społecznym”. To przejmujące świadectwo utraty kontaktu z rzeczywistością Skwieciński opublikował na portalu wPolityce.pl pod tytułem: „Akcja #MeToo, czyli obezwładnianie mężczyzny jako wroga publicznego”.

Burdel i wrzenie

„Mam wrażenie, że za kilka miesięcy przekaz się zradykalizuje i zamiast »jeden z kolegów«, »pewien lekarz« pisać będziemy imiona i nazwiska” – obstawiała w felietonie z połowy października pisarka Sylwia Chutnik. Nie trzeba było miesięcy: pierwsze głośne nazwisko padło na początku listopada, na łamach „Wysokich Obcasów”, w rozmowie Anny Śmigulec z seksuolożką Alicją Długołęcką. Pojawiła się w niej definicja molestowania jako każdego zachowania naruszającego granice drugiej osoby. A do tego sporo przykładów. W jednym z nich Śmigulec opowiedziała, jak rok wcześniej po wywiadzie ze znanym pisarzem spotkała go w kawiarni: „kiedy siedziałam już z koleżanką, reporterką, dołączył do naszego stolika. Rozmawiamy miło, kafejka pełna ludzi, aż tu nagle w drzwiach pojawia się kolega, a pisarz woła do niego: »Chodź, kurwy już są!«. Zamurowało mnie. Nie zrobiłam nic, choć na co dzień jestem asertywna i reaguję, gdy komuś dzieje się krzywda”. Naciskana przez Długołęcką, wyjawiła, że chodzi o pisarza Janusza Rudnickiego.

Natychmiast zadziałały mechanizmy doskonale znane z feministycznej literatury. Najpierw było non-apology (w wolnym tłumaczeniu: „nieprosiny” – przeprosiny utrzymane w lekceważącym tonie). „Tak powiedziałem? – pytał retorycznie Rudnicki w liście do „WO”. – Kurwy już są? To wszystko? Czegoś tam chyba brakuje. W sensie, to musiało być zaokrąglone, coś w rodzaju, człowiek ich szuka po burdelach, a one siedzą tu, we Wrzeniu Świata. Czyli jakaś mikroprzypowieść”. A potem wybuchł Facebook.

Sprawa dla socjologa

Jeśli ktoś z Czytelników zadaje sobie właśnie pytanie, czy warto na łamach „Tygodnika” rozstrząsać jedno chamskie zdanie, odpowiem: nie o chamstwo tutaj chodzi. Tak jak nie chodzi o piętnowanie po raz kolejny Rudnickiego. Chodzi o dyskusję, której stał się pretekstem. A jeśli ktoś zastanawia się, czy należy przenosić wirtualne polemiki do „prawdziwych mediów”, wyjaśnię: ta polemika przeniknęła już do prasy, radia i telewizji. Bo to, co się dzieje w sieciach społecznościowych, już dawno przestało być społecznościowe, a stało się społeczne. Czy tego chcemy, czy nie, Facebook i Twitter są miejscami kreowania debaty publicznej i polityki. Media tradycyjne – nawet z tradycją tak długą jak „Tygodnik” – nie mogą ich ignorować.

Spór o Rudnickiego to wręcz materiał na obszerne opracowania z zakresu gender studies i psychologii społecznej – nie sposób wyczerpująco przeanalizować wszystkich jego wątków na kilku stronach. W największym skrócie: debatowano nad tym, czy zachowanie Janusza Rudnickiego można podpinać pod hasło #MeToo. Nie można – twierdziły kobiety, które pisarza znają i zdążyły się oswoić z jego – jak to określiły – „poczuciem humoru”. Przeciwko etykietowaniu Rudnickiego protestowały najbardziej znane i uznane kobiety ze świata liberalnych mediów i kultury, za co spotkała je zmasowana krytyka, tak od znajomych z branży, jak nieznajomych fanów i fanek (przy okazji ujawniła się mentalna różnica pokoleniowa). Niektóre polemistki, jak Kazimiera Szczuka, szybko za swoje słowa przeprosiły albo – jak Eliza Michalik – starały się je sprostować. Inne szły w zaparte.

Tym samym przypomniano, że problemem kobiet, które przerywają milczenie, są nie tylko mężczyźni, którzy chcą je uciszyć. Okazało się, że nawet w „postępowych” kobiecych środowiskach temat seksizmu i molestowania nie został przepracowany, a podstawowe pojęcia z feministycznego słownika – przyswojone. Dlatego właśnie trzeba wrócić do podstaw. Najprostsza droga prowadzi śladem najczęściej powtarzanych argumentów obrony.

Bez przesady, on tylko żartował

Kazimiera Szczuka, działaczka feministyczna: „robienie z siebie ofiary z powodu debilnego żartu w kawiarni to jakaś żałość rzeczywiście ośmieszająca ideę dzielenia się opowieściami o molestowaniu”.

Przypomnijmy: żarty mają to do siebie, że powinny śmieszyć co najmniej dwie osoby. Jeśli kobieta, którą przedstawiono publicznie jako „kurwę”, czuje dyskomfort zamiast rozbawienia, to znaczy, że została obrażona, a nie, że nie zna się na żartach. Podobnie bezsensowne jest tłumaczenie, że to „tylko taka gra, konwencja”. Konwencję się wcześniej ustala, a tutaj nikt z nikim nie ustalał, że będzie nazwany „kurwą”.

To nieprawda, że żart jest z natury niewinny. Właśnie status „niewinności” czyni go skutecznym narzędziem słownej agresji. Przed żartem trudno się bronić. Oburzona reakcja może sprawić, że staniemy się jeszcze bardziej „śmieszni”, z kolei do celnej riposty potrzeba chłodnej głowy. Gdy ktoś niespodziewanie narusza nasze granice, zazwyczaj nie mamy w głowie miejsca na odpowiedź.

Może dlatego Śmigulec „nie zrobiła nic, choć na co dzień jest asertywna”. Za co też jej się od Kazimiery Szczuki dostało: „Spokojnie mogła mu słowem za słowo przyłożyć, zażądać przeprosin, dać w twarz, powiedzieć na poważnie, że jest zszokowana – cokolwiek. Czy seksualny kontekst – bo pada »kurwa« – aż tak obezwładnia?”. Czy skoro kobieta przyznaje, że czuła się obezwładniona, nie należy jej wierzyć?

Sama sobie winna

Krystyna Kofta, pisarka: „Ta dziewczyna znalazła się w Twoim świecie przez przypadek? Mówi przecież, że Cię czytała i podziwiała to, co piszesz, a piszesz językiem nazywanym przez świątobliwców »plugawym«, no to wiedziała, jak mówisz”.

Pomińmy już, że między „plugawym językiem” a seksistowskim tekstem jest zasadnicza różnica, i że Śmigulec chodziło raczej o treść niż formę. Pomińmy, że to nie ona znalazła się w jego świecie (mówimy przecież o reporterce siedzącej w zaprzyjaźnionej kawiarni reporterów). Ważniejsze, że dyskusja przeniosła się na nowy poziom: od ośmieszania do obwiniania. „Wiedziała, czego się spodziewać – to znaczy mogła unikać kontaktu, zamiast się później żalić”. Nasuwa się skojarzenie ze słynnym „sama się o to prosiła”, czyli ­victim blaming (ten termin dotyczy wszelkich przestępstw, nie tylko seksualnych, ale to w ich kontekście najczęściej jest używany). Oczywiście zarzucanie kobiecie, że zadaje się z chamem i dała się po chamsku potraktować, to nie to samo, co zarzucanie kobiecie, że ubrała krótką sukienkę i dała się zgwałcić. Mówimy po prostu o różnych odcieniach jednego zjawiska.

Psychologowie wskazują, że u podstaw victim blaming leży mechanizm związany z „wiarą w sprawiedliwy świat”. Chodzi o uwewnętrznione przekonanie, że dobrym (odpowiedzialnym) ludziom nie przytrafiają się złe (nieprzewidywalne) rzeczy. Żeby uniknąć naruszenia tej fundamentalnej zasady, szuka się przyczyny po stronie ofiar, a nie sprawców. W ten sposób oddala się też od siebie nieprzyjemną myśl o krzywdzie, która może spotkać nas samych.

Ale prawda jest taka, że przemocy – tak fizycznej, jak słownej – winny jest ten, kto ją stosuje. Nie ten, wobec którego jest stosowana.

Nie róbmy z niego zboczeńca

Magda Żakowska, dziennikarka: „na miły Bóg, wrzucanie z tego powodu Janusza do jednego worka ze śliskimi molestującymi zbokami to jakiś obłęd. Jakie, k***a, #MeToo?! Janusz to wrażliwy, dobry, serdeczny człowiek i mężczyzna. Znam go dobrze i nigdy przenigdy nie widziałam go w sytuacji, która uprawniałaby kogokolwiek do traktowania go w ten sposób”. Wcześniej Żakowska przytoczyła serię seksistowskich żartów, jakie sama usłyszała od Rudnickiego.

Postawa „wszyscy, tylko nie on” nie jest chwalebna, ale jest oczywista i zrozumiała. Ludzie byli i będą skłonni bronić zachowań „swoich”, które potępiają u „obcych”. Czasem dlatego, że chcą ochronić własne i cudze mniemanie o środowisku, czasem dlatego, że chcą być dobrymi znajomymi, nie zostawiać przyjaciół w potrzebie. Dla patrzących na sprawę z dystansu taka postawa jest gorszącą hipokryzją, zaczynają więc pomstować na „elity” i „salon”. Co raczej nie ułatwia rozmowy.

To prawda, że nie należy robić z Rudnickiego zboczeńca. Można najwyżej jak Kazimiera Szczuka podejrzewać rodzaj „choroby o nieznanej etiologii”. Nie jest to jednak zespół Tourette’a, objawiający się m.in. mimowolnym wypowiadaniem wulgaryzmów, ani uraz kory przedczołowej, powodujący zniesienie zahamowań w relacjach społecznych. Chorobą tą jest zwyczajny seksizm, a jej etiologią – patriarchat.

Bo tak, „wrażliwy, dobry i serdeczny mężczyzna” może zachować się po seksistowsku. Wrażliwa, dobra i serdeczna kobieta też (jest to rzadziej dostrzegane lub ujawniane, stąd nieobecne w publicznej debacie). „Śliski molestujący zbok” to – jak zauważał cytowany Filip Lech – wygodny stereotyp pozwalający wierzyć, że molestują tylko inni, nienormalni, nieznajomi. #MeToo pokazuje, że molestują tacy i tacy, co wcale nie oznacza zrównywania przypadków fizycznej napaści z przypadkami werbalnej agresji. Tworzy raczej katalog albo archiwum. Ułożenie obok siebie wielu elementów nie sprawia, że zupełnie nie da się ich odróżnić.

To szkodzi idei

Krystyna Kofta: „Czy w naszym ukochanym kraju nie ma gwałtów zbiorowych, jak ten, po którym dziewczyna przez 10 dni gwałcona przez kilku zbirów umarła. Już się zapomniało. (…) Dlaczego ważna sprawa taka jak ta akcja ma się rozmyć w głupich żartach Janusza Rudnickiego?”.

#MeToo nigdy nie dotyczyło wyłącznie gwałtów. Jak wyżej: mówienie o jednym nie umniejsza drugiego, tylko poszerza kontekst. Alicja Długołęcka w wywiadzie dla „Kultury Liberalnej” twierdziła nawet: „w ramach akcji #MeToo nie piszemy o przemocy seksualnej – bo to sprawy przeznaczone raczej do gabinetu terapeuty, a nie na Facebooka. Sytuacje drastyczne i ekstremalne są przemilczane, a one również są powszechne”.

Natomiast krytyka, która spadła na Annę Śmigulec za opowiedzenie o „głupim żarcie”, chyba nie ułatwi ofiarom gwałtów otwartego opowiadania o swojej traumie. Wątpię, że zaczną myśleć: „Skoro jej się dostało jako naciąganej ofierze, to ja otrzymam wspaniałe wsparcie”.

Nie wdając się w analizę pojęcia „kultura gwałtu”, przypomnę, że istnieje hipoteza o systemowym charakterze napaści seksualnych. Niektóre jej wersje zakładają, że społeczne przyzwolenie na seksistowskie uwagi jest pośrednio związane z liczbą gwałtów i sposobem postępowania w ich przypadkach. Szacuje się – tak w Polsce, jak na świecie – że zdecydowana większość przypadków nigdy nie zostaje zgłoszona na policję. Tylko w 25 proc. zgłoszonych spraw polscy śledczy potwierdzają przestępstwo (dane z 2016 r.), z czego aż w 31 proc. sądy wydają wyrok w zawieszeniu.

Słowa do ważenia

Wątki na Facebooku zostały pozamykane, artykuły się wyklikały, Janusz Rudnicki przeprosił po raz drugi. Zaczął od zaskakującego u literata zdania: „Wszystko w życiu ważyłem, ale nie słowa. Spróbuję”.

Spróbujmy: od czasu do czasu ugryźć się w język, zwrócić komuś uwagę albo szczerze przeprosić. Nie będzie łatwo, ale może zmienić świat w odrobinę lepsze miejsce. ©℗


CZYTAJ TAKŻE:

Prof. MARIA BEISERT: Molestowaniem jest wszystko, na co nie ma zgody. A zgoda to nie jest powstrzymanie się przed powiedzeniem „nie”, tylko dwustronne „tak”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Absolwentka dziennikarstwa i filmoznawstwa, autorka nominowanej do Nagrody Literackiej Gryfia biografii Haliny Poświatowskiej „Uparte serce” (Znak 2014). Laureatka Grand Prix Nagrody Dziennikarzy Małopolski i Nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 47/2017