Mieszanka bez właściwości

Królestwo Niderlandów wydawało się krajem niesamowicie nudnym. Mimo że w oczy rzuca się wielobarwność ulicy. Rasy, języki i kultury spotykają się od lat nie tylko w przyzwyczajonych do tego stanu rzeczy od wieków Amsterdamie, Rotterdamie czy Hadze. Różnorodność coraz częściej, jako nowe, pojawia się też na głębokiej prowincji.

28.11.2004

Czyta się kilka minut

A może to wcale nie jest takie nowe? Holandia od końca XVI stulecia prowadziła przecież ekspansję, stając się powoli mocarstwem kolonialnym (podporządkowała sobie m.in. Przylądek Dobrej Nadziei, Gujanę, Wyspy Kanaryjskie, wschodnie wybrzeże Ameryki Północnej). W 1628 r. u ujścia rzeki Hudson Holendrzy założyli faktorię handlową i osadę Nowy Amsterdam, kilkadziesiąt lat później sprzedaną Brytyjczykom, którzy zmienili jej nazwę na Nowy Jork. Do dzisiaj w skład Korony Niderlandzkiej wchodzą: Surinam (była Gujana Holenderska) i Antyle Holenderskie. Na Wschodzie z kolei, ekspansja - koordynowana przez Zjednoczoną Kompanię Wschodnio-Indyjską, która posiadała monopol na prowadzenie handlu na obszarze między Przylądkiem Dobrej Nadziei a Cieśniną Magellana - obejmowała: Cejlon, część subkontynentu indyjskiego, Holenderskie Indie Wschodnie (do 1949 r., kiedy Indonezja zyskała niepodległość) i Nową Gwineę (chodzi o zachodnią część wyspy, którą w 1963 r. przekazano Indonezji).

Niderlandy, stworzone po wybuchu powstania przeciw habsburskiemu uciskowi religijnemu i ekonomicznemu, były też od zarania przytuliskiem dla prześladowanych za przekonania. Z ich gościnności skorzystali zarówno Żydzi sefardyjscy, szukający schronienia przed inkwizycją (z tej społeczności wywodzi się Benedykt Spinoza), jak aszkenazyjscy, uciekający przed pogromami w Europie Wschodniej; niezależni myśliciele, np. Jan Amos Komeński po ucieczce z Leszna w czasie potopu szwedzkiego, czy Kartezjusz; francuscy hugenoci i arianie po wypędzeniu z Rzeczypospolitej.

Chociaż John Locke “Listy o tolerancji" pisał w Amsterdamie, u kolebki holenderskiej tolerancji leży nie tyle przekonanie o niezbywalności prawa do swobodnego głoszenia własnych poglądów, lecz względy pragmatyczne. Przekonali się o tym purytańscy Ojcowie Pielgrzymi (założyciele kolonii w Ameryce Północnej), którym, po ucieczce przed prześladowaniami religijnymi w Anglii do holenderskiej Lejdy, jak tylko stali się konkurentami miejscowych tkaczy i sukienników, dano do zrozumienia, że powinni wyruszyć w dalszą drogę. Dlatego historia USA zaczyna się ok. 500 metrów od miejsca, w którym piszę te słowa - przy nabrzeżu, z którego odpłynął statek “Mayflower" z pierwszymi purytańskimi emigrantami w kierunku wschodniego wybrzeża Ameryki.

W czasie I wojny światowej Holandia, której udało się zachować neutralność, przygarnęła najpierw belgijskich uchodźców, a potem, odpowiedzialnego za ich tragiczny los, niemieckiego cesarza po abdykacji. Szok holokaustu, który przeprowadzono przy wydatnej pomocy miejscowej biurokracji, uświadomił w jeszcze większym stopniu konieczność otwarcia granic dla uchodźców z różnych stron świata.

Ostatnia wielka fala emigracyjna dotarła tu jednak z powodów ekonomicznych. Dynamicznie rozwijająca się w latach 60. i na początku 70. holenderska gospodarka potrzebowała taniej siły roboczej, “nie skażonej" hasłami sprawiedliwości społecznej i praw pracowniczych. Z premedytacją czerpano ją z krajów Południa Europy, potem prowincji tureckiej i marokańskiej, a obecnie Europy Wschodniej. Nikomu nie zależało na kształceniu tych ludzi, uczeniu ich języka, integrowaniu ze społeczeństwem. W powszechnym przekonaniu przyjeżdżali po to, by zarobić i wrócić do domu, robiąc miejsce kolejnym ofiarom rynkowego molocha. Holenderskim decydentom zabrakło jednak wyobraźni.

Pojawienie się drugiej i trzeciej generacji emigrantów, urodzonych tutaj i “zawieszonych" między różnymi wzorcami obyczajowo-kulturowymi, większość z nich zaskoczyło.

Wierzysz? Toś dziwak

Do najbardziej uporczywych należy mit Holandii jako kraju kalwińskiego. Tymczasem, mimo obecności w XVI wieku silnych tendencji protestanckich, wybuchłe w 1568 r. powstanie przeciw Habsburgom (przecież katolikom) nie było wojną religijną. U progu XVII stulecia większość Holendrów wyznawała katolicyzm. Kraj zaczęli protestantyzować uciekinierzy z katolickich Niderlandów Południowych (dzisiejszej Belgii), ale nigdy im się to nie powiodło. Kościół rzymskokatolicki jest nadal największą społecznością religijną w Holandii.

Gdy nabrano pewności, że żadne wyznanie nie podporządkuje sobie reszty, rozpoczęto budowę własnych struktur społecznych, zwanych zuilen (dosł. kolumny): protestancka, katolicka, potem liberalna i socjalistyczna. Ich członkowie nie utrzymywali bliższych kontaktów między kolumnami. Do dzisiaj istnieją (coraz częściej jedynie z nazwy) katolickie, protestanckie, liberalne i socjalistyczne szkoły, uniwersytety, rozgłośnie radiowo-telewizyjne, kluby sportowe, domy opieki. Namacalne przejawy nośności idei “suwerenności we własnym kręgu", lansowanej przez męża stanu i teologa Abrahama Kuypera (1837-1920).

Zuilen to relikty przeszłości. Od dziesięcioleci trwa ontzuiling, czyli odkolumnianie. Mieszanie się członków różnych środowisk przyspieszyła sekularyzacja. Ponad połowa Holendrów nie czuje się związana z żadną religią, zaś obecność religijnych elementów w życiu społecznym czy ujawnianie przekonań religijnych w dyskusjach, spotyka się u większości społeczeństwa z niezrozumieniem. Wierzący i chodzący do kościoła, nie mówiąc o teologach i duchownych, traktowani są z przymrużeniem oka, bywa, że z pogardą albo obojętnością. Paradoksalnie, to emigrantka, polityk pochodzenia somalijskiego, zaprzyjaźniona z zamordowanym niedawno reżyserem Theo van Goghiem, Ayaan Hirsi Ali wyraziła przekonanie tej większości, pytając w jednym z wywiadów, jak to możliwe, że premier Jan-Peter Balkenende - człowiek inteligentny i profesor prawa - może być zarazem wierzący.

W Holandii mieszka ponad 600 tys. muzułmanów, co stanowi blisko 4 proc. populacji (dane z 1999 r.). Niektórzy, zwłaszcza po 11 września 2001 r., pojawienie się islamskiej “kolumny" traktują jako “piątą kolumnę". Zresztą okazała się ona kolejnym zaskoczeniem dla zsekularyzowanych Holendrów. Sposób, w jaki muzułmanie, nieprzyzwyczajeni do życia w świeckim społeczeństwie i w sytuacji rozdziału religii od państwa, bronią się przed postępującą w ich kręgu laicyzacją, przez lata wywoływał zdziwienie i niedowierzanie. Niedawno przerodziły się one w niechęć i lęk.

Tymczasem, sekularyzacja jest de facto jedynie rzucającym się w oczy elementem szerszego zjawiska - odideologizowania życia społecznego. Jeszcze w latach 90. mogło się wydawać, że teza Francisa Fukuyamy o “końcu historii" w Holandii sprawdza się na pewno. Partie polityczne skarżyły się na brak zainteresowania i prześcigały w “zrzucaniu ideologicznych piór" (określenie ówczesnego premiera Wima Koka). W 1993 r. w Wassenaar zawarto “porozumienie społeczne" między pracodawcami i pracobiorcami o załatwianiu problemów w duchu pragmatyzmu, bez odwoływania się do argumentów ideologicznych, a przede wszystkim zaostrzania stosunków społecznych. Rok później liberałowie i socjaldemokraci stworzyli “fioletową koalicję", dzięki której, po raz pierwszy w historii kraju, powstał gabinet bez udziału partii opierających się na identyfikacji wyznaniowej.

Nieczytelna tożsamość

Postępujący marazm ideowy zbiegł się z początkiem dobrobytu. Niewielu zauważyło jednak, jaką cenę trzeba zapłacić za unikanie publicznej debaty na tematy światopoglądowe, etyczne i praktyczno-życiowe. Katolickiego biskupa Bredy, Martinusa Muskensa, gdy zwrócił politykom uwagę na istnienie w kraju niezauważonej “cichej" biedy, premier Kok przywołał do porządku, a następnie - z prymasem Adrianusem Simonisem - zapewnił go, że “zawsze mogą wpaść na kawę i porozmawiać". Głosy, zwykle osób gorzej wykształconych i mniej zamożnych, które - z rosnącym przerażeniem - zauważały, że w swoich dzielnicach coraz trudniej jest się im porozumieć po niderlandzku i spada poziom nauczania w szkołach rejonowych, nie docierały do haskich polityków. Otrzeźwienie przyszło za późno.

Nadchodząca recesja, pojawiające się na nowo bezrobocie i zaostrzanie się stosunków między społecznościami w dużych miastach dostarczyły pożywki prawicowemu populiście Pimowi Fortuynowi, który stał się wyrazicielem drzemiącego niezadowolenia. Fortuyn był dla wielu “postacią mesjańską", nosicielem brzemion tych, których nie słuchali politycy, oraz uosobieniem nadziei na powrót harmonii i dobrobytu. Jego zamordowanie na kilka dni przed wyborami, 6 maja 2002 r., przez fanatycznego działacza ekologicznego (pierwszy mord polityczny w Holandii od XVII w.), rozpoczął bezprzykładną nagonkę na stosunki społeczno-polityczne w kraju, a przede wszystkim na wszystko, co lewicowe.

Z haskich ulic zniknęli politycy beztrosko jeżdżący do pracy na rowerze. Opancerzone samochody stały już nie tylko przed ambasadą amerykańską, gdzie pojawiły się po pamiętnym 11 września, ale też przed kompleksem parlamentarno-rządowym. Mądrości i spokojowi ustępującego premiera Koka można zawdzięczać, że pojedyncze burdy uliczne nie przerodziły się w większe wybuchy niezadowolenia. Jednak klasa polityczna zbyt szybko otrząsnęła się z szoku. Nowy szef rządu, Balkenende, przywódca chadecji, wezwał co prawda do “refleksji nad normami i wartościami w życiu społecznym", ale wkrótce dyskusję na ten temat zdominowały problemy ekonomiczne. Rząd, który z jednej strony nawołuje do harmonijnego współżycia i chce powrotu “fasonu" do życia społecznego, a z drugiej nie ukrywa chęci prowadzenia neoliberalnej polityki gospodarczej, de facto wspiera rozpad więzi międzyludzkich i nie może liczyć na wiarygodność.

Unikanie poważnych dyskusji społecznych, lekceważenie głosów krytyki i pragmatyzm, który przerodził się w swoją parodię, odbiły się też niekorzystnie na integracji mniejszości etnicznych. Trudno sobie wyobrazić społeczeństwo bardziej “nieczytelne" pod względem tożsamości od niderlandzkiego. Holendrzy mają kompleks małego narodu, mówiącego trudnym do nauczenia się językiem i rządzącego się niezrozumiałymi dla większości Europejczyków prawami. Drugą stroną tego kompleksu jest duma narodowa, która, choć silna, przez wieki nie doprowadziła do określenia katalogu “holenderskich cnót społecznych".

Holandia - w początkowej fazie istnienia zlepek autonomicznych prowincji, następnie republika, która po Kongresie Wiedeńskim w 1815 r. stała się królestwem, potem państwo świeckie, od zarania jednak kierowane przez polityków i zarządców będących przedstawicielami “kolumn" konfesyjnych - ma problem z odkryciem własnego oblicza. To jeden z głównych powodów, dla którego trudno Holendrom prowadzić dialog z emigrantami, panicznie bojącymi się utraty tożsamości. W “wielokulturowym tyglu", jakim Niderlandy miały się stać, brakuje pewnych komponentów - znajomości własnych korzeni i gotowości do ich pielęgnowania. Jego miejsce u wielu zajęła zrodzona z lęku i niepewności agresja.

Bolesna wolność słowa

Taką właśnie agresywną postawę zajął Theo van Gogh, filmowiec i felietonista. Prowokował, nie przebierając w słowach. Wspólnie z Ayaan Hirsi Ali, najbardziej znaną krytyczką islamu i religijności w ogóle, nakręcił przed kilkoma miesiącami film “Submission" o maltretowanych muzułmankach, w którym między innymi pojawiły się wykaligrafowane na nagim ciele wersety z Koranu. Oboje nie kryli, że ich najważniejszym celem była prowokacja. Ale w imię czego? Wolności słowa?

Poeta i publicysta Remco Campert po tym, jak muzułmański fundamentalista Muhammed B. zamordował van Gogha, napisał, że wolność słowa to jednak co innego, aniżeli obrażanie ludzi i sprawianie im bólu, sięgającego “do najgłębszych pokładów duszy". Jako przykład przytoczył wcześniejszy “żart" van Gogha: “Dzisiaj wszędzie czuję zapach karmelu, jakby tu ktoś palił żydów, cierpiących na cukrzycę...". Ktoś, kto pisze takie słowa, według Camperta nie powinien przechodzić do historii jako męczennik za wolność słowa. W oczach wielu jednak przeszedł. Czyżby niektórzy, gorączkowo poszukujący holenderskiej tożsamości, chcieli ją oprzeć na wolności obrażania innych?

Póki co, lęk przed bezpowrotną utratą własnej specyfiki, jaki pojawił się wśród wielu etnicznych Holendrów, nie wywołuje w nich zrozumienia dla tego samego lęku, tyle że odczuwanego przez ich współobywateli tureckiego lub marokańskiego pochodzenia. Taki lęk nie może być nigdy usprawiedliwieniem dla mordu, ale jego dostrzeżenie mogłoby, bardziej niż moralistyczne apele, przyczynić się do odprężenia we wzajemnych kontaktach. Zdaniem teologa i znawcy islamu, dominikanina Emilio Platti, fundamentalistyczny i agresywny islam jest “łabędzim śpiewem" części muzułmanów, z przerażeniem dostrzegających bezradność ich kultury wobec imperialnych zapędów “cywilizacji hamburgera". Wielu Europejczyków podziela te obawy. Czy możliwa byłaby rozmowa na ten temat, zamiast wojny?

Jeżeli dziś w Holandii płoną meczety, podpala się kościół albo muzułmańską szkołę, jeżeli morderca Theo van Gogha zostawia na jego ciele list z pogróżkami pod adresem Hirsi Ali, oznacza to, że coraz więcej ludzi pogrąża się we własnym strachu, stając się łatwym łupem dla morderczych ideologii. Lekarstwem mógłby być “okrągły stół", przy którym wypowiedziano by lęki i wzajemne żale, aby potem wspólnie zastanowić się nad tym, czego potrzeba do budowy nowej, już wspólnej, tożsamości.

Takiej, która zawierałaby przestrzeń dla Jana i Saskii, Alego i Laili, Jarosława i Swietłany. Tak, aby mogli oni wyrazić w niej to, co ich porusza, nadaje życiu sens, nawet jeśli innym trudno to zrozumieć. Musi się też pojawić wola bycia razem i prowadzenia dialogu, bez wykluczania kogokolwiek.

Czy to się uda? Na razie z niepokojem oczekuję nowego serwisu wiadomości krajowych i - choć to głupie - tęsknię za nudą minionej dekady.

JAROSŁAW R. KUBACKI (ur. 1971) jest teologiem ewangelickim, pastorem ekumenicznej wspólnoty św. Dominika w Amsterdamie i publicystą. Mieszka w Lejdzie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 48/2004