Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Dla europejskiej wspólnoty jest rzeczą na wskroś zawstydzającą, że jej parlamentarzyści zajmują się w roku 2006 "wzrostem nietolerancji powodowanej rasizmem, ksenofobią, antysemityzmem i homofobią" - i to nie w Zimbabwe, Korei Północnej, Chinach czy na Białorusi, ale w Belgii, we Francji, w Niemczech i w Polsce. Z formalnego punktu widzenia potrzeba uchwalenia takiej rezolucji może być nawet świadectwem bankructwa europejskiej idei równości i tolerancji, ale na szczęście nie jest aż tak źle. W trzech pierwszych wymienionych krajach piętnowane w rezolucji zjawiska występowały już wcześniej, ale Parlament Europejski nie wytykał ich palcem.
W samej rzeczy: w Europie Zachodniej przyzwyczailiśmy się już, niestety, do ataków na obcokrajowców i widoku dziesiątków "marszy milczenia" w proteście przeciw przemocy, która faktycznie ma miejsce. Wstrząs z reguły był i jest jednak krótkotrwały, a już następnego dnia znowu jakiś czarnoskóry współmieszkaniec zostaje zaatakowany w Berlinie, Amsterdamie czy w Antwerpii. Milczenie protestujących nie powstrzymuje napastników, a policji nie starcza, by wszystkich w potrzebie upilnować. Kiedy tylko nastroje zaczynają pęcznieć od niepokojących zdarzeń, u wrót brukselskiej czy berlińskiej synagogi pojawiają się policyjne wozy. W społeczeństwach, które kreują się na tolerancyjne, obecność policji w takich miejscach jest sygnałem, że prawo do równości musi być egzekwowane także przy pomocy siły. I że zwykli ludzie, mimo światłych deklaracji o równości, popadają w skłonność do poniżania innych.
Na szczęście nie brakuje takich, którzy się temu sprzeciwiają. I to nie z ideologicznych czy partyjno-politycznych pobudek, a jedynie powodowani najbardziej naturalnym odruchem solidarności z ofiarami przemocy. Czyż nie ten upokorzony doświadczeniami wojny 1939-1945 odruch europejskich wizjonerów kazał im budować wspólnotę, w której każdy ma miejsce? To przecież właśnie nienawiść i ksenofobiczna tępota wykopały milionom groby, to wykluczenie "niedopasowanych", "innych" miało być receptą na stworzenie czystej i nieskazitelnej rasy. Zraniona Europa przyrzekła sobie, podnosząc się z gruzów, że jej drogą będzie równość i tolerancja.
Nie ma też innego wyjścia jak otwartość na innych i respekt wobec ich integralności. Co jest bowiem alternatywą? Ostatnio nie pozwolono mi zatankować benzyny na stacji w Brukseli bez uprzedniego zapłacenia z góry rachunku: ponieważ jeżdżę samochodem z polską rejestracją, więc potraktowano mnie jak złodzieja. Od znajomych słyszę, że ich syn, gej, nie dostał przyrzeczonej już pracy, kiedy powiadomił przyszłego pracodawcę, że jest gejem. I to w Holandii. Były rzecznik rządu niemieckiego przestrzega obcokrajowców, zwłaszcza innego koloru skóry, przed podróżą do Brandenburgii, jeśli nie chcą ponieść uszczerbku na zdrowiu, a może i stracić życia.
Są i bardziej drastyczne przykłady, bardziej spektakularne, bardziej widowiskowe - ale brak równości i dyskryminacja najbardziej bolesne są w ukrytym, cichym i mało widocznym życiu, kiedy nie ma świadków, kiedy nienawiść i poniżenie wyrażane są w cztery oczy, twarzą w twarz. I to głównie w takich przypadkach, a nie tylko w widowiskowym zamachu z bronią w ręku, przegrywa wiarygodność europejskiej wspólnoty i jej zasady.
Kiedy w 2000 r. Unia spisywała katalog przedsięwzięć, które zapewnić mają równe traktowanie i ochronę obywateli unijnych państw przed dyskryminacją, należałem do tych, którzy postrzegali w tym działaniu akcjonizm, typowy dla wielu urzędników i polityków w Brukseli. Sądziłem, że wspólnota ma pilniejsze zadania niż utworzenie kolejnej agencji - tym razem do spraw przestrzegania praw podstawowych. Kiedy jednak dość długo żyje się za granicą, zbiera się różne doświadczenia. Należy do nich wysublimowana wrażliwość na otoczenie i jego reakcje, swoisty sejsmograf dyskryminacyjny i pokora w zderzeniu z kulturową wielowarstwowością. A także doświadczenia kontaktów z urzędami, z państwem. Policjantowi na lotnisku w Brukseli nikt nie każe mówić do przybysza w języku polskim "dziękuję" po okazaniu paszportu. Kiedy to jednak czyni, demonstruje nie tylko swój własny do mnie stosunek, ale i państwa, do którego właśnie przyleciałem. Nie brakuje jednak chwil i sytuacji, w których ten inny, ten obcy podlega wysublimowanym szykanom. Życiowe doświadczenia piszą ich długą listę, dlatego dziś także dla mnie nie ulega wątpliwości - właśnie dlatego, iż równość i tolerancja, zakaz dyskryminacji z jakiegokolwiek powodu wpisane są w zasady Unii - że potrzebna jest unijna agenda, która będzie monitorować ich przestrzeganie nie w Zimbabwe czy Kongu, ale w Belgii, Niemczech, Holandii czy Polsce.
Nie wiadomo tak naprawdę do końca, czy to Polska była impulsem do spisania parlamentarnej rezolucji, a pozostałe państwa, niejako dla zachowania parytetu, do niej tylko dopisano, czy też było odwrotnie. Niewątpliwie grupa nacisku - określana mniej lub bardziej trafnie jako homoseksualne lobby w Brukseli - narobiła sporu szumu wokół zapowiedzianej Parady Równości w Warszawie i sama z zaciekawieniem czekała na rozwój wydarzeń. Odwołanie parady pod jakimś pretekstem byłoby dolaniem oliwy do ognia; fakt, że się odbyła, zredukował już następnego dnia, i to wyraźnie, presję na rząd w Warszawie, któremu zaangażowani w tę akcję europosłowie zarzucali łamanie praw człowieka. Czy się to komuś podoba, czy nie, jest to zarzut, z którym w Unii trudno żyć, a jeszcze trudniej zrzucić go z pleców, gdy już raz się do nich przykleił. W wigorze emocjonalnej polemiki - jak zwykle łatwo o przesadę. Polscy politycy, którzy wypowiadali się na ten temat, oskarżani są np. o celowe zrównanie homoseksualizmu z pedofilią. Polski rząd skonfrontowany został także z zarzutem, że to władze państwowe ciemiężą homoseksualistów, i to bez względu na odmiennie brzmiące przepisy obowiązujące w Polsce.
Parlamentarna debata na temat nietolerancji odbyła się w Strasburgu przy pustej sali. Wprawdzie nic to nowego w parlamentarnej praktyce, ale zastanawiająca była absencja posłów z pozostałych krajów wspólnoty (poza Polakami), które zostały wymienione w rezolucji - tak, jakby ona ich nie dotyczyła. Polemika na temat treści dokumentu miała więc miejsce głównie między Polakami oraz kilkoma europosłami, którzy osobiście zaangażowali się w krucjatę przeciw naszemu rządowi. Holenderka Sophia in't Veld nie mówiła o zabójstwach na tle rasistowskim w Holandii, ale wzywała do ogłoszenia sankcji przeciw Polsce. Włoski europoseł Agnoletto nie potępiał przestępstw na tle rasistowskim w Niemczech, idących w tysiące, ale mówił o rzekomym prześladowaniu homoseksualistów przez polski rząd. Fiński europoseł Stubb odrzucał krytykę rezolucji ze strony polskich eurodeputowanych i ich wystąpienia przytaczał jako klasyczny, jego zdaniem, przykład homofobii. Jak na dłoni było więc widać, że w debacie tej i przy okazji tej rezolucji chodziło w pierwszym rzędzie o Polskę, a nie o Belgię czy Francję.
Czy winni tej sytuacji są sami zainteresowani nastrojami w Polsce europosłowie? Wystarczy sięgnąć po europejską prasę, by przekonać się, jak bardzo zagęściła się atmosfera wokół Polski. Zachodni korespondenci odnotowują niemal każdy przypadek antyeuropejskiej retoryki, przytaczają wypowiedzi, zachowania i wewnątrzpolskie polemiki, w swej zawartości nieprzychylne integracji Polski ze wspólnotą i negujące model europejskiej kooperacji. Wprawdzie ich znaczenia dla samej perspektywy stosunków Polski z Unią nie należy przeceniać, bo Bruksela nie jest krótkowzroczna i nie patrzy na Polskę tylko jednym okiem. Ale ważna jest ta cała strata czasu, a także zdumiona konstatacja wielu sympatyków Polski, że mają teraz przed oczyma kraj, którego jakby wcześniej nie znali - kraj, który od Unii się odwraca. Gdyby nie ten nastrój niepewności, gdyby nie ta atmosfera "znaku zapytania" wokół kraju dla Unii ważnego - nie byłoby też i rezolucji, która mówi o świecie nie całkiem w Polsce obecnym.
Bo fakty są przecież takie, że w żadnym z wymienionych w rezolucji krajów nie ma rasistowskich przepisów, rządy nie zachęcają obywateli do łamania praw człowieka, policja nie toleruje naruszeń nietykalności, a sądy w swoich wyrokach nie nawołują do nienawiści - a mimo to nie brakuje obywateli drugiej kategorii i w gruncie rzeczy taka rezolucja Parlamentu Europejskiego przeciw nietolerancji jest całkiem, niestety, na miejscu. Tyle że wobec Polski jest po prostu niesprawiedliwa.
MAREK ORZECHOWSKI jest korespondentem telewizji publicznej w Brukseli, stale współpracuje z "TP".