Miasto jest jak sen

Joseph Rykwert zadał sobie trzy gauguinowskie pytania – historiozofa, komentatora i futurologa: „Skąd przychodzimy? Kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy?”. Odpowiedzią na każde z nich okazało się miasto.

01.12.2013

Czyta się kilka minut

Ojciec do końca życia nie zrozumiał, dlaczego syn wybrał tak labilny zawód. Mężczyzna powinien robić coś konkretnego (sam w latach 20. i 30. elektryfikował PKP), być lekarzem, prawnikiem, inżynierem – ale na pewno nie architektem. Tymczasem Józef Rykwert, uciekinier z ogarniętej wojną Warszawy, ten właśnie kierunek postanowił studiować w Londynie. Zresztą, może to wojna, w której wyginęła pozostała w Polsce część jego żydowskiej rodziny, o tym zadecydowała?

Wektor naszych decyzji

Prekursor „urbanologii”, światowej sławy historyk i krytyk miast, w wydanej właśnie po polsku – jakże pięknie! – książce pt. „Pokusa miejsca. Przeszłość i przyszłość miast” wspomina, że początki jego kariery zawodowej przypadły na czasy wielkiego – i naiwnego – optymizmu, wynikającego ze świadomości, że zrównane z ziemią ogromne połacie Europy i Azji trzeba będzie odbudować.

„W 1945 r. (...) wydawało się, że urbaniści i architekci z towarzyszącymi im socjologami i inżynierami są absolutnymi panami sytuacji, w której powinni działać bardzo szybko. (...) Wierzyli, że mogą zagwarantować, iż pośród dymiących, przerażających ruin wyrosną racjonalnie zaplanowane i świeżo zaprojektowane miasta, które zapewnią szczęście ocalałym z wojennej zagłady: ich dzieło miało się opierać na badaniach statystycznych i wydajnej technologii. Historia nie miała dla nich żadnej pożytecznej lekcji – mówiła wyłącznie o dawnych, złych czasach”.

Nieco od nich młodszy Józef Rykwert pracował w prestiżowych biurach architektonicznych, współtworząc np. projekty szkół dla Nigerii – których zresztą nigdy nie miał zobaczyć. Przez jakiś czas prowadził własną pracownię. Ale coraz bardziej ciągnęło go do Rudolfa Wittkowera – innego uciekiniera z Europy Środkowej (wyjechał z Berlina, gdy zaczęto realizować ustawy norymberskie), cenionego historyka sztuki, który powiązał np. myślenie Andrei Palladia z XVI-wiecznymi teoriami muzyki. Zaczął uczęszczać na jego wykłady. Aż w latach 70. zrezygnował z praktyki. Historia zaczęła mieć dla niego znaczenie.

Nie, nie przestał być modernistycznym architektem. Ale zadał sobie trzy gauguinowskie pytania – historiozofa, komentatora i futurologa: „Skąd przychodzimy? Kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy?”. Odpowiedzią na każde z nich okazało się miasto – rozumiane jako organizm, który w jakimś sensie powtarza los człowieka. Gdzie marzenia konfrontują się z możliwościami, plany z przypadkami, chciwość z bezinteresownością, racjonalność z nieprzewidywalnością, fizyczność z duchowością, zdrowie z chorobą. Które rodzi się, dojrzewa, starzeje, czasem dożywa wieku matuzalemowego, czasem umiera w dzieciństwie. Które dziś jest naturalnym środowiskiem dla 3,5 miliarda ludzi, a za lat 20 będzie nim dla przeszło 5 miliardów.

Za którego charakter ponosimy odpowiedzialność. Wszyscy. „Chociaż żadne miasto, w którym mieszkam, nie może być dokładnie takie, jak bym sobie życzył, jego kształt i sposób funkcjonowania zostały określone przez ludzi takich jak ja, a nie przez bezosobowe siły: ty i ja również podejmowaliśmy decyzje, choćby niewielkie – jaki postawić płot, jaki kupić samochód, jak zagłosować w lokalnych wyborach – które złożyły się na fizyczny kształt miasta. Coś, co sprawia wrażenie bezosobowej siły, często jest wektorem, wypadkową wszystkich naszych decyzji” – pisze Rykwert.

Jednocześnie miasto przypomina trochę sen, jest mieszanką świadomego i nieświadomego. „Substancja ta, świadomie bądź podświadomie przyswajana, widziana, dotykana, przenikana, jest uchwytną reprezentacją czegoś nieuchwytnego, a mianowicie społeczności, która ją zamieszkuje i jej inspiracji”.

„Miejskie” książki Rykwerta stopniowo wchodziły do międzynarodowego kanonu: „The Idea of the Town” (1963), „On Adam’s House in Paradise” (1972), „The First Moderns” (1980), „The Dancing Column” (1996), „The Judicious Eye” (2008) ... Zawstydza fakt, że „Pokusa miejsca” („The Seduction of Place”, 2000) to pierwsza książka Rykwerta przetłumaczona na polski. Zawstydza nie tylko ze względu na osobę autora, który wyjechawszy z rodzinnego miasta jako dziecko, zachował czystą polszczyznę i który do dziś pamięta topografię przedwojennej Warszawy. Rzecz w tym, że szczątkowa obecność tego typu literatury na naszym rynku potwierdza tezę, że debata o mieście – to prawda, coraz częściej przebijająca się do mediów – jest jeszcze w Polsce powierzchowna, a na pewno spóźniona.

We wstępie do książki prof. Jacek Purchla zwraca uwagę, że „Polska ma dziś wielu zdolnych architektów, ale nie ma urbanistyki. Mamy armię znakomitych artystów i konserwatorów, a równocześnie jesteśmy świadkami degradacji przestrzeni miejskiej i licznych konfliktów w centrach naszych metropolii. (...) Na naszych oczach rezygnuje się z zasad, dzięki którym polskie miasta zyskały środkowoeuropejski standard i wyraz estetyczny. Brak publicznej dyskusji i jawności działania w tym zakresie jest nie tylko znakiem cywilizacyjnego regresu, ale zarazem zjawiskiem moralnie dewastującym”.

Kain i Nowa Jerozolima

Problem bierze się nie tylko stąd, że po 1989 r. uwierzyliśmy, iż wolny rynek obdarzony jest dobrym gustem i ma zdolność do samoograniczeń, zaś leseferyzm zawsze musi się sprawdzić. Nie tylko stąd, że zrezygnowaliśmy z budowania jakiejkolwiek miejskiej wspólnoty, zamykając się w szczelnie izolowanych enklawach biurowców i osiedli (ruchy miejskie, stowarzyszenia lokalne dopiero zaczynają raczkować) albo emigrując na coraz odleglejsze przedmieścia. Że władze samorządowe nie przywiązują wagi do materialnego kształtu miasta (lub, co gorsza, kupczą nim bezmyślnie). Wszystko to wydaje się skutkiem – nie przyczyną.

Bardziej rudymentarne znaczenie ma może fakt, że żyjemy w kraju, który nie ma ani grecko-rzymskich, ani pionierskich korzeni i w którym rozwój miast hamowany był przez ponad 300 lat – a to przez szlachtę, ideału życia poszukującą w wiejskiej sielance, a to przez zaborców, dla których Polska pozostawała peryferium, a to przez zniszczenia wojenne i przymusowe migracje. W rezultacie po przełomie 1989 r. okazało się, że musimy szybko „przeskoczyć” kilka stopni, które zbudowały dzisiejsze miasta – nie tylko w Starym, ale i w Nowym Świecie.

Zaczynając od początku. Niewiele naszych miast zachowało swój mit założycielski. A jeśli już, to od Lecha, Kraka, Warsa i Sawy czytelniejsza jest dziś opowieść o nowohuckim robotniczym antidotum na inteligencki Kraków. Zapomniano nawet o całkiem niedawnej, pionierskiej idei miasta w Centralnym Okręgu Przemysłowym, wzniesionym „stalową wolą naszego narodu”.

Tymczasem początki życia osiadłego miały charakter sakralny, wymagały ofiar i rytuałów. „Stosowano rozbudowane procedury imitujące boski akt kreacji tak, aby to, co zostało fizycznie »wyjęte« z natury i zawłaszczone na użytek człowieka, można było przywrócić naturze jako obraz i metaforę” – przypomina Rykwert. Ma to podwójne znaczenie. Po pierwsze, miasto to wieś, w której pojawiły się instytucje publiczne i przestrzenie handlu (nie bez powodu starożytne lokacje zaczynały się od rytualnego zaorania przyszłych granic osady). Po drugie, ma zawsze ambiwalentny charakter – jest emanacją boskiej siły, ale i dziełem Kaina. Zawsze kochaliśmy je – i nienawidzili jednocześnie.

Rykwert pokazuje tę ambiwalencję na przykładzie Tomasza Jeffersona. Trzeci prezydent Stanów Zjednoczonych (który miał zresztą czas na uprawianie zawodu architekta) uważał, że „wielkomiejskie tłumy tyle sprzyjają dziełu rządzenia państwem, ile rany przydają siły ludzkiemu ciału”. Kiedy okazało się, że bez miasta nie ma gospodarki, postawił jeden warunek: kwartały zabudowy miały zostać zrównoważone kwartałami lasu – w stosunku jeden do jednego.

Równocześnie od początku towarzyszyło ludzkości marzenie o mieście idealnym, w którym żyłoby idealne społeczeństwo – począwszy od Platońskiej Atlantydy i wizji Nowej Jerozolimy z Apokalipsy św. Jana, poprzez Utopię Morusa, pierwszych socjalistów spod znaku Roberta Owena, Charles’a Fouriera czy Claude’a Henriego de Rouvroy, księcia Saint-Simon, aż do czasów całkiem niedawnych.

 Marzenie to nabrało praktycznego znaczenia na przełomie XVIII i XIX wieku, gdy miasta gwałtownie zmieniły swój charakter, wchłaniając nieprzebrane rzesze wywłaszczonych chłopów. Rykwert nie sądzi, by migracja ta była prostą konsekwencją rewolucji przemysłowej. Wprost przeciwnie – większość z nowo przybyłych wolałaby pozostać na wsi. W Wielkiej Brytanii ruszyli do miast, gdy właściciele ziemscy zyskali prawo grodzenia ziemi, co oznaczało odcięcie biedoty od źródeł pożywienia (za zburzenie muru groziła kara śmierci), a rozliczne innowacje na tyle zmodernizowały rolnictwo, że do pracy na roli potrzeba było znacznie mniej ludzi. We Francji scentralizowany dwór wymagał z kolei obecności w Paryżu magnaterii, która – przynajmniej zdaniem Woltera – stanowiła cywilizacyjny zaczyn metropolii. Wielkie fabryki, manufaktury, kopalnie, kojarzone z XIX-wiecznym miastem, to tak naprawdę dopełnienie rewolucji, która zaczęła się na wsi.

W świątyniach zysku

„Wylewają się kapłani dnia; / Kiedy wyrzuca ich z paszczy rozświetlony moloch / Nowa czereda mija się z nimi w zatłoczonej bramie (...) Wchodzą i biorą się do wyznaczonej im roboty / W tej świątyni, gdzie składa się / Zyskowi, naczelnemu bożkowi tej krainy / Bezustanną ofiarę” – pisał William Wordsworth, jeden z zakochanych w naturze „poetów jezior”, o angielskim mieście.

Owo misterium tremendum et fascinans było nam w gruncie rzeczy nieznane (Łódź to fenomen wyjątkowy). Po przebudowie zainicjowanej przez barona Haussmanna Paryż liczył 3 miliony mieszkańców, Wielki Londyn na początku XX wieku – 4 miliony. Dla porównania: Poznań osiągnął w 1900 r. 110 tysięcy, a Warszawa – niecałe 700 tysięcy. Może nasza współczesna abnegacja w myśleniu o mieście bierze się też po trosze z braku doświadczenia potęgi i grozy wielkich robotniczych dzielnic sprzed półtora wieku, stąd, że niewiele wiemy o ówczesnych pomysłach na ich uzdrowienie (o sir Ebenezerze Howardzie i jego koncepcji „miasta ogrodu” szersza publiczność w Polsce usłyszała dopiero kilka lat temu, gdy Katowice postanowiły uczynić z niej oś projektu, z którym kandydowały do tytułu Europejskiej Stolicy Kultury)?

A teraz, gdy wreszcie otworzyły się przed nami rozliczne możliwości, chcemy zapomnieć, że miasto używane bywa przedmiotowo jako symbol władzy – czy to politycznej, czy to ekonomicznej. I że dotyczy to nie tylko autorytaryzmów, ale także systemu demokratycznego. Józef Rykwert jeden z rozdziałów swojej książki poświęca nowym stolicom, powstającym w efekcie XX-wiecznego procesu dekolonizacji, udowadniając, że czasem dobrymi chęciami wybrukowane jest piekło.

Pięknie wkomponowaną w krajobraz, nieprzytłaczającą drapaczami chmur Canberrę (stolicę Australii od 1901 r.), gdzie nawet gmach parlamentu niknie na tle malowniczego wzgórza, przeciwstawia np. New Delhi z jego dziwacznym „barokowo-indyjskim” stylem i monumentalną drogą prowadzącą do dzielnicy rządowej przez wielkie połacie ziemi jałowej. Albo Brasilii, gdzie – jak marzyli projektanci – zniknąć miały różnice między biednymi a bogatymi, a która jest dziś mieszaniną pilnie strzeżonych osiedli i rozlewających się coraz szerzej faweli. Chciałoby się, by Gmach Kongresu („jak można przeczytać w oficjalnej broszurze, połączone kładkami wieże tworzą literę H jak Humanitas”) dominujący nad martwym Placem Trzech Władz był przynajmniej autoironiczny.

Antytezą takich miejsc jest Nowy Jork, a w zasadzie Manhattan – zdaniem Rykwerta niekwestionowana stolica świata, której przez długie lata nie będzie w stanie zagrozić Pekin, Moskwa czy Meksyk. Wszystkie światowe metropolie naśladują miasto, które nigdy nie pełniło funkcji stolicy Stanów Zjednoczonych i które w odróżnieniu od Waszyngtonu niemal w ogóle nie odwołuje się w swojej topografii do republikańsko-demokratycznych idei globalnego mocarstwa (pamiętajmy, że Statua Wolności była prezentem, w pewnej chwili dość kłopotliwym).

Nowy Jork odwołuje się do zupełnie innych skojarzeń: nadal, nawet po zamachach z 2001 r., nawet w atmosferze kryzysu ekonomicznego, symbolizuje „energię i przedsiębiorczość, którą karmi się »American Dream«”. A w odróżnieniu od Paryża czy Londynu, których promieniowanie ograniczało się do pewnych sfer (kuchnia, moda, literatura, styl życia i prowadzenia interesów) „Wielkie Jabłko” jest stolicą totalną. Wszak, jak zauważa Rykwert, po 1950 r. wszyscy posługujemy się angielskim w jego amerykańskiej wersji, zaś wynikające z nowojorskiej topografii pojęcie downtown „przekroczyło Atlantyk i dzisiaj mówi się tak o najważniejszych dzielnicach wielu miast europejskich, azjatyckich i afrykańskich”.

Polis znaczy tryktrak

Siła przyciągania Nowego Jorku polega na tym, że mimo swego ogromu i różnorodności (mówi się tu ośmiuset językami!) nie jest ani nadmiernie chaotyczny, ani sztucznie uporządkowany. Mimo regularnej siatki alei i ulic organizuje się wokół płynnych i zmieniających się, ale czytelnych i łatwo dostępnych centrów, natomiast żaden z pięciu nowojorskich okręgów nie jest wyłącznie dormitorium (przypomnijmy sobie dwa filmy z lat 90. – „Dym” i „Brooklyn Boogie”). Organizacji pomagają również warunki, które Nowemu Jorkowi stawia natura, a zwłaszcza trzy rzeki: East i Hudson uchodzące do zatoki osłoniętej falochronami Brooklynu, i Harlem na północy Manhattanu. Każde, nawet najbardziej rozrośnięte miasto potrzebuje bowiem – granic.

Nic więc dziwnego, że Nowy Jork – gdy tylko pozwoliły na to technologie – zaczął piąć się w górę. Rykwert zauważa różnice między starymi a nowymi drapaczami chmur, nie tylko architektoniczne, formalne, ale znaczeniowe. Wieże wsparte na szerokich cokołach sprzed I i II wojny światowej otwierają się na ulice, zapraszają do środka, budują tkankę miejską.

„Tymczasem »ołówki«, które wystrzeliły w górę w różnych zakątkach Manhattanu w latach 90., wyrastają prosto z chodnika (...). Ich foyer są wprawdzie luksusowo urządzone, ale również zawzięcie strzeżone. O »American Dream« mówią chyba tyle: jeśli chcesz marzyć w dzisiejszych czasach, to musisz mieć wysokie dochody”. W tym kontekście ma znaczenie fakt, że zamachowcy z 11 września wybrali właśnie „ołówkowe” wieże World Trade Center, a nie np. charakterystyczną, artdecowską iglicę Empire State Building.

Panorama Manhattanu nadal fascynuje, nowojorczycy zaś nadal dumni są ze swej tożsamości. Problem polega na tym, że inne miasta próbują się „manhattanizować” (przecież obrazuje to postęp i szczęście) – także Warszawa. Kiedy przed kilku tygodniami Joseph Rykwert przyjechał do Polski, by spotkać się z czytelnikami, zapytany został przez jednego z dziennikarzy, jak odczytuje naszą stolicę. Odpowiedź musiała zdumieć wszystkich, którzy uważają, że Warszawa to symbol sukcesu naszej transformacji.

„To miasto jest chore”, usłyszeli. Budowane w przypadkowych lokalizacjach wysokościowce wcale mu nie służą. Nie unieważniają ani nie zmieniają wektora siły oddziaływania Pałacu Kultury, wprost przeciwnie – jeszcze bardziej ją podkreślają, bo „żaden neokapitalistyczny projekt nie dorówna temu gigantycznemu prezentowi od Rosjan”. Zdaniem Rykwerta, Warszawa nie stworzyła też budujących identyfikację mieszkańców centrów. Może warto z pokorą przyjąć tę diagnozę, skoro ostatnie wydarzenia na placu Zbawiciela udowodniły, że miejsce to nie jest przestrzenią integrującą mieszkańców, ale elementem ideologicznego „kulturkampfu”.

W tym właśnie momencie jesteśmy: miasta wymknęły się nam z rąk. Czy oznacza to, że realne staną się kiedyś wizje amerykańskich futurologów i w zdeprawowanych miastach odnaleźć się będą mogli wyłącznie superbohaterowie? Rykwert przypomina, że Grecy nazywali swoje miasta polis, a to samo pojęcie odnosiło się do gry przypominającej tryktraka, w której „talent graczy objawia się w sposobie, w jaki improwizują (w granicach dopuszczanych przez zasady) po każdym rzucie kostką”. Podobne reguły rządzą znaną większości z nas grą „Monopoly”, wymyśloną przez Charlesa Darrowa w czasie Wielkiego Kryzysu. Te gry pokazują, że wobec miasta jesteśmy nie tylko przedmiotem, ale i podmiotem. Trzeba o tym pamiętać. Podobnie jak o tym, że dziś nie potrzebujemy już „wielkich planów”. Wystarczą drobne, ostrożne kroki.

PS. Tekst kończę pisać w chwili, gdy na warszawskim Placu Zamkowym inwestor rozpoczął rozbiórkę wkomponowanej w pejzaż kamienicy, na miejscu której ma stanąć budynek biurowy. Kolejny przejaw arogancji wobec miasta.


Joseph Rykwert, Pokusa miejsca. Przeszłość i przyszłość miast, przeł. Tomasz Bieroń, oprac. Dorota Leśniak-Rychlak, Międzynarodowe Centrum Kultury, Kraków 2013.


AGNIESZKA SABOR jest krytykiem i historykiem sztuki. Specjalizuje się w tematyce żydowskiej. Opublikowała m.in. „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, historyk i krytyk sztuki. Autorka książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek” (2005).

Artykuł pochodzi z numeru TP 49/2013