Miasto a sprawa polska

Książkę Montgomery’ego powinni przeczytać wszyscy, którzy żyją w mieście i chcą być w nim szczęśliwi.

05.10.2015

Czyta się kilka minut

Park przy Zebrzydowskiej, Rybnik. Mieszkańcy dokumentują zmiany swojego środowiska. / Fot. ARCHIWUM
Park przy Zebrzydowskiej, Rybnik. Mieszkańcy dokumentują zmiany swojego środowiska. / Fot. ARCHIWUM

Zaczęło się o poranku, 27 lutego 2015 r. Mieszkańców ulicy Zebrzydowickiej w Rybniku obudził ryk spalinowych pił i trzask zwalanych na ziemię pni. Nie musieli nawet wyglądać za okna, wiedzieli, co się dzieje.
Kilka tygodni wcześniej podjęli ostatnią próbę ratowania swojego parku. W 2012 r. został on wystawiony na sprzedaż przez władze miasta. Mieszkańcy okolicznych bloków protestowali, park był z nimi od lat. Teraz zamieniał się w łysy wygon upstrzony stertami opału. W kilka dni po 170 drzewach nie został nawet najmniejszy ślad.
Park sprzedano deweloperowi, który postawi w jego miejscu galerię handlową i budynek mieszkalny. Dorodne drzewa będą zastąpione, zgodnie z zapewnieniami inwestora, „nowymi nasadzeniami”. Na prawdziwy park przyjdzie jednak mieszkańcom poczekać co najmniej kilkanaście lat. Jeśli nasadzenia się przyjmą. Prawdopodobnie to nie będzie już problem dzisiejszego właściciela gruntu – sprzeda przecież wybudowany obiekt z zyskiem i zacznie się rozglądać za jakimś nowym parkiem, który można by spektakularnie wyciąć.

Gdy drzewa padały, internet kipiał oburzeniem. Do Rybnika zjechały telewizje. Jak to możliwe, że znika cały park? – pytali dziennikarze. Ano tak – odpowiadały obojętne miny urzędników. „Wszystko się dzieje zgodnie z prawem” – mówili do kamer.

Zgodnie z prawem, ale wbrew zdrowemu rozsądkowi. To, co się tu wydarzyło, było tylko jednym z kolejnych etapów realizowania obowiązującej w Polsce wizji miasta, które ma przynosić dochód. Szczęście jego mieszkańców ma sens tylko wówczas, jeśli się opłaca. Opłacalność wylicza się w arkuszu kalkulacyjnym. W Polsce dominuje myślenie o przestrzeni miasta jak o surowcu, który trzeba eksploatować, a nie – zasobie, który należy chronić.

Zamach na szczęście

Toksyczny amalgamat: arogancja, brak wiedzy, doświadczenia, oczytania i horyzontów, wypełnia wnętrza magistratów większości polskich miast. Szczególnie gęsty jest we wszelkiej maści wydziałach komunikacji i ruchu drogowego.

Ukazujące się właśnie „Miasto szczęśliwe” Charlesa Montgomery’ego stanowi środek neutralizujący toksyczność tej mieszanki. Być może gdyby urzędnicy w Rybniku przeczytali tę książkę, nie podjęliby głupich decyzji i nie kazali wyciąć całego parku. Albo przynajmniej byłoby im głupio, a może nawet i trochę wstyd, że je podjęli. A to już coś.

Myliłby się jednak ten, kto uznałby, że to książka dla urzędników, architektów, urbanistów i miejskich aktywistów. Owszem, ona jest także dla nich. Ale przede wszystkim jest to książka dla każdego, kto żyje w mieście (bądź na jego rozproszonych obrzeżach) i stara się nad otaczającą go rzeczywistością podejmować refleksję na tyle świadomie, na ile to jest możliwe. Charles Montgomery bowiem, chcąc odpowiedzieć na nurtujące go pytanie o miasto szczęśliwe, musi najpierw znaleźćdefinicję szczęścia. A tej bez wątpienia ciekawi są wszyscy.

W kontekście tej lektury sprawa wycięcia parku w Rybniku nabiera wręcz filozoficznego wymiaru. Nie jest już tylko zbrodnią na przyrodzie, jest zamachem władz miasta na poczucie szczęścia jego obywateli. Model oparty na wzroście gospodarczym prowadzi wprawdzie do bogacenia się społeczeństw, ale to wcale nie oznacza, że stają się one szczęśliwsze.

Mówi charyzmatyczny burmistrz Bogoty, Enrique Peñalosa: „Być może nie zdołamy sprawić, by wszyscy byli równie bogaci jak Amerykanie. Możemy jednak tak zaprojektować miasto, aby dać ludziom poczucie godności i pozwolić im, by poczuli się bogaci. To samo miasto może sprawić, że będą szczęśliwsi”.

To właśnie za Peñalosą Montgomery powtarza w tej książce słowa, które dziś, zwłaszcza w Polsce, w kontekście tutejszej architektury i urbanistyki, brzmią jakoś dziwnie, szalenie staroświecko, wręcz niemodnie. Jednym z nich jest tytułowe „szczęście”, drugim jest „godność”. Przez ostatnich 25 lat skutecznie wymazywano te słowa z polskiej przestrzeni. Co innego się liczyło, inne kryteria przykładaliśmy do budynków i miast. Szczęście i godność nie łapały się do ewaluacyjnych tabelek. A szkoda, o tych dwóch pojęciach nie można zapominać, bo tylko wtedy architektura i urbanistyka mają jakikolwiek społeczny sens.

Doktryna i chaos

Podstawą wywodu jest tu krytyka modernizmu – ostatniej wielkiej idei w architekturze i urbanistyce. Montgomery łączy planowanie przestrzenne z modernistycznym dogmatyzmem i wynikającą z niego segregacją funkcjonalną miast. W Polsce brzmi to dość egzotycznie. My planowania mamy ciągle za mało. W toczącej się u nas niemrawo debacie pojawiają się kuriozalne argumenty, że planowanie jest niedopuszczalnym ograniczaniem prawa własności. A ta ciągle jeszcze nie kojarzy się w Polsce z obowiązkami i odpowiedzialnością za przestrzeń wspólną.

Montgomery pokazuje jednak, że planowanie nie jest żadnym rozwiązaniem, jeśli opiera się na powtarzalnych wzorach (w dodatku błędnych). Tak właśnie stało się w Stanach Zjednoczonych, gdzie model miasta rozproszonego był bezmyślnie powielany na tysiącach hektarów otaczających największe miasta. Wiele złego można powiedzieć o przedmieściach amerykańskich, ale z pewnością nie to, że rządzi nimi chaos. Tutaj winowajcą jest błędna doktryna.

Gdy przyłożyć krytykę Montgomery’ego do polskich realiów, objawi się całe spektrum nowych, nieznanych za oceanem, problemów. Amerykańskie przedmieścia przy tych polskich wydają się przestrzeniami niemalże idealnymi do życia, nawet jeżeli Montgomery na ponad 400 stronach dowodzi, że jest dokładnie odwrotnie. Skoro te idealne z naszego punktu widzenia przedmieścia czynią tam tak gigantyczne spustoszenie, to z jakimi konsekwencjami przyjdzie wkrótce zmierzyć się nam?

Mimo druzgocącej krytyki modernistycznego miasta, święty dla samych modernistów paradygmat o dostępie do słońca, zieleni i powietrza znajduje odbicie w wielu miejscach tej książki. Jego realizacja okazała się błędna zarówno w epoce modernizmu, jak i później. Ani Montgomery, ani jego rozmówcy nie kwestionują jednak słuszności tego założenia. Zieleń, światło słoneczne i świeże powietrze nam się po prostu należą. Podobnie jak kojący nerwy widok za oknem. Okazuje się, że wpływa on nie tylko na cenę lokalu, ale też na nasze samopoczucie, a nawet skalę przestępczości w najbliższej okolicy.

Reporter przestrzeni 

„Paradoks szczęścia – przepaść pomiędzy tym, co wybieramy, a tym, co jest dla nas dobre, dotyczy również krajobrazów” – pisze Montgomery, jakby zaczynał rozumieć, że temat, za jaki się zabrał, to jeden z tych króliczków, które trzeba gonić, ale których nigdy się nie złapie.

W swoim śledztwie wchodzi we wszystkie ślepe uliczki, jakie ludzkość napotkała dążąc ku miastu szczęśliwemu. Przygląda się im dokładnie, by wytyczyć nowy szlak. Wielokrotnie podważa swoje własne ustalenia. Śmiało manewruje też między rządzącymi światową urbanistyką doktrynami. Krytykuje radykalnych modernistów pokroju Oscara Niemeyera, by kilka zdań później zauważyć: „Mesjanistyczna pewność siebie przedstawicieli dojrzałego modernizmu z ubiegłego stulecia sprawia, że łatwo jest ich teraz krytykować. Jednakże tendencja do upraszczania systemów z natury swej złożonych przenika także decyzje osób, które rozplanowują dzisiejsze miasto z katastrofalnymi czasem rezultatami”.

Ciągłe kwestionowanie własnych i cudzych spostrzeżeń i zadawanie na ich podstawie kolejnych pytań to fundament metody Montgomery’ego. Miasto rozproszone jest ucieczką przed tak świetnie opisanymi w literaturze XIX wieku niedogodnościami miasta przemysłowego? Czy jednak udało nam się uniknąć dzięki rozproszeniu wszystkich zagrożeń? Czy może stworzyliśmy nowe, równie poważne?

Wszystko to czyni z niego znakomitego reportera przestrzeni, który z maestrią operuje nie tylko wynikami naukowych badań i własnymi obserwacjami, ale też słowem pisanym.Sam pochodzi z Vancouver – miasta, które jako pierwsze w Ameryce Północnej dostrzegło zagrożenia związane z ekspansją miasta rozproszonego i podporządkowaniem go samochodom. Od lat 70. Vancouver prowadziło konsekwentną politykę zwiększania gęstości zaludnienia w centralnych dzielnicach. Jego władze przeciwstawiały się też wszelkim apelom o zwiększenie przepustowości dróg. Dzięki tym zabiegom kanadyjskie miasto okupuje czołówki rankingów najbardziej przyjaznych mieszkańcom miast na świecie. Trudno sobie wyobrazić lepsze miejsce do rozpoczęcia poszukiwań miasta szczęśliwego.

Nieprzyjemne lustro

Są zdania w tej książce, które balansując na granicy sentencji, wywołują w polskim czytelniku po prostu blady strach: „Miasto to środek do celu, jakim jest pewien określony styl życia. Jako takie może być odzwierciedleniem tego, co w nas najlepsze, może być wszystkim, czego tylko zapragniemy”.

Co zatem mówią o nas nasze chaotyczne miasta? Co mówią setki osiedli grodzonych jak Polska długa i szeroka, o czym opowiada wizualny kociokwik? Wreszcie – czemu podstawą niemal wszelkiej działalności architektonicznej w Polsce jest ordynarny, zawłaszczający przestrzeń wrzask? Możemy się w tej książce przejrzeć jak w lustrze, jednak obraz, jaki zobaczymy, nie będzie przyjemny.

Żadne starania zmierzające w stronę miasta idealnego czy szczęśliwego nie mają szans powodzenia – twierdzi Montgomery – jeśli nie podejmiemy ich wspólnie: „Miasto to coś, czego nie jesteśmy w stanie stworzyć w pojedynkę”. Dopóki tego nie zrozumiemy, o zbliżeniu się do naszego króliczka nie mamy nawet co marzyć. ©

Charles Montgomery, MIASTO SZCZĘŚLIWE. JAK ZMIENIĆ NASZE ŻYCIE, ZMIENIAJĄC NASZE MIASTA, Wysoki Zamek 2015
Tekst jest przygotowaną dla „Tygodnika” wersją wstępu do książki.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 41/2015