Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Niewątpliwie osoby chore na covid wzbogacają się w fizycznym cierpieniu i wzrastają jako ludzie, stają się jednak nie najlepszymi felietonistami. Felietonistami niewziętymi, nieciętymi, niebłyskotliwymi, wreszcie i zwyczajnie niepiszącymi; nie chcę generalizować, ale łapanie sytuacji na gorąco nie jest ich najmocniejszą stroną, łapanie czegokolwiek zresztą też, wymaga to bowiem refleksu, a niekiedy i podniesienia na czas rąk.
Nie bierzcie covidowców do swoich drużyn koszykówki, nie mówcie „łap!”, rzucając im jajko; nie opowiadajcie im długich konceptualnych dowcipów z Ruskami, Niemcami i Polakami, nie wymagajcie od nich przenikliwości, wglądów, szerokich horyzontów. Ci stali bywalcy łóżek, kuchni i łazienek, błąkający się krokiem dostawnym po przedpokojach gapie nie rozumieją z tego wszystkiego wiele. Świat często zatrzaskuje się przed nimi z dnia na dzień, rzeczywistość zawęża się nagle do mieszkania albo jeszcze ciaśniej: do niedającego spokoju, udręczonego ciała. Gdzieś niemrawo, jak nieciekawa, niemająca co ze sobą zrobić koleżanka, ciąga się za nimi ich umysł, jałowy, cichy, oskubany z piórek, wsobny; skupiony na konotowaniu kolejnych niedogodności fizycznych, śledzeniu niezrozumiałych, ale alarmujących komunikatów, liczb, wykresów, procentów, wskaźników. Gdybym jednak wzięła się w garść i próbowała mimo wszystko uchwycić nerw ostatnich tygodni…
„Już jesień.”
„Oj, taki chleb, jaki nie lubię. Czemu taki kupił?”
„Te strajki…
Protesty.”
Walory literackie tych tekstów byłyby nieoczywiste, jednak miałyby w sobie jedno: prawdę. Wyrażałyby głuchą ciszę covidowego umysłu. Amerykańscy i nieamerykańscy naukowcy od dawna mówią o objawach i powikłaniach ze strony układu nerwowego, o „mgle mózgowej”. To trudne do wytłumaczenia, ale jej nieostry cień spowił i moje dni, tygodnie; niektóre przypominały te męczące sny o zdawaniu jakichś pilnych, ważnych, mających uprawnić mnie do dalszego życia egzaminów czy niespodziewanej konieczności napisania znowu matury. Rozwleczony nadmiernie, ale nieuchronnie wytracający się czas i paniczne gapienie się w pustą, bardziej z chwili na chwilę, kartkę. To skojarzenie nie jest przypadkowe: dni choroby są długie, bezczynne, pozbawione podziałki, powtarzalne. Na ich oniryczność składają się: cisza budynku, z którego wszyscy wyszli, zapętlone melodie z infolinii, na które nie można się dodzwonić, ubieranie wyłącznie partii ciała, które widać na Zoomie, bliższe i dalsze sygnały karetek i policji, krzyki protestujących, a w końcu dystopijny ryk kołujących nad Śródmieściem helikopterów. To czas niemożliwy, rozszczepiony: łączy w sobie stagnację z kompletnym amokiem, półsen z histerią. „Spokojnie” z „jak na wojnie”. „Rejs” z „Years and years”. A pomiędzy jest jeszcze wszystko to, co – równolegle? mimo? wbrew? – pozostaje normalne. Toczy się swoim torem – siłą ciężkości, przyzwyczajenia, konieczności.
Gdy wychodzę z mieszkania po raz pierwszy po trzech tygodniach, zastaję całkowitą nienormalność ramię w ramię z całkowitą normalnością, jakby zaczęły się już do siebie przyzwyczajać. Jest wieczór, siąpi, ulicą mknie kolumna furgonetek policyjnych, tynk odpada ze ścian kamienic od ich porykiwań i zawodzeń. Równolegle widok kobiety wracającej z dzieckiem z przedszkola, dyskutującej z nim racjonalnie o liściach czy tam kasztanach, z twarzą raz po raz smaganą niebieskim spazmatycznym światłem. W głębi ulicy w ciemnościach stoją stragany z warzywami, niedraśnięte nawet nienormalnością marchwie, dynie, cebule, kapusty. Po torach suną świetliste, puste tramwaje. W piekarni – szykującej się do zamknięcia – zastaję sprzedawczynię wśród przetrzebionych półek, ostatnich łysych bochenków, w intymnej chwili głupawki po całym dniu pracy. Disco polo ma rozkręcone na full i ze zmęczenia śpiewa głośno, chyba nieświadomie. ©