Merkel, Obama i talibowie

"To typowo niemiecki błąd, który w historii odgrywał fatalną rolę: ucieczka od rzeczywistości" - uważa historyk Fritz Stern. Tymczasem Niemcy biorą udział w wojnie, a ich żołnierze coraz częściej walczą i giną.

28.04.2010

Czyta się kilka minut

Dla Angeli Merkel minione dni nie należały do lekkich. Jej kwietniowa podróż do Stanów Zjednoczonych, najważniejszego sojusznika Niemiec, miała właściwie jeden cel: odbudowanie nadwątlonych ostatnio relacji. Ale zanim ruszyła w podróż za Atlantyk, na jej misji cieniem położyło się naraz kilka wydarzeń. Wojna w Afganistanie pochłonęła znów ofiary wśród 4500 stacjonujących tam niemieckich żołnierzy: łącznie siedmiu zabitych w ciągu zaledwie kilku dni. I choć wcześniej w Afganistanie zginęło kilkudziesięciu Niemców, tym razem Merkel poczuła się zmuszona - po raz pierwszy - do tego, by osobiście wziąć udział w pogrzebie. Dotąd unikała takich ceremonii: jej obecność przy trumnach żołnierzy byłaby ostatecznym dowodem na to, o czym niemieccy politycy długo woleli nie mówić otwarcie - że Niemcy prowadzą wojnę.

A potem tragedia, w której zginął Lech Kaczyński i kilkadziesiąt osób z czołówki życia polskiego politycznego i społecznego. Ścisłe relacje z Polską to dla Merkel priorytet. Złożyła więc kondolencje w ambasadzie RP w Berlinie i poleciała do Waszyngtonu - z nadzieją, że niespełna tydzień później weźmie udział w uroczystościach żałobnych w Krakowie.

Niemcy - "hamulcowym" Sojuszu

Zorganizowany przez Baracka Obamę "Nuclear Security Summit" - międzynarodowa konferencja o broni atomowej i sposobach na niedopuszczenie do tego, by w ich posiadanie weszły kolejne kraje - była dla Merkel szansą, aby przeciwdziałać postępującemu ochłodzeniu między Niemcami a Ameryką. Tradycyjny wcześniej sojusz przestał być tak oczywisty po Iraku i Afganistanie, rosną wzajemne pretensje - z których najpoważniejszy jest dziś zarzut ze strony Amerykanów, że Niemcy za mało angażują się w wojnie afgańskiej.

To nie jedyny punkt sporny. Różnice dotyczą też nowej koncepcji strategicznej NATO, która ma zostać przyjęta do końca roku. USA i szereg innych krajów postrzega misje poza obszarem NATO (jak w Afganistanie lub przeciw piratom u wybrzeży Afryki) jako element nowej rzeczywistości i zadanie dla Sojuszu - Niemcy, dla których to nie jest tak oczywiste, uważani są za "hamulcowego". Robert Gates, szef resortu obrony USA, ostrzegł nawet przed "demilitaryzacją Europy", co zagrażać ma globalnemu bezpieczeństwu. Amerykańskie zarzuty wobec Unii w ogóle i wobec Niemiec w szczególności dotyczą zresztą nie tylko zbyt ostrożnego zaangażowania Bundeswehry w Afganistanie, ale też zbyt skąpych, zdaniem Amerykanów, środków, jakie kraje Europy przeznaczają na budżety swych resortów obrony.

Jakby tego było mało, Unia i jej nowe przywództwo - także za oceanem postrzegane jako skrajnie słabe - musi przyzwyczaić się do nowych priorytetów Obamy. W świecie dyplomacji nie ma chyba większego afrontu niż storpedowanie czyjejś inicjatywy za pośrednictwem mediów. A to uczynił Obama, gdy na łamach "Wall Street Journal" poinformował szorstko Europejczyków, że nie przybędzie na następny szczyt unijno-amerykański w maju w Madrycie. Oficjalna przyczyna: zapełniony kalendarz.

"Chemia" i globalna gra

Wiele mówi to o tym, jak Obama postrzega Europę. Jest on pierwszym prezydentem USA, którego ze Starym Światem nie łączą więzi rodzinne bądź emocjonalne. Trans­atlantyckie rytuały, w tym unijno-amerykańskie spotkania na szczycie, nie są czymś, do czego Obama przykładałby wagę. Pomijając już fakt, że zmieniły się koordynaty światowej polityki: głównego konkurenta Stany widzą w Chinach; w globalnej grze Unia wydaje się za słaba. Już noblowskie przemówienie Obamy, w którym bronił on tezy, że wojna bywa konieczna, i krytykował typowo europejski pacyfizm, zostało odebrane jako lekceważące wobec tych Europejczyków, którzy zdają się sądzić, że zawsze wszystko wiedzą lepiej, choć rzadko kiedy zdarza im się coś lepiej zrobić. Kto nie chce udzielić Stanom wsparcia w walce z międzynarodowym terroryzmem, ten jest przez Waszyngton ignorowany.

Dodatkowo, osobistą relację Obama-Merkel cechują napięcia, brakuje zaś "chemii". Zdystansowana i powściągliwa Merkel, z zawodu fizyk, sytuuje się na innym biegunie niż charyzmatyczny łowca ludzkich emocji. Oboje nie mogliby być chyba już bardziej różni, jeśli chodzi o mentalność i styl uprawiania polityki.

Koniec końców, nie na wiele zdała się i ta podróż Angeli Merkel. A jakby tego było mało, jej powrót do Europy zamienił się w ciąg kolejnych fatalnych przypadków. Jeszcze w słonecznej Kalifornii dotarła do niej wieść, że niemieccy żołnierzy znów wpadli w zasadzkę talibów, znów byli zabici i ranni. Potem popiół wulkaniczny uniemożliwił jej przybycie na uroczystości w Polsce, do Berlina Angela Merkel dotarła w niedzielne popołudnie.

Chłopcy szybko nie wrócą

Coraz częstsze i skuteczniejsze ataki talibów na niemieckich żołnierzy - stacjonujących w północnym Afganistanie, który przez minione osiem lat uchodził za najspokojniejszą część kraju - pokazują, że Bundeswehra nie jest dostatecznie wyposażona i przygotowana na wojenną konfrontację. Żołnierze i ich dowódcy wiedzieli też, że politycy w Berlinie - unikający otwartego mówienia o wojnie - nie oczekują od nich zaangażowania, które wykraczałoby poza rolę "inżynierów w mundurach", raczej budujących szkoły niż staczających bitwy z talibami. Konsekwencją takiego myślenia były rozmaite ograniczenia, jakim podlegał niemiecki kontyngent - co sprawiało, że w polu sojusznicy mieli z Niemców niewielki pożytek.

"To typowo niemiecki błąd, który w historii odgrywał często fatalną rolę: nie akceptowanie rzeczywistości takiej, jaką ona jest" - konstatuje niemiecko-amerykański historyk Fritz Stern. Tymczasem gorzka rzeczywistość jest taka, że Republika Federalna bierze udział w wojnie. Tak jest i tak będzie - nawet jeśli 70 proc. Niemców chciałoby, aby "chłopcy wrócili do domu", i to jak najszybciej. I nawet jeśli coraz powszechniejsze jest przekonanie, że militarnie nie sposób wygrać wojny w kraju, który zyskał sobie miano "cmentarzyska imperiów" - brytyjskiego, potem sowieckiego.

Mimo to Berlin nie wycofa wojsk, a przynajmniej nie zrobi tego wcześniej od innych. W końcu w Afganistanie chodzi nie tylko o stawienie czoła talibom, ale także o spójność NATO, jak dotąd najskuteczniejszego sojuszu od czasu II wojny światowej.

Kłopot z rytuałami

W minionym tygodniu do Berlina przybył sam dowódca naczelny wojsk w Afganistanie, amerykański generał Stanley McChrystal, aby przypomnieć Niemcom o ich sojuszniczych zobowiązaniach. Kanclerz Merkel, zwykle niechętna podejmowaniu decyzji wbrew większości społeczeństwa, pojęła najwyraźniej, o jaką stawkę toczy się gra. W wystąpieniu podczas obrad Bundestagu - poprzedzonych minutą ciszy ku czci ofiar katastrofy w Smoleńsku - oświadczyła, że Niemcy zostaną w Afganistanie. A to oznacza, że Angela Merkel będzie musiała przyzwyczaić się do obecności na wojskowych pogrzebach.

Z tym ostatnim państwo niemieckie ma zresztą dylemat, wynikający - jakżeby inaczej - z XX-wiecznej historii. Od czasu II wojny światowej Niemcy mają kłopot z ceremoniami państwowymi, a tym bardziej z wojskowymi. Jedne i drugie cechuje jakby pewien chłód, wielka, zbyt wielka prostota, unikanie emocji. Można odnieść wrażenie, że państwo niemieckie nie znalazło odpowiedniej formy dla uczczenia swych poległych.

Uroczystości żałobne w Warszawie i Krakowie pokazały, że Republika Federalna wiele może nauczyć się tu od Polaków. Zapewne niejeden Niemiec postrzegał je jako zbyt pompatyczne. Ale niejeden podziwiał Polaków za to, że tak godnie potrafią towarzyszyć swym poległym w ich ostatniej drodze.

Przełożył WP

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
(1935-2020) Dziennikarz, korespondent „Tygodnika Powszechnego” z Niemiec. Wieloletni publicysta mediów niemieckich, amerykańskich i polskich. W 1959 r. zbiegł do Berlina Zachodniego. W latach 60. mieszkał w Nowym Jorku i pracował w amerykańskim „Newsweeku”.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 18/2010