Matka wszystkich bitew

Krwawe zmagania pod Łodzią – rozegrane sto lat temu między wojskami pruskimi i carskimi – były jedną z najbardziej dramatycznych bitew I wojny światowej.

24.11.2014

Czyta się kilka minut

Niemiecka pocztówka propagandowa, ukazująca „zwycięstwo pod Łodzią” / Fot. fotopolska.eu
Niemiecka pocztówka propagandowa, ukazująca „zwycięstwo pod Łodzią” / Fot. fotopolska.eu

Na początku jesieni 1914 r. – po pierwszych bitwach na froncie wschodnim, toczonych ze zmiennym szczęściem na Mazurach, w Galicji i pod Warszawą – wojska rosyjskie zdawały się osiągać apogeum swych możliwości. Między granicą Prus Wschodnich i Przemyślem stanęło pięć rosyjskich armii polowych, mających zdecydowaną przewagę nad cofającymi się siłami niemiecko-austriackimi. Zwłaszcza Austriacy byli dramatycznie osłabieni wielkimi stratami.

Niemcy ciągle wierzyli, że we Francji uda im się przechylić na swoją stronę szalę walk. Trwał tam „wyścig ku morzu”: ostatnia próba wygrania wojny z Ententą za pomocą manewru (potem zaczęła się „wojna okopowa”). Właśnie teraz na odsiecz Francuzom miał więc ruszyć, tak wyczekiwany w Paryżu, „rosyjski walec parowy”. Przewaga liczebna wojsk cara miała się wreszcie przełożyć na zdobycze terytorialne. Uderzenie miało pójść na kluczowe dla Niemiec punkty: przemysłowy Śląsk i Wielkopolskę – ostatnią barierę na drodze do Berlina.

Z daleka wyglądało to imponująco. Ale armie carskie, choć wyszły zwycięsko z bitew nad środkową Wisłą, też były osłabione. Brakowało amunicji, nawet karabinów. Natomiast armia niemiecka, mimo porażki pod Warszawą, zachowała pewność siebie i mogła korzystać z dobrej sieci komunikacyjnej, zwłaszcza kolei.

Walec rusza na Berlin

Gdy Rosjanie szykowali się do marszu na zachód, Niemcy postanowili, że nie będą tylko się bronić, lecz wykorzystają swą ruchliwość do zaskakującego kontrataku. Niemiecka 9. Armia gen. Mackensena oderwała się od sił carskich w Kongresówce, zostawiając za sobą zniszczone tory i mosty. Po dotarciu do własnych linii kolejowych większość sił przerzucono pod Toruń, by stąd uderzyć wzdłuż Wisły na rosyjskie skrzydło.

W kolejnych dniach po stronie carskiej szczególnie negatywną rolę miał odegrać generał Ruzski, dowódca całego Frontu Północno-Zachodniego. Przywiązany do swych planów, nie uznawał za stosowne korygować ich pod wpływem realiów, a o sobie miał lepsze zdanie niż o podkomendnych. Choć w trakcie rozpoznania – nim carskie armie ruszyły na zachód – dowódcy jednostek walczących na pierwszej linii odkryli, iż Niemcy zbierają pod Toruniem większe siły, niż byłyby tu potrzebne do obrony, Ruzski nie przyjął ostrzeżeń do wiadomości. Wydał rozkaz ataku: dla 1. Armii w stronę Torunia, a dla pozostałych armii prosto na zachód – równą ławą, bez operacyjnego zamysłu.

I oto na maszerujące w ten sposób wojska spadło ze skrzydła niemieckie uderzenie. Pod Włocławkiem Niemcy natknęli się na samotny V Korpus Syberyjski, który stawił twardy opór. Został przełamany, ale niemieccy dowódcy musieli zaangażować od razu sporą część sił. Tym samym ich zamiar stawał się więc wyraźny. Ale nawet wtedy Ruzski nie zmienił planu. Wysłał jedynie na pomoc skrzydłowy korpus z sąsiadującej 2. Armii, reszcie wojsk nakazując dalszy marsz na zachód – podczas którego zajmowano tylko puste tereny między Łodzią i Kaliszem, niebronione wcale przez Niemców.

Decyzje Ruzskiego sprowadziły na Rosjan kolejną porażkę: mający zatrzymać niemieckie postępy ich II Korpus został pobity pod Kutnem – i tak jak 1. Armia zaczął odwrót ku Warszawie. W efekcie między carskimi armiami pojawiła się luka, długa na kilkadziesiąt kilometrów. Luka, którą Niemcy zamierzali wykorzystać, aby sprowadzić na 2. Armię los, który jednostkę o tej samej nazwie spotkał trzy miesiące wcześniej pod Tannenbergiem na Mazurach: okrążenie i unicestwienie.

Ale podobieństwo sytuacji było mylące. Okazało się, że pod Łodzią naprzeciw Niemców stoją siły większe niż na Mazurach. Spodziewali się też, że po stronie rosyjskiej znów zupełnie zawiedzie koordynacja: że każda z armii będzie walczyć sama, bez pomocy sąsiadów, i uda się je pokonać po kolei, nawet mając mniejsze siły. Jednak – inaczej niż w sierpniu – teraz Rosjanie mieli większe doświadczenie i nie popadali w panikę bądź bierność. Odwrotnie: Ruzski, nadal lekceważąc Niemców, kazał 2. Armii wykonać kontratak i wesprzeć go przez sąsiednią 5. Armię. Dowódcy obu tych armii zdawali sobie sprawę z wiszącego nad nimi zagrożenia – i podjęli samodzielnie lepsze decyzje niż ich zwierzchnik.

Złapał Prusak Rosjanina...

Niemniej po stronie rosyjskiej panowało zamieszanie. Dowództwo Frontu wydawało nierealne rozkazy, które dowódcy w polu starali się dostosować do lepiej znanej im sytuacji. Nie zawsze skutecznie, choć ostatecznie ruchy ich wojsk nie były tak złe, jak tego żądał Ruzski. Ale i tak nie były w pełni adekwatne do zagrożenia.

Z drugiej strony Niemcy, mając śmiały plan i determinację, zlekceważyli wroga. Byli przekonani, że Rosjanie idą w rozsypkę i niewiele trzeba, by skapitulowali – jak na Mazurach. Tymczasem okazało się, że ich plan podwójnego okrążenia jest niewykonalny. Nie tylko dlatego, że z pomocą czterech i pół korpusu chcieli okrążyć pięć korpusów. Również dlatego, że ich lewe skrzydło, które miało wykonać główne uderzenie, na skutek serii poniekąd drobnych decyzji stawało się coraz słabsze. Prawe od początku nie było zbyt mocne, a dodatkowo trafiło na niespodziewanego przeciwnika: marsz Niemców z zachodu na Pabianice, gdzie miało się zamknąć okrążenie wokół Łodzi, zatrzymały ciągnące z południa siły 5. Armii. Złożony z wielkopolskich landszturmistów Korpus „Poznań” był za słaby, by poradzić sobie z weteranami carskich zwycięstw w Galicji, idącymi na ratunek 2. Armii.

Potem, przez cały okres międzywojenny, niemiecki plan był przedmiotem wielu rozważań: szkolili się na nim dowódcy przyszłej wojny światowej. Zarówno w niemieckich, jak i w polskich źródłach – bo po obu stronach walczyło wielu Polaków – roztrząsano przebieg starcia, szukając odpowiedzi na pytanie: co poszło nie tak po każdej ze stron? Jedną z najciekawszych analiz przedstawił w 1938 r. pułkownik Stefan Mossor w swej książce „Sztuka wojenna”.

Bitwa pod Łodzią warta była aż takiej uwagi, gdyż każda ze stron znalazła się tutaj zarówno o krok od całkowitego zwycięstwa, jak też od zupełnej klęski.

Intendent prowadzi atak

Najbardziej dramatyczny moment nadszedł, gdy okazało się, że frontalne natarcie niemieckie na Łódź i atak prawego skrzydła na Pabianice zostały powstrzymane, zaś na rosyjskich tyłach wciąż jest lewoskrzydłowa grupa gen. Scheffera. Jej czołowy XXV Korpus Rezerwowy z determinacją parł ku Łodzi – gdzie, jak pisał Mossor, „biło serce rosyjskiej 2. Armii”. Niemiecki atak powstrzymywały zebrane w pośpiechu carskie oddziały, do których wcielano kucharzy i pisarzy sztabowych.

Czy siły rosyjskie poszłyby w rozsypkę, gdyby grupie Scheffera udało się osiągnąć cel? Tego nigdy się nie dowiemy. Zmęczonych pruskich rezerwistów zatrzymali przeciwnicy równie wykończeni. Mossor pisał: „Nie pomogły takie dowody tężyzny oficerów, jak poświęcenie owego radcy intendentury Eberhardta Krampego, który po śmierci oficerów liniowych objął dowództwo oddziału piechoty i poprowadził go do ostatniego, bezowocnego szturmu. Grób tego dzielnego intendenta do dziś znaczy dokładnie miejsce, gdzie się wyczerpały ostatnie resztki sił rozstrzygającego skrzydła armii Mackensena”.

To, co pozwoliło Niemcom zwyciężyć na Mazurach – brak współpracy między carskimi dowódcami – teraz się nie powtórzyło. Niemcy byli przekonani, że od strony Łowicza ich nacierającym siłom nic nie grozi: miały tam być tylko pobite wojska. Tymczasem carska 1. Armia przystąpiła do kontrataku. Nie był on co prawda tak szybki i niszczący, jak chciało naczelne dowództwo – część jednostek posuwała się ostrożnie, część chaotycznie. Ale efekt dla bitwy był piorunujący: okazało się, że okrążający stał się okrążanym. Niemieckie wojska, które miały obejść Łódź od wschodu i połączyć się z nadciągającymi z zachodu towarzyszami broni, znalazły się wiele kilometrów w głębi rosyjskich pozycji, a drogę do własnych linii zagradzały liczne wrogie siły.

Zdawało się, że los pięciu pruskich dywizji jest przesądzony. Ale po stronie Rosjan znów zabrakło dobrego planu: chmury uniemożliwiły rozpoznanie lotnicze, zabrakło jednego dowództwa. W efekcie pruska 3. Dywizja Gwardii zuchwałym manewrem rozbiła 6. Dywizję Syberyjską broniącą Brzezin. Dzięki temu manewrowi (do annałów przeszedł jako „Durchbruch bei Brzeziny”, przełamanie pod Brzezinami) cała niemiecka grupa, lawirując między siłami rosyjskimi, po długim marszu połączyła się z głównymi siłami.

Odbywało się to w dramatycznych warunkach: ciągle lał deszcz, zaczęły się mrozy. Niemcy przecięli linię kolejową pod Koluszkami, odcinając carską 2. Armię od zaopatrzenia i możliwości ewakuacji rannych. Tysiące z nich zostały w Łodzi. Wywożono ich furmankami do odległego o 100 km Grójca, dokąd dochodziła rosyjska kolej. Z ciężej rannych mało kto mógł to przetrwać...

10 tysięcy dziennie

Dlaczego warto dziś zajmować się bitwą pod Łodzią? Najpierw: z uwagi na jej stawkę. Zdecydowany sukces lub klęska którejś ze stron mogły sprawić, że historia – także Polski – potoczyłaby się inaczej. Po drugie, była niezwykle krwawa: w ciągu kilku tygodni, do 6 grudnia, po obu stronach zginęło lub zostało rannych 200 tys. ludzi (straty rozkładały się prawie po równo), czyli 10 tys. dziennie. Po trzecie: w bitwie pod Łodzią widzimy już wszystko to, co zdarzyło się potem na froncie wschodnim podczas całej I wojny.

Powszechnie przyjmuje się, że Niemcy odnieśli tu sukces, zatrzymując liczniejsze armie carskie. Ale tak naprawdę porażka rosyjska nie była klęską, która pozwoliłaby Niemcom na przejęcie inicjatywy na wschodzie (wkrótce musieli przerzucić tu z zachodu więcej sił). Zwycięstwo Niemców pod Łodzią polegało tylko na tym, że sami uniknęli klęski.

Ale, z drugiej strony, Rosjanie zostali faktycznie osłabieni, a ich marsz na Berlin zatrzymany. Chwilę później, w grudniu, siły austro-węgierskie zatrzymały – w walkach między Krakowem i Karpatami – rosyjski marsz na Wiedeń, Budapeszt i Pragę. Wszystko razem stało się jedną z praprzyczyn przyszłych rozczarowań wojną w Rosji, co koniec końców doprowadziło do upadku imperium carów. Ale przyszedł on za późno, by dać Niemcom zwycięstwo.

Niepowodzenie ambitnych niemieckich planów wynikało z przeceniania swej siły i niedowartościowania wroga. Było to stale obecne w niemieckich działaniach w czasie I wojny: niewątpliwe przewagi skłaniały do sięgania po nierealne cele. Z kolei carscy dowódcy nadmiernie wierzyli w swe ponoć niewyczerpane zasoby ludzkie i dramatycznie szafowali życiem żołnierzy. Potrafili nakazać 60-kilometrowy przemarsz w jeden dzień, po gruntowych drogach, i żądali, aby zaraz potem ludzie poszli do ataku. Mieli ogromne kłopoty z realną oceną sytuacji i nie potrafili wykorzystać przewagi liczebnej – którą przecież mieli – aby powalczyć o coś możliwego do osiągnięcia. Silne za to było ich przekonanie, że sama determinacja to odpowiedź na wszystkie problemy – tak jakby w warunkach tamtej wojny ludzka masa mogła stanowić adekwatną przeciwwagę dla niemieckiej ciężkiej artylerii.

Suma wszystkich błędów

Wszystko to sprawia, że zmagania pod Łodzią można uznać za jedną z najbardziej dramatycznych bitew I wojny światowej. Nawet jeśli pozostaje ona w cieniu nie tylko Verdun, ale także choćby „naszej” bitwy pod Gorlicami z wiosny 1915 r., po której armie carskie musiały opuścić nie tylko Galicję, ale w konsekwencji też Kongresówkę.

Jeśli więc bitwa pod Łodzią miałaby jednak przejść do historii, to nie tylko z powodu ofiar (także wśród polskich poborowych, walczących po obu stronach) i nie z powodu tego, że ktoś odniósł w niej błyskotliwe zwycięstwo. Łódź 1914 to przykład jednej z tych nierozstrzygniętych batalii, w których, jak pisał Norman Davies, ważniejsze jest to, do czego nie doprowadziły, niż to, do czego doprowadziły.

Zmagania pod Łodzią mogły przynieść Rosji wielką klęskę – i mogły skończyć się równie wielką klęską Niemiec, katastrofalną dla II Rzeszy już u progu tej wojny (droga Rosjan na Berlin byłaby wszak otwarta). Każdy z niezrealizowanych scenariuszy dałby komuś wielką przewagę i podciąłby skrzydła wrogowi, zmieniając bieg wojennych wypadków na ziemiach polskich. Jednak błędy obu stron zniosły się wzajemnie – i to doprowadziło do takiego, a nie innego wyniku.

Podobnie jak całość walk na froncie wschodnim, które po czterech latach przyniosły klęskę obu stronom, a Polsce niepodległość.


JAROSŁAW FLIS jest socjologiem i stałym współpracownikiem „TP”. Twórca strategicznej gry planszowej „Ostatnia wojna cesarzy” o I wojnie światowej na ziemiach polskich.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Socjolog, publicysta, komentator polityczny, bloger („Zygzaki władzy”). Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Pracuje na Wydziale Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Specjalizuje się w zakresie socjologii polityki,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 48/2014