Maszty w salonie

Popłynąłem w górę Kongo, z narastającym przerażeniem i z przybywającą z każdym zakrętem rzeki wiedzą o dramacie wpisanym w świat. Z obawą, że być może we mnie i w moich przyjaciołach śpi demon, który w sprzyjających okolicznościach przekreśli wszystkie nasze ideały, szepcząc na koniec: "Zgroza, zgroza, zgroza.

15.02.2008

Czyta się kilka minut

Kiedy się ma 16 lat, wysoką gorączkę i czyta się "Smugę cienia", to właściwie czyta się ją całym ciałem. Załoga "Otago", wstrząsana dreszczami febry, u kresu sił i wytrzymałości, młody kapitan żyjący w malignie bezsenności, a nad wszystkim unoszący się gorący opar tropiku, bez jednego tchnienia wiatru... Tak wtedy wchłonąłem tę książkę: całym sobą. Pozostała w pamięci, jak wspomnienie przebytej grypy, uleczonej końskimi dawkami antybiotyków, i z ulgą przeczytanym napisem KONIEC. Czy coś z niej zrozumiałem? Raczej niewiele albo zgoła nic: afabularność, męczące dialogi, niezrozumiale rozdrażniony główny bohater, szczegóły urastające do rangi dramatów. Pozostał w pamięci klimat duszności, bezruchu, narastającego osaczenia.

No i jeszcze jedno. Jakiś czas po lekturze nie dawał mi spokoju pewien szczegół: co to był za statek, na którym młody kapitan objął swoje pierwsze dowództwo? Gdy dopływa do portu, gdzie ma go pierwszy raz zobaczyć, bohater w kluczowym momencie spuszcza wzrok, jakby się bał zobaczyć swoje marzenie, jakby się bał rozczarowania. Gdy wreszcie się przełamuje, otrzymujemy pochwalną pieśń na temat proporcji wysokości masztów do kadłuba, doskonałości kształtów, ale nie pada podstawowa informacja - co to było. Szkuner? Brygantyna? Fregata? W chwili tak wydawałoby się oczywistej dla każdego człowieka morza, który ocenia jednostkę, nie pada jej kategoria. Bardzo mi to przeszkadzało, bo tym samym nie mogłem sobie wyobrazić tego statku, nie mogłem go "powołać do wyobraźni".

To zresztą tyczy się nie tylko "Smugi cienia", bo to nie obrazy zostają po Conradzie.

Właściwie to paradoks, zważywszy, ile wysiłku za każdym razem wkłada w opisy, szczegóły topograficzne, widoki czy wyposażenie. Czasami, jak w "Nostromo", topografia jest wręcz elementem intrygi, a mimo to nie sposób "zobaczyć" wybrzeża Costaguany. Materia kreślona przez Conrada staje się dekoracją, czasami koniecznym rekwizytem, ale na podstawie jego relacji trudno zrekonstruować wygląd świata, w którym toczy się akcja. Trochę tak, jakby niejasność, mgła lub ciemność, często przywoływana przez autora w kluczowych momentach akcji, spowijała także materię, rozmywała jej kontury, nie zostawiając w pamięci żadnego obrazu. Już dawno zauważono, że podobną cechę posiada pisarstwo człowieka, którego twórczości Conrad szczerze nie cierpiał: Fiodora Dostojewskiego.

W przypadku wspomnianej tajemnicy, dużo później w biografii pisarza wyczytałem, że pierwszy rejs jako kapitan Conrad odbył na brygu "Otago" w 1888 r. A więc po latach "zobaczyłem" ten statek: dwumasztowiec z rejowym ożaglowaniem, niewielki i smukły.

Znacznie wcześniej przed tym odkryciem poznałem na nowo "Smugę cienia", a potem i inne powieści, prowadzony do nich niedającym się uspokoić przeczuciem, że ich lektura to rodzaj przywileju, który spotkał mnie mimo braku przygotowania i młodości. Że zostałem dopuszczony do świata wymagającego powagi i odporności. Odporność to chyba dobre słowo.

***

Właściwie to zabawne: wszystkie próby wpisania Conrada w zbiorowe, by nie rzec pokoleniowe mity zawsze kończyły się klęską. To zresztą przypadłość tego pisarstwa od początku: jeśli wierzyć krytykom, próbowano go wtłoczyć w nurt marynistyczno-przygodowy angielskiej literatury, co dość zrozumiałe, biorąc pod uwagę, że szczyt imperialnego panowania Anglików na morzach przypadł właśnie na jego życie. W Polsce nie było lepiej.

Rzecz się właściwie zaczęła od prowokacji. Jan Kott wysmażył pamflet antyakowski (jako wyrafinowane studium, oczywiście), gdzie się dostało "drobnomieszczaństwu" spod znaku Conrada jako ideowego przewodnika. "Z zawodowej moralności kapitanów okrętu nie można czynić kodeksu postępowania człowieka wolnego. Ani wierność, ani honor nie są same dla siebie wartościami moralnymi" - brzmiał kluczowy fragment tekstu opublikowanego w 1945 r. na łamach "Twórczości".

Odpowiedź przyszła godna, to prawda, ale jej sensem nie była tylko osłona Conrada przed marksowskim cepem, lecz także obrona tych postponowanych, domniemanych wyznawców pisarza: żołnierzy Państwa Podziemnego, z którymi Kott i jemu podobni mieli wtedy zasadniczy problem. "Conradowskie pojęcie wierności" Marii Dąbrowskiej było dyskretną obroną pokolenia stojącego właśnie na progu więzień, u stóp szafotów. Była to obrona prawa do moralności jako czegoś autonomicznego w stosunku do totalnego ustroju, nieznającego litości dla nikogo, kto nie potrafił okazać strachu lub uległości.

Czy Conrad był przewodnikiem duchowym pokolenia "złomu żelaznego"? Sądząc po pseudonimach czasu okupacji nie bardzo: roi się wśród nich od "Bohunów", "Skrzetuskich" i kogo tam jeszcze pamięć "Trylogii" nie przechowała, ale o "Marlowach" cicho. Wtajemniczeni (m.in. Michał Komar czy Barbara Wachowicz) twierdzą, że w okolicach Biura Informacji i Propagandy Komendy Głównej czy "Szarych Szeregów" Conrad odgrywał rolę niepoślednią, ale powiedzmy szczerze: to raczej wąskie kręgi warszawskiej inteligencji niż główny nurt pokoleniowy.

Podobnie było później, gdy rodził się ruch mający być najbardziej niezwykłym polskim powstaniem. Wajdelotami "Solidarności" byli Herbert i Kaczmarski (jak dziwnie by nie zabrzmiało to zestawienie), Conrad zaś był nieobecny. Ocalał od narodowych desygnatów, obronił się przed zbiorowością wprzęgającą literaturę do swoich rydwanów. Dlatego do niego przylgnąłem.

***

W zimowe dni po wprowadzeniu stanu wojennego krakowskie kawiarnie zaludniły się osobnikami poprzebieranymi w sposób zwracający uwagę - raz to były stroje jak z Powstania Warszawskiego (trencz mimo mrozu, chlebak wojskowy), raz jak z ucieczki w lasy po brance Wielopolskiego (konfederatka z kożuszkiem, baranicą lub coś podobnego na futrze). Do tego odrobina płaszczy sukiennych o drugowojennym pochodzeniu lub battle-dressów. No i biżuteria: orzełki wszelkiej maści i wzoru, z obowiązkową koroną, powpinane w klapy, czapki, torby - sąsiadowały z różnobarwnymi opornikami. "Boże coś Polskę" na zakończenie każdej Mszy za Ojczyznę. To był prosty świat: tu my, tam oni, podział zagłuszający większość pytań i wątpliwości dwudziestoparolatków.

Ale wkrótce popłynąłem w górę Kongo, z narastającym przerażeniem i z przybywającą z każdym zakrętem rzeki wiedzą o dramacie wpisanym w świat. Z obawą, że być może we mnie i w moich przyjaciołach śpi demon, który w sprzyjających okolicznościach przekreśli wszystkie nasze ideały, szepcząc na koniec: "Zgroza, zgroza, zgroza". Na kartach "Jądra ciemności" Bóg nie niesie pocieszenia, bo Go nie ma, jest tylko puste, przeraźliwie rozświetlone niebo, przynoszące nie ulgę, lecz udrękę, na koniec zaś kłamstwo, gdy trzeba powiedzieć, co było ostatnimi słowami niegdyś wybitnego człowieka.

Zostaje fałsz i gorycz porażki. Ale też zdany pomyślnie egzamin w piekle. Marlow nie przyłącza się do Kurtza, jest odporny na jego syreni mit. Nie pozwala sobie na moment słabości, wykonując do końca powierzone zadanie - mimo wstrętu i obrzydzenia, jakie czuje do ludzi zlecających mu misję. Co dało mu tę odporność? Jak to się dzieje, że podążając po drogach inferna możemy ocalić siebie? "Parę prostych prawd", głosi najsłynniejsze Conradowskie przesłanie. Co miał na myśli? Procedury? Trzymanie się obowiązku wynikającego z zawodu, polecenia, rozkazu? W świecie wydanym na żer chciwości i ludzkich namiętności (chinina ze "Smugi cienia", sprzedana przez poprzedniego kapitana na uciechy z jego portową kochanką) procedury nie chronią przed katastrofą, są najwyżej protezami, umożliwiającymi kuśtykanie wśród zła. Ale są sytuacje, gdy to kalectwo nas chroni, pod warunkiem, że mamy w sobie jeszcze odrobinę męstwa.

Tajemnica odporności Marlowa wyjaśniła się nie wtedy, gdy dotarł do siedziby Kurtza, patrząc na zatknięte ludzkie głowy na palisadzie, ale wcześniej: gdy oparł się samemu sobie. Płynąc przez kolejne meandry rzeki, wsłuchiwał się w bębny, patrzył na dziki taniec tubylców, oddychał zniewalającym powietrzem barbarzyństwa: "...ale jeśli człowiek miał w sobie dosyć męstwa, musiał przyznać w duchu, że jest w nim jakiś najniklejszy ślad odzewu na przerażającą szczerość tego zgiełku, jakieś mgliste podejrzenie, że to ma pewien sens, który można by zrozumieć mimo tak wielkiego oddalenia od mroku pierwszych wieków". I trochę dalej: "Głupiec niech się gapi i wzdryga - człowiek rozumie i może patrzeć bez zmrużenia powiek. (...) Musi przeciwstawić ich prawdzie to, co jest w nim istotnie prawdziwe - własną, wrodzoną siłę. Zasady? Zasady nie wystarczą". Opadną jak łachmany, dodaje, przy pierwszych trudnościach - potrzebne jest "świadome przekonanie". Patrzeć na zło bez zmrużenia powiek, bez fałszywego, bo wtórnie, od zbiorowości nabytego oburzenia.

Przestroga, którą dostałem na progu dorosłości, pozbawiła mnie złudzeń co do powszechnych uniesień jako bariery przed upadkiem. Moim własnym upadkiem, nie innych, czy też narodowej sprawy.

***

Sándor Márai, podsumowując swoje Conradowskie lektury w "Dziennikach", pisze o niezgodzie na wyroki Losu, jako istocie tego pisarstwa. Ów bunt tworzy całe moralne napięcie bohaterów, rzucających wyzwanie temu, co nieuchronne, niepogodzonych z wyrokiem na nich wydanym. Nostromo, Lord Jim, młody kapitan ze "Smugi cienia" bronią godności i honoru, bronią prawa do obywatelstwa na równych prawach z innymi, mimo że właśnie są wykluczani - przez nieszczęśliwy zbieg okoliczności, moment własnej słabości, złych bliźnich.

Przy całej niemożności wpisania Conrada w narodowe, zbiorowe mity, wydaje się on w tej optyce powtarzać doświadczenia nie tyle indywidualne, co właśnie zbiorowe. Bez owego naturalnego sprzeciwu wobec wyroków polityki i historii, czy byłoby możliwe przetrwanie ludów w Europie Środkowo-Wschodniej? Przy całym skomplikowanym stosunku Conrada do swoich korzeni, do miejsca urodzenia, polskości i słowiańskości, może powtarzał w swoich książkach prawdę znaną w tej części Europy od dawna - "nie gódź się na przypisane ci nieistnienie, walcz, póki masz odrobinę siły, a nawet wtedy, gdy jej już nie masz wcale..."?

Ale w tej postawie jest także pułapka. To szantaż słabością, dramatyczne obnażenie swojej bezsilności. Jednym z najbardziej niepokojących obrazów jest niewątpliwie "Murzyn z załogi Narcyza" - studium manipulacji ułomnością, kalectwem stawiającym innych wobec coraz bardziej niewygodnych dylematów. I jak już jesteśmy przy Conradzie jako pisarzu odtwarzającym (być może nieświadomie) postawy znane także i nam: zarówno walka na przekór okolicznościom, jak i szantaż swoją słabością dają się odnaleźć w polskiej przestrzeni publicznej nie tylko w czasach Apollona Korzeniowskiego i powstania styczniowego, ale i w momentach jak najbardziej współczesnych... Chodzi o pewną skłonność, odruch, nie o wyraźnie wyłożony program polityczny. Jak mówił Marlow w swojej słynnej sentencji: "wszystko to było dość ponure i żałosne i wcale nie nadzwyczajne - i nie bardzo jasne. Nie było bardzo jasne. Ale zdaje mi się, że rzucało pewnego rodzaju światło".

***

Wracając do "Smugi cienia": ta opowieść o dojrzewaniu w obowiązku wydaje się - co podkreśla przedmowa - silnie autobiograficzna, a przez to nieaspirująca do powszechności. Jak pisała niegdyś zgryźliwie Virginia Woolf: "W salonach nie ma masztów...", dodając, że w twórczości późnego Conrada nie sposób znaleźć oparcia, że jego świat staje się niejasny, co "zbija nas z tropu i męczy". Tymczasem jest dokładnie odwrotnie. Chyba tylko "Nostromo", jako najbardziej polityczna powieść Conrada, ma równie silne aspiracje do diagnozy powszechnej.

"Smuga cienia" mogłaby być dla antropologów kulturowych (niezależnie od tego, co sądzimy o tej gałęzi nauki...) ilustracją mitu inicjacyjnego Zachodu. Jest nim obowiązek zbudowany piętrowo (właściciel/armator, kapitan, załoga - wszyscy wypełniają swoje role ku pożytkowi wspólnemu), oparty na dobrowolności i świadomym wyborze. Gdy pojawia się nieszczęście, kapitan i załoga opanowują kryzys na tyle, by nie utracić ani przypisanych ról, ani powierzonego dobra. Bohater potrafi stanąć na wysokości zadania, wkracza w świat, w którym obowiązek przyjęty świadomie pozwala pokonać złe okoliczności i własne słabości. Poprzedni kapitan, wiszący jako mara i fatum nad rejsem statku, jest z kolei przykładem odstręczającym, osobnikiem wyłączającym się z troski o załogę i statek. To wstrętne indywiduum jest skoncentrowane na sobie i swoich przyjemnościach, aż do samozatraty.

Rzecz w tym, by nie ulec narzucanej przez pierwszego oficera interpretacji nieszczęścia - przekleństwa rzuconego przez poprzednika, nie poddać się pokusom wiary w niewidzialny świat rządzący wiatrem czy dryfem statku. A w konsekwencji ocalić racjonalność, statek i załogę.

Budujący mit, rodzaj bryku z powtórzeniem podstawowych reguł. Problem w tym, że dedykacja, jaką opatrzono książkę, odsyła nas do pokolenia, które w 1916 r. zalegało w okopach Francji w najkrwawszej (do czasu, gdy pisano tę dedykację) wojnie kontynentu: "Borysowi i jego rówieśnikom, którzy w zaraniu swojej młodości przekroczyli »smugę cienia«, utwór ten z miłością poświęcam". Wojna, zawsze będąca konwulsją przypadków i nieporozumień, w tym przypadku była samą nieracjonalnością, "kłótnią paru starszych panów", jak kiedyś ją nazwał Stanisław Stomma.

Przed czym Conrad chciał ostrzec syna i jego towarzyszy? Co chciał przekazać młodym ludziom w mundurach? W przedmowie napisanej cztery lata później zastrzega, że nie chodzi mu o porównania, a im bardziej gorąco to czyni (jak to u niego często bywa), tym bardziej można mieć podejrzenie, że jest odwrotnie. "Nie mogło być mowy o żadnym porównaniu. Ta myśl nigdy nie powstała mi w głowie", ale zaraz potem czytamy, że to doświadczenie jest "jak kropla przeciw ogromowi gorzkiego oceanu" - a więc problem w skali, a nie w istocie zjawiska. W zmaganiach młodego kapitana jest zwierzęcy strach przed pułapką, rozpaczliwe szukanie wyjścia (pierwszy oficer ze swoim bełkotem o duchu umarłego kapitana stanowi raczej niewygodę niż wyzwanie), dramatyczne przełamywanie ograniczeń fizycznych (brak snu). Jest wreszcie oparcie się na najsłabszym, chorym na serce marynarzu, który przynosi kluczową wiadomość - gwiazdy gasną, idzie szkwał, śmiertelne niebezpieczeństwo dla statku pozbawionego zdolnej do działania załogi. Elementarne zaufanie do człowieka, ratujące życie własne i innych.

To opowieść nie tyle o obowiązku, lecz o traumie, po której nic nie jest takie samo, mimo dalszego wożenia drewna dla swojego armatora, mimo że po wojnie ci, którzy ocaleją, wrócą do "starej, dobrej Anglii". Bo "The shadow line" to nie smuga, lecz granica, linia, za którą już jest tylko cień, bez powrotu w światło. Żeby dalej żyć, trzeba mieć świadomość tej nieuchronności.

"W wypowiedziach Conrada o wojnie i międzynarodowych wydarzeniach politycznych nie widać śladu przekonania, że wzniosłe ideały moralne wpływają decydująco na postępowanie ludzi i narodów" - pisze najwybitniejszy polski biograf pisarza. W tym pozbawionym właściwie akcji obrazie Conrad, jak się wydaje, chciał przekazać odrobinę swojego doświadczenia (ową "kroplę"), jak szczepionkę przed naiwnymi uniesieniami i nieuchronną rozpaczą, jaka rodzi się ze zbyt łatwo przyjmowanych złudzeń. Opowieść jest wezwaniem do tej odrobiny męstwa, która daje odporność - na zły los czy też na uwodzicielski rytm barbarzyńskich bębnów. To mało popularne wezwanie w cywilizacji kultywującej niedojrzałość jako sposób na życie całych pokoleń. To postulat trudny do zrozumienia w narodzie mającym skłonność do zbyt łatwego zawierzania Boskiej Opatrzności swojej przyszłości. Czyżby zły Los zasnął na zawsze? Może się jeszcze okazać, że Conradowska szczepionka przyda się nie tylko uczestnikom dawnych wojen starszych panów czy kapitanom od wożenia tekowego drewna z Zatoki Syjamskiej do Australii.

Bartłomiej Sienkiewicz (ur. 1960) jest ekspertem zajmującym się tematyką międzynarodową. Nakładem Znaku ukaże się jego książka poświęcona polskiej polityce wschodniej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 49/2007