Mariana Siewiery morze za wzgórzem

Kiedy pod koniec lat 90. pojawiła się kwestia zadośćuczynienia dla robotników przymusowych, niektórzy w Niemczech i w Polsce zadawali pytanie: czy warto do tego wracać? Zwłaszcza, że sumy, jakie mogli uzyskać poszkodowani, i tak nie mogły być adekwatne do ich cierpienia. Tymczasem nie chodziło tu w pierwszym rzędzie o pieniądze, o wymuszenie na Niemcach kolejnych świadczeń. Chodziło także o zachowanie pamięci albo o jej rekonstrukcję. Tak było w przypadku Mariana Siewiery. I pewnie nie tylko jego.

02.11.2003

Czyta się kilka minut

Pamięć dziecka to kiepski materiał dla historyka. A także dla urzędnika, np. z Polsko-Niemieckiej Fundacji Pojednanie, która w latach 90. rozdzielała tzw. pomoc humanitarną dla polskich ofiar wojny, przekazaną jeszcze przez rząd Helmuta Kohla. Latem 2001 r. Fundacja rozpoczęła także rozdzielanie pieniędzy dla byłych robotników przymusowych; prawie 2,5 roku po tym, jak 16 lutego 1999 r. kanclerz Gerhard Schröder ogłosił powstanie niemieckiego funduszu “Pamięć, Odpowiedzialność, Przyszłość". 56 lat po zakończeniu wojny.

Aby dostać zadośćuczynienie, trzeba było, co zrozumiałe, poświadczyć swą opowieść. Gorzej, gdy z opowieści niewiele wynikało, a dokumentów brakowało. Tak było z Marianem Siewierą, rocznik 1935, urodzonym we wsi Kuźnica Kaszewska koło Łodzi.

Rekonstrukcja (I)

Trudno dziś stwierdzić, co Marian zapamiętał sam, a czego dowiedział się ze skąpych wspomnień rodziców. W każdym razie w roku 1939 lub 1940 jego rodziców, Stefana i Franciszkę, Niemcy wywieźli na roboty do Rzeszy. Starsi bracia Mariana zostali w okupowanej Polsce; ukrywali się. On, najmłodszy, pojechał z rodzicami. Wrócili wiosną 1945 r.

Lata mijały i pamięć Mariana Siewiery przechowała jedynie garść emocji, mniej obrazów. Najpierw nazwa: Schwarzenhof. Tak rodzice określali wieś, gdzie robili “u Bauera". Właściwie był to junkier i oficer, w mundurze, z medalami. Pracowali w majątku razem z rodziną Mielczarków, wywiezioną z tej samej wsi (Mielczarkowie mieli dwoje dzieci w wieku Mariana).

Rodziny Siewierów i Mielczarków były tam jedynymi Polakami. Więcej robotników nie było chyba trzeba, skoro we wsi był obóz jeńców wojennych, pracujących w majątku. I był pałac, i duży ogród. Wieś leżała nad morzem, bo - gdy była mgła - słychać było sygnały okrętowe. Morza jednak Marian nie widział, choć łamiąc zakaz (nie wolno było opuszczać wsi) biegał po lasach i polach z miejscowymi dzieciakami, czasem goniony przez myśliwych z majątku.

Gdzie leżał Schwarzenhof? Nad tym Marian nigdy się nie zastanawiał. Pewnie w północnych Niemczech, skoro nad morzem. Na Pomorzu? Bo kiedy przyszli Rosjanie, na polach leżało jeszcze trochę śniegu. A kiedy wracali do domu, jechali przez Piłę. Dopiero wtedy Marian zobaczył skutki wojny: ruiny wsi, zwłoki na poboczach. Kiedy je mijali, mama zakrywała mu ręką oczy.

Niestety, nie zachowały się dokumenty. Może mieli je rodzice? Ale oni dawno nie żyją.

Tak wyglądały okruchy pamięci Mariana Siewiery aż do chwili, gdy gazety i telewizja podały, że Niemcy będą płacić zadośćuczynienie.

SCHWARZENHOF (I)

Kiedy Marian przeczytał w lokalnej gazecie o zadośćuczynieniach, nie pomyślał, że sprawa może dotyczyć i jego. Nawet później, gdy rodzina zwróciła mu uwagę, że jako dziecko wywiezione z rodzicami ma prawo do skromnego, ale jednak zadośćuczynienia, Marian nie przywiązał do tego specjalnej wagi. Tym bardziej, że przecież poza paroma obrazami nie pamiętał nic. Tylko nazwę. Jeżeli tak naprawdę brzmiała.

Właśnie od nazwy się zaczęło: znajomy Mariana próbował znaleźć ją na mapie, a potem w książce telefonicznej Niemiec. Znalazł kilka. Ale żaden Schwarzenhof nie leżał nad morzem. Za to dwa znalazły się w Meklemburgii (dawna komunistyczna NRD), wprawdzie w głębi lądu, ale obok licznych tam jezior i kanałów.

Marian Siewiera zaciekawił się. Pomyślał, że może warto napisać do Fundacji? Nawet jeśli nie dostanie pieniędzy, może dowie się, gdzie jego rodzice stracili pięć lat życia?

Najpierw postanowił spisać, co pamięta.

Jest sierpień 2000 r. i Marian siada do pisania. Na kartce kancelaryjnego papieru opisuje, jak z prasy dowiedział się, że świadczeniami, które Republika Federalna zamierza wypłacić, objęte będą również ówczesne dzieci. I że to jest również jego, Mariana, przypadek.

Pisze: “Ojciec, matka i ja zostaliśmy przewiezieni do Łodzi. Potem załadowano nas do wagonów (tzw. krowiaków) wraz z rodziną Mielczarków (pamiętam tylko, że ich dwoje dzieci miało na imię Krystyna i Józef), którzy pochodzili z tej samej wsi, co rodzice.

Zostaliśmy przewiezieni do Niemiec. Tam rodzice moi oraz Mielczarkowie pracowali około pięciu lat, aż do wiosny 1945 w majątku rolnym, w miejscowości o nazwie Schwarzenhof. Pamiętam, że miejscowość ta musiała leżeć niedaleko morza albo nad rzeką lub kanałem, bo czasami słychać było sygnały okrętowe i buczki przeciwmgielne. Morza jednak nigdy nie widziałem - nie wolno nam było opuszczać tej miejscowości - i być może jest to wskazówka myląca. Niestety, nie potrafię dokładnie umiejscowić tego miejsca. (...)

Pamiętam, że właścicielem tego majątku był wysoki stopniem oficer (rodzice mówili, że major albo pułkownik), który chodził w mundurze z wieloma odznaczeniami i codziennie jechał do pracy czarną limuzyną. W majątku jego był pałac, wielki i bardzo piękny, oraz duży ogród. Natomiast w wiosce, należącej także do majątku, w której mieszkaliśmy, znajdował się obóz dla jeńców wojennych. Byli tam prawdopodobnie Rosjanie, Francuzi i Włosi oraz chyba także inni. Pamiętam, że dawali nam, dzieciom, czekoladę i cukierki. Jeńcy ci codziennie rano maszerowali do pracy w majątku, pilnowani przez żandarmów.

W roku 1945, po zajęciu miejscowości przez wojska radzieckie, rodzice postanowili wracać do Polski, aby połączyć się z resztą dzieci, to znaczy z dwoma średnimi braćmi. Pamiętam, że właściciel majątku przydzielił nam wtedy wóz i konie, po czym ruszyliśmy w drogę. Tak dojechaliśmy właśnie do miasta Piła, gdzie żołnierze rosyjscy zrabowali nam wóz i konie. Dalej pojechaliśmy więc pociągiem.

Niestety, nie posiadam żadnych dokumentów z tamtego okresu. Być może mieli je rodzice, ale wtedy nikt nie przywiązywał do nich wagi. A rodzice już nie żyją: tato zmarł w roku 1971, mama w 1985".

Kiedy Marian kończy, czuje zawrót głowy i szybsze bicie serca. Patrzy w lustro, twarz czerwona. Sięga po lekarstwo (kilka lat temu przeszedł zawał). Serce wraca do normy.

Kolejne listy pośle - jak radzą gazety - do Czerwonego Krzyża, Internationaler Suchdienst, warszawskiego Archiwum Akt Nowych i archiwów w Łodzi. Odpowiedzi nadejdą szybko: dokumentów brak. W jednym z listów jest informacja, że Schwarzenhof nie figuruje w spisie niemieckich nazw “Ziem Odzyskanych", zatem musi leżeć na terenie obecnych Niemiec.

Odpowiedź przyjdzie też z Fundacji Pojednanie: trzeba dostarczyć dokumenty. Fundacja dołącza listę archiwów z Niemiec - państwowych, landowych, ubezpieczeniowych. Sugeruje, by tam pisać. Także do tych ostatnich: pracodawcy robotników przymusowych musieli uiszczać za “swoją" darmową siłę roboczą skromne, ale jednak składki ubezpieczeniowe.

Marian Siewiera myśli: skoro w III Rzeszy był porządek, może dowie się czegoś o rodzicach? Pisze tuzin listów (tłumaczy znajomy), identycznych w treści. Oblicza: Schwarzenhof był nad morzem. No, może jeziorem. Gdzieś na północy. Listy adresuje do archiwów z północnych i wschodnich Niemiec, od Hamburga po Poczdam.

Mijają miesiące. Jest wiosna 2001. Przychodzą odpowiedzi: negatywne. Różnią się tylko formą: jedne są suche, odbite na ksero, z dopisanym adresatem. W innych widać wysiłek piszących: “Szanowny Panie, ubolewamy z powodu cierpień Pana rodziny, jest nam przykro, ale, niestety...".

List, który nadchodzi w czerwcu 2001 r. Marian ogląda ze zdziwieniem. Nie pisał nigdy do pani Heike Severin z Landsratamt (starostwa) w miasteczku Waren, stolicy Landkreis (powiatu) Müritz. Sięga po atlas: Waren leży nad jeziorem Müritz, największym w Meklemburgii. Jezioro dało nazwę powiatowi, którego sporą część zajmuje, tak wynika z mapy, park narodowy.

Pani Severin informuje, że archiwum w Schwerinie (stolicy landu) przesłało do Waren list Mariana, gdyż w powiecie znajduje się wieś Schwarzenhof. Wszelako, wyjaśnia pani Severin, w archiwum powiatowym nie znaleziono śladów pobytu Pana rodziny. Niemniej, dodaje pani Severin, jeśli to rzeczywiście ten Schwarzenhof, może pamięta Pan szczegóły, nazwiska? Wtedy, zaznacza, będziemy mogli zacząć poszukiwania w tej wsi.

REKONSTRUKCJA (II)

Ale skąd wziąć nazwiska i szczegóły, skoro ma się niewiele wspomnień? Przecież nawet rodzice niewiele wspominali. Właściwie czemu, zastanawia się Marian Siewiera? Może z powodu Jana?

Była późna wiosna 1945, gdy wrócili do Kuźnicy. Marian prawie nie pamiętał braci. A najstarszego już nie spotkał.

Jan Siewiera (różnica wieku między nim a najmłodszym z rodzeństwa była spora) jeszcze przed 1939 r. został nauczycielem. Rodzice byli dumni, to Marian pamięta dobrze. Kiedy weszli Niemcy, Łódź została Litzmannstadt, a Jan - przedstawiciel wiejskiej inteligencji - ukrył się, przed wywózką albo czymś gorszym. Razem z nim z domu uciekli pozostali dwaj bracia: bali się wywiezienia na roboty. W domu został tylko najmłodszy, Marian.

Potem Jan poszedł do “lasu". Walczył w AK, najpierw przeciw Niemcom, a potem Sowietom i komunistom.

Skąd komunistyczna milicja dowiedziała się, że Jan będzie próbował przekraść się do wsi, aby zobaczyć po pięciu latach rodziców? Właściwie tego nie trzeba się było dowiadywać, wystarczył donos. W każdym razie milicjanci zastawili zasadzkę pod domem. Jan Siewiera, nauczyciel ze wsi Kuźnica Kaszewska, gmina Kluki, który za sanacji awansował społecznie, został zabity przez “obrońców władzy ludowej" na progu chałupy rodziców. Nie zdążył z nimi porozmawiać. Umierał na ich oczach.

Wkrótce potem Stefan i Franciszka Siewierowie przeprowadzili się do sąsiedniej wsi. Nie mogli żyć w tej chałupie. Podobno mama bez przerwy płakała. Podobno, teraz Marian to sobie przypomina, zniszczyli wtedy wszelkie dokumenty. Ze strachu, że władza będzie się dalej mścić.

Marian bierze się w garść. Pisze kolejny list: “Szanowna Pani Severin, za gotowość pomocy dziękuje Pani bardzo serdecznie. Jeśli to jest ta właściwa miejscowość - bo, jak pisałem, nie potrafię na pewno powiedzieć, gdzie leżał ten Schwarzenhof, w którym pracowali moi rodzice - to już jest jakaś satysfakcja dla mnie, że wiem, gdzie to jest".

Nazwiska? Nie, Marian nie przypomina sobie nazwisk. Ale jeśli we wsi żyją starzy ludzie, powinni pamiętać, bo były tam tylko dwie rodziny z Polski. Poza jeńcami. Choć nie, tak nie można napisać: obóz jeniecki. Właściwie to był malutki obóz, może dla 50 ludzi. Mieszkali po drugiej stronie drogi, naprzeciw ich domu. Ci jeńcy byli przydzieleni do “ich" majątku, bo majątek był wielki i pracy dużo: pola buraków i zboża, pastwiska, lasy i łąki.

Szczegóły? Na przykład właściciel majątku był wysokim oficerem (tak mówili rodzice). I jeździł do pracy limuzyną. Coś jeszcze? Może psy? Dwa psy myśliwskie biegły za autem właściciela, a potem siadały i czekały przy drodze, a to była prosta droga, jak od linijki, i biegła od pola pod wejście do pałacu, gdzie stały dwa kamienne lwy. A kiedy przyszedł front (walk w okolicy nie było), ojciec poszedł do majątku, żeby powiedzieć Ruskim, że właściciel był dobry. Ruscy rabowali, ale właściciela chyba nie skrzywdzili. A właściciel potem dał im ten wóz z końmi i parę dni potem ruszyli.

Marian spisuje te szczegóły. Kończy: “Szanowna Pani Severin, nie wiem, czy te skąpe informacje pomogą. Jak pisałem, byłem dzieckiem, bawiłem się z niemieckimi dziećmi, tak jakby to były polskie dzieci i można powiedzieć, że okropności wojny zaczęły się dla mnie dopiero, kiedy po drodze do Polski zobaczyłem przy drogach - to pamiętam dobrze - mnóstwo zabitych ludzi. Krystyna, córka z tej drugiej rodziny, która była w moim wieku, była wrażliwym dzieckiem i rozchorowała się podczas tej powrotnej drogi psychicznie po tym, co widziała.

Chodzi mi więc także o to, żebym miał poświadczenie, że tam byliśmy. Także z powodu rodziców, którzy to wszystko przeżywali świadomie, i także dlatego, że moi starsi bracia zostali w Polsce, ukrywali się przed Niemcami i moi rodzice już nie zobaczyli mojego najstarszego brata żywego, bo walczył z Niemcami, a potem z Rosjanami, i poległ.

Za Pani list dziękuję raz jeszcze. Z wyrazami szacunku. Marian Siewiera".

Wkrótce Marian Siewiera otrzymuje odpowiedź z Waren. Pani Severin pisze: “Szanowny Panie, poszukiwania w Schwarzenhof nie przyniosły niestety efektu. Jest tam już tylko jedna starsza kobieta, która z powodu wieku nic nie pamięta. Szukając jednak dalej, dotarłam do kopii ze zdjęciem domu, należącego do właściciela majątku, którą posyłam w załączeniu. Może rozpozna Pan budynek? Poza tym: kolejny dom, należący kiedyś do tego właściciela, stoi w miejscowości Speck, odległej o 4 km od Schwarzenhof i tam przy wejściu znajdują się dwa lwy z kamienia".

Tak, pani Severin zapewne wie już, że Marian nie zmyślił swojej historii. Ale wie też, że to za mało. Ma jednak nadzieję, że choć trochę pomogła. Więcej zrobić nie może. Pozdrawia.

Na zdjęciu Marian rozpoznaje budynek ze swoich wspomnień. Na drugim zdjęciu poznaje dwójkę dzieci, chyba dzieci właściciela majątku? A może wnuki? Ale lwy? Speck? Nie, takiej nazwy nie pamięta.

SCHWARZENHOF (II)

Ludzka pamięć, potwierdzona tylko przez wspomnienie kamiennych lwów - to może być już jakiś dowód dla urzędnika. Ludzka pamięć, niezweryfikowana, to natomiast kiepski materiał dla historyka i dziennikarza. Ale gdyby nie historycy i dziennikarze, Marian Siewiera nigdy by się nie dowiedział, że właściciel majątków Schwarzenhof i Speck nie był arystokratą. Był natomiast przyjacielem Hermanna Göringa, marszałka Rzeszy, i Josepha Goebbelsa, ministra propagandy. Może gdyby właściciel Schwarzenhofu był arystokratą i gdyby nie był zaprzyjaźniony z Göringem i Goebbelsem, Marian dostałby z Niemiec jakieś dokumenty.

Trochę to skomplikowane, zatem po kolei.

Dziś wieś Schwarzenhof leży na terenie Parku Narodowego Müritz, utworzonego w 1990 r., po wschodniej stronie jeziora o tej nazwie. Z majątku nie zostało prawie nic, wieś wyludniła się, pozostała garstka mieszkańców. Dziś Schwarzenhof pochwalić się może dwiema rzeczami: wspaniałym położeniem wśród lasów, bagien i jezior, które przyciągają spragnionych ciszy turystów, uciekających od plaż Majorki i innych miejsc masowej niemieckiej turystyki. Z tym wiąże się druga atrakcja: przytulny, nowoczesny hotel “Kranichrast" (dosłownie: “Odpoczynek Żurawia"), otwarty w 1998 r. A przede wszystkim Schwarzenhof to co krok rezerwaty przyrody, dzikie ptactwo i dzika zwierzyna - oraz liczne dróżki rowerowe i spacerowe. Idylla.

Myląca, zważywszy historię okolicy.

Po 1949 r. i powstaniu NRD teren wokół jeziora podzieliły między siebie: państwo NRD-owskie (tworząc rezerwat), Armia Radziecka i armia NRD. Wojskowi zajęli poligony Wehrmachtu, w tym słynne lotnisko Luftwaffe w pobliskim Rechlinie. Tutaj niemieckie wojsko testowało prototypy samolotów, w tym odrzutowych i rakietowych; w latach 1927-45 w Rechlinie zginęło aż trzystu pilotów-oblatywaczy. Tu w czasie wojny znajdował się tajny ośrodek, remontujący zdobyczne samoloty alianckie. Tu także znajdował się obóz dla kilku tysięcy robotników przymusowych z zakładów zbrojeniowych.

Ale nie tylko wojskowi - brunatni, potem czerwoni - upodobali sobie tutejsze lasy. Ściągali tu również bonzowie i protegowani obu reżimów.

W 1970 r. na terenie rezerwatu prywatną posiadłość myśliwsko-wypoczynkową wystawił premier NRD Willy Stoph. Wyposażona była, jak na lidera “państwa robotników i chłopów" przystało, w basen i cieplarnię. Aby volvo Stopha nie miało kłopotu z dojazdem, położono kilka kilometrów betonowej drogi - przez rezerwat. Cały teren był pilnowany przez Ministerstwo Bezpieczeństwa Państwowego (tzw. Stasi). Dla niepoznaki na ogrodzeniu powieszono tabliczki, że za płotem znajduje się fikcyjny “Państwowy Instytut Badań i Ochrony Środowiska". Stoph był premierem aż do 1989 r. Z posiadłości korzystał chętnie, zwożąc tu także gości. W zimie zdarzało się, że w okolicznych wsiach wyłączano prąd, by dogrzać cytrusowe drzewka Stopha.

Kiedy nadeszła jesień 1989 r. i komunizm zaczął się chwiać, miejscowa ludność pielgrzymowała, by w opuszczonej z dnia na dzień rezydencji obejrzeć wypchanego dzika ze złotym zegarem w brzuchu. Stoph i jego protektor, I sekretarz partii Erich Honecker, byli już odsunięci od władzy. Stare-nowe kierownictwo NRD postanowiło rzucić ich na pożarcie: w partyjnej prasie zaczęto pisać o “odnowie" socjalizmu; pojawiły się “demaskatorskie" artykuły o “nadużyciach", jakich dokonywać mieli poprzednicy. I tak na początku 1990 r. reporter partyjnego dziennika “Neues Deutschland" (odpowiednik “Trybuny Ludu") odwiedził posiadłość Stopha, by opublikować wrażenia z tej wizyty pod oskarżycielskim tytułem: “Kolejny przypadek nadużyć: »rezydencja« na terenie rezerwatu" (“Neues Deutschland" z 29 stycznia 1990 r.).

Dom był już opuszczony przez właściciela. Pozostały budynki: bungalow, pawilon, plantacja owocowa, ogród warzywny, cieplarnia, garaże, basen, chłodnia na ubitą zwierzynę - i domek myśliwski z pięcioma łazienkami (wyposażonymi w armaturę produkcji zachodniej) i z rozległą piwnicą, mieszczącą dziesięć lodówek wypchanych żywnością (też zachodnią, od owoców i mięsa po słodycze), setki butelek wina i wódek (importowanych) oraz nierozpakowany sprzęt komputerowy, także import z RFN. Gospodarz zdążył jednak, relacjonował dziennikarz, wywieźć swe ulubione meble...

Posiadłość Stopha wyburzono na początku lat 90. - przy okazji okazało się, że była to samowola budowlana - i przywrócono rezerwat. Ponieważ wyburzanie ciągnęło się długo, lokalny dziennik “Müritz--Bote" opisywał jesienią 1992 r., że rumowisko przyciąga turystów, fotografujących rozkładające się trupy leśnych zwierząt, które wpadły do pustego basenu.

Tam, gdzie socjalistyczny premier kontynuował obyczaje bonzów III Rzeszy, powracało bagno i las. Zagarniając na powrót tereny, które pół wieku wcześniej ręka człowieka osuszyła, czyniąc z nich tereny łowieckie.

Dokładnie rzecz biorąc, była to ręka jednego człowieka, władającego tutejszymi włościami przed rokiem 1945 - Kurta Hermanna.

Schwarzenhof i okolice należały właśnie do niego. Nie był arystokratą ani junkrem, jak zapamiętał go mały Marian, ale - używając języka arystokratów - parweniuszem. I wbrew temu, co Marianowi opowiedzieli kiedyś rodzice, to nie Hermann podarował Siewierom konie z wozem i zapasami na powrotną drogę do Polski. Kiedy przyszli Rosjanie, Hermann był już daleko, w bezpiecznym miejscu, a wraz z nim ruchoma część jego majątku, który on sam w 1931 r. wyceniał na 5 mln ówczesnych marek, a który to majątek w ciągu następnych lat panowania Hitlera udało się Hermannowi pomnożyć mniej więcej pięciokrotnie.

Hermann, przedsiębiorca z Lipska, był zdolnym menadżerem, ale do bogactwa nie doszedł sam. Najpierw wżenił się w majątek na tyle spory, że stać go było na nabycie w latach 20. dawnych dóbr rycerskich Schwarzenhof, Federow i Speck (wymienianych w dokumentach jeszcze w XIII w.) i wielu innych posiadłości oraz firm w różnych częściach Niemiec (w tym wydawnictw, zakładów lotniczych, ubezpieczalni i małego banku). Samej ziemi posiadał Hermann jakieś 70 km kwadratowych, a na niej w 1931 r. kilkaset sztuk bydła, koni, świń. We wszystkich przedsięwzięciach zatrudniał wtedy 12 tys. ludzi.

To w Specku Kurt Hermann (tytułujący się doktorem; w istocie był doktorem honoris causa, a także radcą stanu) zbudował pałac z kamiennymi lwami. I kazał osuszać łąki. Nad jeziorem Müritz należało do niego siedem tysięcy hektarów gruntów i lasów. Ponieważ był człowiekiem wygodnym, kazał przygotować specjalne tereny łowieckie: wielki obszar lasu otoczono płotem, a następnie wpuszczano tam sprowadzane specjalnie zwierzęta, także egzotyczne.

Był też Hermann oficerem rezerwy: weteranem I wojny światowej, w której walczył jako lotnik, w eskadrze “Czerwonego Barona" von Richthofena. Tej, w której latał również młody Hermann Göring. Życie lotników na froncie tamtej wojny było mniej fantazyjne, niż głosiła legenda i statystycznie krótkie (długo nie było spadochronów). Wspólne przeżycia zbliżały. Göring i Hermann zostali przyjaciółmi. Kiedy Hitler doszedł do władzy, pan na Schwarzenhofie wykorzystał znajomość z Göringiem: zapraszając go na polowania do swych lasów, poznał elitę III Rzeszy. W pałacyku w Speck - gdzie często zamieszkiwał, z żoną oraz dwójką dorosłych dzieci i wnukami - bywali na biesiadach także Joseph Goebbels oraz Heinrich Himmler, szef SS i zwierzchnik nazistowskiego aparatu terroru.

Hermann stał się beneficjentem i sponsorem systemu, wspólnikiem prominentów III Rzeszy.

Doktor Kurt Hermann był typem spryciarza. Wykorzystywał znajomości z “wielkimi" Rzeszy, ale już w 1931 r. potajemnie załatwił sobie drugie obywatelstwo: Liechtensteinu. Drugi paszport traktował jak “polisę ubezpieczeniową". Skorzystał z niego po wojnie, zamieszkując w Vaduz, stolicy Liechtensteinu. Granicę przekroczył w kwietniu 1945 r.

Po zjednoczeniu Niemiec w 1990 r. jego spadkobierczyni Ursula Hermann (synowa; wyszła za syna Kurta, Heinza), zamieszkała w Vaduz, wystąpiła do sądów w Niemczech przeciw skarbowi państwa RFN, domagając się zwrotu majątku. Argumentowała, że reforma rolna z 1945 r. i ówczesne wywłaszczenia, dokonywane przez władze sowieckie - których skutki nie zostały cofnięte po zjednoczeniu - nie powinny objąć obywatela Liechtensteinu.

Spór sądowy trwał kilka lat, a przez ten czas tereny wokół jeziora były “zamrożone": nie można ich było sprywatyzować, nie warto było remontować. Sytuacja zmieniła się pod koniec lat 90., gdy zapadły ostateczne wyroki. Niekorzystne dla spadkobierczyni: sądy uznały, że Kurt Hermann miał, owszem, podwójne obywatelstwo, ale wedle ówczesnego prawa niemieckiego nie był cudzoziemcem (a tylko tych nie obejmowała reforma rolna i wywłaszczenia), korzystał bowiem ze swego obywatelstwa niemieckiego.

I to jeszcze jak korzystał...

Tuż przed zakończeniem precedensowego procesu o zwrot Ursuli Hermann kamienicy w Lipsku w tygodniku “Der Spiegel" (z 17 lutego 1997 r.) ukazał się artykuł o Hermannie. Reporter Henryk M. Broder (niemiecki Żyd i pisarz) dotarł do dokumentów w archiwach w Lipsku, Szwajcarii i Liechtensteinie, z których wynikało, że choć Hermann nie był nazistowską “grubą rybą", to wcale nie był też “płotką". Broder wykazywał, jak w budowaniu jego gospodarczego imperium pomagały mu kontakty z prominentami III Rzeszy, które podtrzymywał na wielorakie sposoby - także obdarowując ich (w tym Hitlera) szczodrymi prezentami i pieniędzmi. Kiedy w połowie lat 30. rozpoczęła się tzw. aryzacja - niemieckich Żydów zmuszano do sprzedawania mienia, najczęściej po zaniżonej cenie, na czym korzystali nabywcy-Niemcy. Hermann “kupił" wtedy dwie żydowskie firmy: wydawnictwo muzyczne w Lipsku i warsztaty jubilerskie w Berlinie.

Kiedy wybuchła wojna, Kurt Hermann załatwił sobie reklamację od powołania do wojska, co nie przeszkodziło mu podróżować po Europie na zlecenie Göringa, który w 1938 r. (na 50. urodziny Hermanna) mianował go pruskim radcą stanu. To dla Göringa Hermann “skupywał" w krajach okupowanych np. kosztowności, samemu przy tym korzystając. Transakcje miały szczególny charakter: przykładowo, diamenty “kupione" w Holandii dla Göringa były łupem zabranym obywatelom holenderskim przez władze okupacyjne.

Z kolei w Paryżu Hermann “kupił" za śmiesznie niską kwotę kosztowności zrabowane francuskim Żydom.

Wiosną 1945, gdy “Tysiącletnia Rzesza" chyliła się ku upadkowi, Hermann postarał się o przetransferowanie części majątku poza Niemcy. Polecił też opróżnić z ruchomości - jak obrazy i dywany - posiadłości nad Müritz. Po czym udał się w kierunku granicy z Liechtensteinem.

Ale na tym nie koniec tej historii, typowej dla ówczesnych elit gospodarczych.

Żyjąc po wojnie w Liechtensteinie (tam umarł, w 1959 r.), Hermann roztaczał wokół siebie aurę “ofiary komunistów", twierdząc, że... wspomagał finansowo antyhitlerowski ruch oporu w armii niemieckiej, który 20 lipca 1944 r. dokonał nieudanego zamachu na Hitlera. Twierdził też, że z dóbr został wywłaszczony bezprawnie, bo - jak zaznaczał w jednym z listów do władz zachodnich stref okupacyjnych, próbując odzyskać zajętą przez nie część majątku - już w 1931 r. zrezygnował z obywatelstwa niemieckiego.

“Gdyby Ursula Hermann wygrała swój proces - konstatował Broder w »Spieglu« - byłby to dowód, że największy błąd tych, na których opierał się reżim III Rzeszy, polegał na tym, iż nie załatwili sobie na czas drugiego paszportu, na przykład księstwa Liechtenstein".

Ursula Hermann, matka dzieci, z którymi bawił się mały Marian, proces przegrała.

A co to wszystko ma wspólnego z Marianem Siewierą? Prócz tego, że może o sobie powiedzieć, iż kilkadziesiąt lat temu otarł się o historię, gdy razem z innymi dzieciakami biegał za orszakiem myśliwych, wśród których znajdowali się może Göring, Himmler albo Goebbels...

Ma wiele wspólnego. Można założyć, że Kurt Hermann, człowiek zapobiegliwy i oszczędny, zbudował “prywatny" obóz jeniecki i “załatwił" sobie jeńców, bo byli bardziej opłacalni nawet od robotników przymusowych. Za tych ostatnich musiał przecież płacić składki ubezpieczeniowe.

Jeśli płacił. Niemiecki porządek porządkiem, ale czy jakiś prowincjonalny urzędnik zgłosiłby zastrzeżenia wobec przyjaciela Göringa? Nie takie rzeczy działy się w III Rzeszy, opanowanej przez ludzi wywodzących się z nizin społecznych, ludzi z awansu “o szerokich karkach i jeszcze szerszych tyłkach" (jak pisał historyk Joachim Fest), którzy w ruchu narodowosocjalistycznym widzieli szansę na wybicie się i rwali - jak Göring - pazurami władzę i bogactwo.

A jeśli Kurt Hermann “załatwił" sobie także przydział na rodzinę Siewierów i nie płacił za nich składek? Wtedy nie było i nie ma żadnych dokumentów.

REKONSTRUKCJA (III)

O tym wszystkim Marian dowiedział się dopiero później.

Jako dziecku, towarzyszącemu rodzicom wywiezionym na roboty, Marianowi przysługiwało od Fundacji Pojednanie zadośćuczynienie w równowartości dwóch tysięcy marek, czyli tysiąca euro. Obojętne, jak długo rodzice byli na robotach. Tysiąc euro za pięć lat - to niewiele.

Nieprawdziwe byłoby jednak twierdzenie, że przypadek Mariana Siewiery ograniczał się do kwestii, czy otrzyma lub nie równowartość tysiąca euro.

Psycholog powiedziałby, że Marian odzyskał część swojej pamięci, że odbudował więź z przeszłością. Socjolog nazwałby to odtwarzaniem powiązań społecznych między pokoleniami, także tymi, które odeszły. Albo uświadamianiem sobie kontynuacji w historii - tej indywidualnej, rodzinnej oraz zbiorowej, społecznej.

Choć akurat w przypadku Mariana właściwsze byłoby nie pojęcie “odtwarzanie ciągłości", ale: “uświadamianie". Bo akurat on ciągłości nie zerwał. Starał się nie zerwać. Nawet jeśli czynił to nieświadomie, i to w Nowej Hucie, pierwszym “mieście socjalistycznym". Tam pracował od końca lat 50. jako elektryk w kombinacie im. Lenina. Tam poznał przyszłą żonę. Założył rodzinę, rodziły się dzieci. I podtrzymywał, mówiąc językiem socjologicznym, ciągłość.

Najpierw budował kościoły. W liczbie mnogiej, bo Marian Siewiera uczestniczył w budowie większości nowohuckich kościołów. Ilekroć rodzina przenosiła się z jednego osiedla na inne - a czynili to parokrotnie - w nowym miejscu zaczynała się budowa kolejnego kościoła, wywalczonego przez lokalną społeczność. A wcześniej, nim powstały kościoły, rodzice maszerowali z dziećmi kilka kilometrów przez pola, prowadząc na religię do prowizorycznej kaplicy.

Dla rządzących PRL-em Nowa Huta była rozczarowaniem. Nie tylko z powodu kościołów. Gdy ruszyła “Solidarność", a zwłaszcza po 13 grudnia 1981 r., Nowa Huta okazała się głównym ogniskiem oporu w Krakowie: tam rozgrywały się największe uliczne bitwy z milicją, tam odbywały się największe demonstracje. Także Marian wychodził na ulicę. I strajkował, najpierw w grudniu 1981 r., potem wiosną 1988 r., razem ze swoim wydziałem.

A potem przyszła wolna Polska, którą Marian przywitał z radością. Materialnie na tej wolności ani nie zyskał, ani nie stracił. W połowie lat 90. przeszedł na rentę (która zawsze mogłaby być wyższa). Nie nudził się: wnuki, działka, majsterkowanie.

Marian wiedział też dobrze, na co wydałby pieniądze z zadośćuczynienia - te, których formalnie mógł nie dostać, znając historię doktora Kurta Hermanna: pojechałby w podróż do Schwarzenhofu.

Tak marzył Marian Siewiera aż do wiosny 2002 r. To znaczy, do kiedy jego historia została opowiedziana (anonimowo, jako historia Mariana S.) w reportażu w ogólnopolskim wydaniu “Gazety Wyborczej". Opowieść tę przeczytała Gabriele Lesser - z wykształcenia historyk, z zawodu dziennikarka, korespondentka prasy niemieckiej w Polsce. Postanowiła przyjrzeć się bliżej tej historii. I tak latem 2002 r. w dzienniku “Märkische Allgemeine Zeitung" (największej lokalnej gazecie, obejmującej północno-wschodnie okolice Berlina) ukazał się jej reportaż: o Marianie S. i jego nierealnej, jak wtedy wszystko na to wskazywało, podróży do Schwarzenhofu.

Od tego się zaczęło.

SCHWARZENHOF (III)

Jest październik 2002 roku.

Ostry, zimowy już wiatr wieje od jeziora Müritz, niesie płatki pierwszego śniegu; temperatura spadła poniżej zera, śnieg zalega na nadbrzeżnych łąkach i leśnych polanach. Marian podciąga kołnierz kurtki, chroni przed zimnem zaczerwienioną twarz - trudno powiedzieć, od wiatru czy łez. Chyba jednak od wiatru, bo przez cały ten czas, przez te kilka dni, ani razu nie zapłakał.

Choć nie, raz tylko, jeden jedyny, musiał przeprosić i wyjść na świeże powietrze. To było w regionalnym muzeum, gdzie oglądali zdjęcia z czasów wojny, zdjęcia Kurta Hermanna i “jego" rolników, i gdzie musiał objaśniać im wszystkim - czyli Gabrieli, a także Norze, Oswinowi, Peterowi, no i Heike, czyli pani Severin z Landsratamtu w Waren - co sobie przypomina... To wtedy poczuł się gorzej i musiał wyjść.

Marian stoi więc nad brzegiem jeziora i nie może uwierzyć. Na szczęście ma u boku córkę i 8-letniego wnuka. Na szczęście, bo bał się - jak się okazało, trochę na wyrost - że kiedy znajdzie się tutaj, w Schwarzenhofie, to wspomnienia odżyją i przygniotą go.

Podróż - tę, która wydawała się nierealna, zawdzięcza im: tym kilku Niemcom, którzy teraz podążają za nim w dyskretnym oddaleniu. Nora Ilgenstein, Peter Kretschmar, Oswin Werner - latem 2002 r. cała trójka przeczytała w “Märkische Allgemeine" artykuł o Marianie S. i jego marzeniu, by zobaczyć miejsce, gdzie spędził pięć lat dzieciństwa.

Przeczytali - i postanowili sprezentować Marianowi tę podróż.

Wszyscy, cała trójka, to niemal rówieśnicy Mariana. I wszyscy pochodzą z byłej NRD. Czy to zaskakuje? Może trochę. W końcu wychowywano ich inaczej: w NRD uczono, że to Republika Federalna jest “spadkobiercą III Rzeszy". W kraju, który określał się jako “nowe państwo na ziemi niemieckiej", dyskusji nad przeszłością nie było. Władze NRD odrzucały moralną, polityczną i historyczną odpowiedzialność za III Rzeszę i odmawiały wypłacenia świadczeń materialnych, także żydowskim ofiarom nazizmu. W takim duchu wychowywano młodzież.

Nora Ilgenstein, Oswin Werner, Peter Kretschmar, Heike Severin - ta, która zamiast odpisać na list Mariana standardowym wydrukiem z komputera (“Szanowny Panie, przykro nam, ale...") postanowiła szukać informacji i zdjęć, bez których Marian nigdy nie dowiedziałby się, że dwa kamienne lwy stoją do dziś w pałacu w Speck - są więc dowodem, że narzucona odgórnie NRD-owska ideologia nie była tak skuteczna, jakby się wydawało.

Nora, 57-letnia blondynka, bibliotekarka z miasta Brandenburg nad Hawelą. Samotna, bezrobotna (próbuje zmienić zawód, chodzi na kurs pilotów wycieczek). Kiedy przeczytała artykuł w “Märkische Allgemeine", napisała do redakcji, że choć jej sytuacja nie jest najlepsza, gotowa jest pomóc w zorganizowaniu podróży Mariana - i posłała zaproszenie do Krakowa.

Oswin, z Oranienburga pod Berlinem. Nie wygląda na 49 lat: z długimi, jakby trefionymi włosami, opadającymi na kołnierz skórzanej kurtki przypomina emerytowanego hipisa, a nie funkcjonariusza policji kryminalnej na kierowniczym stanowisku. Służy od 28 lat; przez pierwsze 15 pracował więc w NRD-owskiej “Volkspolizei". Po zjednoczeniu przyjęty do policji landu Brandenburgia. Życie policjanta w b. NRD nie jest lekkie: zarobki niższe niż w zachodnich landach, a pracy sporo. A że wchodzi w życie kolejna reforma policji, więc pracy jeszcze więcej, a mniej czasu na hobby - książki historyczne i budowanie amerykańskiego miasteczka z figurami żołnierzy z wojny secesyjnej. I finansowo nie jest najlepiej: żona i 23-letnia córka, z zawodu sprzedawczynie, mają wprawdzie pracę, ale długo były bezrobotne.

Oswin Werner jeszcze z jednego powodu nie przypomina ani policjanta, ani Niemca rodem z NRD: kiedy przeczytał artykuł w “Märkische Allgemeine", postanowił, że gdy dostanie z gazety adres Mariana S., wsiądzie do ulubionego jeepa, pojedzie do Polski i zabierze Mariana, i pojadą razem do Schwarzenhofu. Dopiero żona uświadomiła: nie mówisz po polsku, będziecie całą drogę milczeć? Napisali więc, że chcą pomóc.

Peter Kretschmar, emerytowany rolnik z Blumenow pod Berlinem (na emeryturze zajmuje się hodowlą psów myśliwskich), też chciałby odbyć taką podróż, tylko w odwrotną stronę. Rówieśnik Mariana. Gdy alianckie samoloty zaczęły bombardować Berlin, razem z innymi dziećmi został ewakuowany na wieś, na Dolny Śląsk. Wkrótce znowu musiał uciekać, tym razem na Zachód, przed Armią Czerwoną, której nadejście poprzedzały straszliwe opowieści. Tak więc i Peter Kretschmar, który też chciałby odbyć swoją “podróż do lat dziecinnych", postanowił pomóc.

Pomogła też redakcja “Märkische Allgemeine" (wynajęła samochód na podróż z Berlina do Schwarzenhofu) i berlińscy przyjaciele córki (odebrali z pociągu, załatwili zniżkę w stołecznym hotelu, oprowadzali po stolicy).

I teraz cała grupa, razem z Gabriele Lesser jako tłumaczką, rusza do Specku: Marian chce koniecznie zobaczyć lwy. - To tu - przypomina sobie - Kurt Hermann przyjmował gości po polowaniach. A tam dalej - ręka Mariana zatacza krąg w stronę małego jeziora - a tam kąpaliśmy się, my, dzieci niemieckie, no i czeskie, i węgierskie... - przerywa, bo właśnie przypomniał sobie kolejny szczegół: że we wsi były rodziny z Czech i Węgier.

Marian podchodzi do potężnej, 800-letniej lipy. Aby objąć jej pień, kilku dorosłych musiałoby podać sobie ręce. - A tutaj - przygląda się uważnie - tu pierwszy raz w życiu wspinałem się na drzewo. Tylko wtedy myślałem, że to dąb... - kręci głową.

Po południu wszyscy usiądą w hotelowej restauracji. Będą długo rozmawiać. Do pokojów rozejdą się grubo po północy.

Następnego dnia w regionalnym muzeum Marian wpisuje się do księgi pamiątkowej. Pisze, że był tu w czasie wojny z rodzicami, którzy pracowali “u pana Hermanna". Wpis kończy: “Z życzeniami szczęścia dla wszystkich obecnych mieszkańców Schwarzenhofu".

Powrotny pociąg “Berlin ZOO - Krakau Hbf." minął już granicę polsko-niemiecką. Za oknem zapadała noc. Marian Siewiera nie mógł zasnąć. Natłok myśli, emocje. Obok spali już córka i wnuk; dziecko śniło o akwarium w berlińskim ZOO: o rekinach i wielkich płaszczkach.

Marian Siewiera przymyka oczy. O czym śnił? Może widział postać małego chłopca? Chłopiec biegnie przez łąkę, ścigany głosem matki, za którą widzi zamgloną postać ojca i brata, którego nie zdążył spotkać. Ale nie słyszy wołania, biegnie daleko, aż pod wielki dąb. W dali, za mgłą, słyszy syreny okrętowe. Wspina się na drzewo, chce dojść na wierzchołek, zobaczyć wreszcie morze, które, o tym jest przekonany, rozciąga się za wzgórzem. Pnie się coraz wyżej, ziemia w dole rozpływa się w mgle...

Cokolwiek śnił wtedy Marian, jego podróż w czasy dzieciństwa dobiegała końca.

A przecież gdy kilka lat temu przeczytał w lokalnej gazecie o niemieckich zadośćuczynieniach, wcale nie pomyślał, że to dotyczy również i jego.

Także w tym - niematerialnym - aspekcie: przywracania pamięci. Bo nie o pieniądze tu głównie chodziło, ale o odkrywanie na nowo dziedzictwa i ciągłości w chwili, gdy starzeją się świadkowie XX wieku. Pamięć zbiorowa każdego pokolenia nie jest prostym oddaniem tego, “jak to było". Pamięć - to rekonstrukcja, dla której punktem wyjścia jest teraźniejszość.

A jeśli podobny proces rozgrywał się nie tylko w przypadku Mariana Siewiery, ale tysięcy starszych ludzi - kiedy nagle zrozumieli, że ich osobiste historie po pół wieku mają jeszcze jakieś znaczenie - to nawet te skromne zadośćuczynienia odegrały większą rolę, niż to się wydawało kilka lat temu, gdy kanclerz Gerhard Schröder ogłaszał, że po ponad 50 latach Republika Federalna zmienia swoją politykę wobec tej “grupy ofiar" III Rzeszy.

PS.

Kilka miesięcy później Marian Siewiera otrzymał z Warszawy list polecony: mimo brakujących dokumentów Fundacja Pojednanie postanowiła przyznać mu - w oparciu o dokumentację jego prywatnych poszukiwań - prawo do zadośćuczynienia: równowartości tysiąca euro.

Pieniądze Marian wydał szybko: na prezenty dla trojga wnucząt.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, kierownik działów „Świat” i „Historia”. Ur. W 1967 r. W „Tygodniku” zaczął pisać jesienią 1989 r. (o rewolucji w NRD; początkowo pod pseudonimem), w redakcji od 1991 r. Specjalizuje się w tematyce niemieckiej. Autor książek: „Polacy i Niemcy, pół… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 44/2003

Artykuł pochodzi z dodatku „Unia dla Ciebie (44/2003) - Niemcy