Maria Stuart bez głowy

W Operze Narodowej dwie rozhisteryzowane baby w elżbietańskich kostiumach miotają się bez ładu i składu po scenie udającej dziedziniec Westminsteru albo coś innego.

16.03.2015

Czyta się kilka minut

Po ubiegłorocznej premierze „Marii Stuardy” Donizettiego w Royal Opera House w Londynie głosy były podzielone. Wykonawczyniom dwóch głównych partii, Joyce DiDonato w roli tytułowej i Carmen Giannattasio (Elisabetta), zgotowano frenetyczną owację, podczas gdy tandem reżyserów został wybuczany. Moshe Leiser i Patrice Caurier to stare wygi, autorzy dziesiątków inscenizacji w najsłynniejszych teatrach operowych świata: ich poprzednie spektakle, także w ROH, dawały asumpt do sporów między tradycjonalistami a zwolennikami scenicznych nowinek, zawsze jednak znajdowały obrońców. Tym razem krytycy i melomani okazali się bezlitośni: uznali triumf mistrzowskiego wykonania opery nad poronioną koncepcją realizatorów.

Uczestniczący w tej koprodukcji Teatr Wielki – Opera Narodowa nie miał żadnego z atutów, jakie mieli do dyspozycji Anglicy: ani gwiazdorskiej obsady, ani zespołu obeznanego z estetyką bel canta. A „Maria Stuarda” to twardy orzech do zgryzienia nawet dla doświadczonych muzyków.

Dramaturgia dzieła – po wyeliminowaniu z libretta obecnych w sztuce Schillera wątków religijnych i politycznych – opiera się prawie wyłącznie na grze napięć między dwiema protagonistkami. Partytura jest nierówna: mimo brawurowego duetu Elisabetty i Marii z II aktu i wstrząsającej spowiedzi bohaterki prowadzonej na szafot, narracja chwilami grzęźnie na mieliznach nudy.

Trudno więc się dziwić poirytowanym polskim wielbicielom bel canta, bo zamiast DiDonato dostali młodą i wciąż surową wokalnie Cristinę Gianelli, a w miejsce Giannattasio – wręcz groteskową Ketevan Kemoklidze, której śpiew urągał wszelkim zasadom stylu i dobrego smaku. Skandaliczny występ Kemoklidze w partii Elisabetty położył się długim cieniem na reszcie wykonania. Na tak ostrą krytykę, jaką słyszałam w kuluarach, nie zasłużyła bowiem ani Gianelli, która całkiem porządnie rozśpiewała się w II akcie, ani tym bardziej Shalva Mukeria (Leicester), dysponujący precyzyjnym intonacyjnie tenorem, którego jasne i ostre brzmienie – jakkolwiek osobliwe dla ucha współczesnego słuchacza – wpisuje się idealnie w estetykę oper Donizettiego. Epoka ciemniejszych i bardziej nośnych głosów miała wtedy dopiero nadejść. Gilbert Duprez, pierwszy tenor w historii, który zaśpiewał wysokie C rejestrem piersiowym, podbił europejskie sceny już po premierze „Stuardy”.

Partie pozostałych bohaterów są prostsze pod względem technicznym, co nie oznacza, że polscy wykonawcy ról drugoplanowych nie zasłużyli na pochwały. Dotyczy to zwłaszcza Wojciecha Śmiłka w roli Talbota, ale też Anny Bernackiej (Anna Kennedy) i Łukasza Golińskiego (Cecil). Chór śpiewał poprawnie, ale niemrawo, co niepokoi przed zbliżającą się premierą „Wilhelma Tella” Rossiniego. Orkiestra pod batutą nowego szefa Andrija Jurkiewicza nie brzmiała olśniewająco, ale przynajmniej nie zagłuszała śpiewaków, o co nietrudno w wybitnie niewdzięcznej akustyce tego teatru.

Wróćmy do inscenizacji. Wydawało mi się, że po nieprzychylnych recenzjach z Londynu przygotowałam się na najgorsze. Tymczasem przez myśl mi nie przeszło, że ujrzę koncertowy popis nieudolności reżyserskiej.

„Maria Stuarda” w ujęciu słynnego tandemu przypominała chwilami żywe obrazy w całkiem niestosownym sztafażu. Żadnego gestu scenicznego, żadnych wiarygodnych relacji między postaciami – ot, dwie rozhisteryzowane baby w elżbietańskich kostiumach miotają się bez ładu i składu po scenie udającej już to dziedziniec Westminsteru, już to współczesne więzienie, już to celę egzekucji. Reszta obsady – nie wiedzieć czemu, w dzisiejszych kostiumach – zmaga się z całkiem niedzisiejszymi rekwizytami w rodzaju katowskiego pieńka i pokaźnych rozmiarów topora.

Akcja stoi, dramaturgia leży, głowa Marii toczy się po scenie, zanim intryga ruszy z miejsca. Konkluzji – brak. Kurtyna. O, przepraszam, żaluzja, za którą reżyserzy ukryli rozpaczliwy brak pomysłu na finał. ©

GAETANO DONIZETTI, MARIA STUART, dyr. Andrij Jurkiewicz, reż. Moshe Leiser, Patrice Caurier, scenogr. Christian Fenouillat, kostiumy Agostino Cavalca, Teatr Wielki – Opera Narodowa w Warszawie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Latynistka, tłumaczka, krytyk muzyczny i operowy. Wieloletnia redaktorka „Ruchu Muzycznego”, wykładowczyni historii muzyki na studiach podyplomowych w Instytucie Badań Literackich PAN, prowadzi autorskie zajęcia o muzyce teatralnej w Akademii Teatralnej w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 12/2015