Mam jedno pytanie

MARTIN POLLACK, pisarz i reporter: W końcu zjawia się pragnienie, żeby „oczyścić” świat wokół siebie. Najlepiej, żeby obok mieszkali tylko podobni do mnie. Stąd już niedaleko do okrucieństwa.

15.06.2020

Czyta się kilka minut

Kraków, 2012 r. / GRAŻYNA MAKARA
Kraków, 2012 r. / GRAŻYNA MAKARA

WOJCIECH BONOWICZ: O czym myślisz, kiedy budzisz się rano?

MARTIN POLLACK: W ostatnim czasie – głównie o chorobie. Bo na ogół albo coś mi dolega, albo czekam na kolejną wizytę u lekarza. Mnie samego to nudzi, wiesz? W normalnym czasie myślałbym o kolejnej książce. O osobach, które w niej występują, o tym, jaki powinien być następny rozdział i czy mam dość materiału, czy powinienem szukać dalej.

W rozmowie z Katarzyną Bielas mówisz, że odkąd poznałeś przeszłość swojego biologicznego ojca, przestałeś dobrze sypiać.

Przestałem. I to mi zostało. Generalnie mam problemy ze snem.

Wiesz, dlaczego pytam? Bo dziś w nocy śniła mi się wojna: szedłem w grupie uchodźców, ukrywałem się z nimi, w pobliżu była jakaś egzekucja. I można to prosto wyjaśnić: cały poprzedni dzień spędziłem nad Twoimi książkami. A Tobie sceny, które opisujesz, czasami się śnią?

Tak. Choć częściej nie tyle sceny, ile osoby. Na przykład bardzo często rozmawiam z moim dziadkiem, Rudolfem Bastem. Dziadek zmarł w 1960 roku. W dzieciństwie był dla mnie bardzo ważną osobą, spędzałem z nim dużo czasu, dopiero po latach odkryłem, że był zdeklarowanym nazistą. Rozmawiam też z innymi członkami mojej rodziny, także tymi, których nie poznałem osobiście, ale którzy występują w moich książkach.

I o czym rozmawiacie?

Niestety, kiedy się budzę, zapominam, o czym. Możliwe, że pytam ich o różne sprawy dotyczące czasów, o których piszę. W końcu to oni tam byli, nie ja. W każdym razie dzięki tym snom stają się dla mnie bardziej konkretni. Widocznie chcę mieć z nimi kontakt, skoro się zjawiają.

Kto jeszcze przychodzi oprócz dziadka?

Wujek Guido, jego siostrzeniec. Kilka razy w życiu go spotkałem, nie mogę powiedzieć, żebym go znał. Ale w snach przychodzi dość często. To jest postać, która mnie intryguje. On był pół-Żydem, bo siostra mojego dziadka poślubiła w Zagrzebiu żydowskiego handlarza drewnem, który przeszedł na protestantyzm. Mieli córkę i syna, i ten syn, wujek ­Guido, który wedle ustaw norymberskich był „żydowskim mieszańcem pierwszego stopnia”, stanął po stronie chorwackich ustaszy. Dlaczego? Nie wiem, nie udało mi się tego ustalić. Czy próbował w ten sposób przeżyć? Czy naprawdę stał się nazistą? Zapewne o to pytam go we śnie. Nie pamiętam, co odpowiada, ale dzięki snom widzę go wyraźniej.

Zdarzyło się, że pod wpływem snu wpadłeś na jakiś pomysł? Na przykład – że gdzieś jeszcze trzeba poszukać kolejnych śladów?

Pod wpływem samych snów nie. Ale często bywało tak, że kładłem się do łóżka i tam, leżąc, nadal pisałem książkę. Oczywiście tylko w myślach, niczego nie notując. Nieraz mijały dwie godziny, a ja wciąż „pisałem”. To nie było zbyt dobre, ale czasem pomagało uporządkować wątki, zobaczyć, gdzie jakiegoś elementu brakuje. Bywało, że w końcu wstawałem i zaczynałem robić notatki. Bez tego wszystko byłoby stracone.

A czy przychodzą do Ciebie w snach ludzie ze zdjęć, które od lat zbierasz?

Przychodzą. Pewnie dlatego, że tym zdjęciom poświęcam bardzo dużo czasu. Nieraz siedzę nad jednym zdjęciem kilka godzin pod rząd, rozważam każdy detal. Próbuję ustalić, kiedy i gdzie zostało zrobione, kogo może przedstawiać, jakich wydarzeń dotyczy. Bywa, że niczego nie jestem w stanie stwierdzić z całą pewnością. Ale zdarza się też, że nagle błyśnie mi jakaś myśl – np. wtedy, kiedy leżę już w łóżku – i zagadka jest rozwiązana. To jest bardzo intensywny kontakt. Nic dziwnego, że potem te zdjęcia wracają.

Ile archiwalnych zdjęć zgromadziłeś?

Parę tysięcy.

Według jakiego klucza?

Najważniejszy jest zbiór poświęcony Galicji. Czterdzieści lat temu zdjęcia, które się w nim znalazły, można było kupić za bezcen. Teraz są bardzo drogie. Ten zbiór jest zamknięty, już go nie uzupełniam.

Drugi zbiór to są zdjęcia związane z historią mojej rodziny. Właściwie do każdej książki tworzę osobną kolekcję. Kiedy zaczynam pracę, to szukam fotografii, które mogłyby ją zilustrować. Nawet na rodzinne zdjęcia muszę wtedy spojrzeć jakby na nowo. Bardzo to lubię.

Czasem jakieś zdjęcia albo dokumenty trafiają do mnie, kiedy książka jest już opublikowana. Dwa dni temu dostałem archiwalną pocztówkę zaadresowaną do jednego z bohaterów mojej ostatniej książki – „Kobieta bez grobu”. Ona się teraz ukazuje po polsku, ale w Austrii jest już w sprzedaży od przeszło roku. Ktoś, kto ją przeczytał, przypadkowo trafił na pocztówkę, której adresatem był Karl Warmbrunn, adwokat z Amstetten.


Czytaj także: Przedmioty żyją - rozmowa z Martinem Pollackiem

Warmbrunn był pangermanistą i antysemitą, do partii nazistowskiej nie wstąpił tylko dlatego, że zmarł, zanim powstała. Prowadził kancelarię, w której w 1912 roku zatrudnił mojego dziadka. Pocztówka potwierdza, że był członkiem korporacji studenckiej o charakterze nacjonalistycznym; są tam pozdrowienia od jego kolegów i ich podpisy. Może to niewiele, ale potwierdza moje ustalenia.

Wiem, że masz też zbiór zdjęć przedstawiających egzekucje.

Ale to nie jest osobny zbiór. Chodzi o zdjęcia z okresu I i II wojny światowej. Tematem części z nich rzeczywiście są ­egzekucje: rozstrzelania, powieszenia. Zainteresował mnie w nich pewien powtarzający się motyw: niektórzy fotografujący się z powieszonymi dotykali ich ciał. Nie wiem, jaki był powód, czy to miało dla nich np. znaczenie magiczne. Ale to na pewno nie jest odruchowe, wyraźnie chcą dotknąć martwego ciała i uwiecznić ten fakt na fotografii.

Z I wojny światowej zachowało się wiele zdjęć dokumentujących okrucieństwa. Nie były robione przypadkowo. Niektóre miały cel propagandowy, inne robiono po prostu na sprzedaż. Byli ludzie, którzy je kolekcjonowali. Dotyczy to zwłaszcza zdjęć z Galicji, na których przedstawiano np. powieszonych Ukraińców czy Żydów. Dlaczego ci ludzie zbierali takie rzeczy? Nie wiem. Przecież żyli wśród podobnych okrucieństw, niemal codziennie widzieli nowe zbrodnie. A jednak z jakichś powodów te zdjęcia kupowali. Widać, że część z nich jest dziełem profesjonalnych fotografów. Zostały jako ważne świadectwa, ale ta mania kolekcjonowania jest dla mnie niezrozumiała.

Bywają też przejmujące zdjęcia prywatne. Jak fotografie esesmanów pozujących obok swoich ofiar. Ustawiali się na nich tak, jakby to były zdjęcia z wakacji. Czemu to robili? Przecież nie zamierzali ich chyba wysyłać swoim matkom i żonom?

Są całe albumy takich zdjęć. Nie sądzę, żeby pokazywali je żonom. Myślę, że oglądali je w ukryciu, może z kolegami, którzy przeżyli podobne rzeczy.

Jako pamiątkę z „męskiej przygody”?

Coś takiego. Ciekawe, że dzisiaj te zdjęcia są przedmiotem ożywionego handlu. Powiedziałbym nawet, że im okrutniejsze zdjęcie, im straszniejsze rzeczy pokazuje, tym wyższą cenę osiąga. Jest przy tym jeden warunek: musi to być oryginał, nie jakaś późniejsza odbitka. Oryginalny papier i inne szczegóły świadczące, że zdjęcie pochodzi z tamtego czasu, sprawiają, że zdjęcie osiąga cenę nawet dziesięciokrotnie wyższą. Jest w tym coś perwersyjnego.

Twoje książki apelują do nas: nie odwracaj wzroku, poczuj się odpowiedzialny za to, co opisuję. Historia może się powtórzyć.

Tak, taki jest mój zamiar. Ale jest jeszcze coś: ja sam czuję się bezsilny. Często nie rozumiem, o co chodzi, i muszę podzielić się z innymi tym, czego się dowiedziałem. Może ktoś mi to wyjaśni, np. jak członkowie mojej rodziny stali się zdolni do takich okrucieństw? Dlaczego większość z nich z przekonaniem wsparła nazistów? Byli normalnymi, sympatycznymi, ceniącymi życie ludźmi. Nie rozumiem tego. A ponieważ tego nie rozumiem, opisuję, jak umiem najlepiej, i czekam na reakcję.

Po opublikowaniu „Topografii pamięci” napisała do mnie kobieta mieszkająca we Włoszech. Opisała mi zdjęcie, które zrobiło na niej kiedyś ogromnie wrażenie. Przedstawiało młodego Niemca na krótko przed egzekucją. Zrobiono je w Czechosłowacji w 1945 roku. Jest rzeczywiście bardzo poruszające: ten chłopiec ma mniej więcej siedemnaście lat, nie wiadomo, czy jest winny czy nie, ale na pewno jest przerażony. Ta kobieta przeczytała „Topografię pamięci”, bo miała nadzieję, że znajdzie odpowiedź, jak możliwe było okrucieństwo, które nie oszczędzało nikogo. Napisałem, że nie potrafię jej pomóc, że sam szukam odpowiedzi na to pytanie.

W książce „Kobieta bez grobu” znów wracasz do historii własnej rodziny. Ściślej – do historii rodziny Twojego biologicznego ojca, esesmana Gerharda Basta, która pozbawiła Cię przed laty spokojnego snu.

To jest trochę inna opowieść niż poprzednie. Do tej pory pisałem o moim ojcu, który był zbrodniarzem, i o innych moich krewnych, którzy te zbrodnie na różne sposoby usprawiedliwiali. Jeśli pisałem o ofiarach, to spośród Żydów czy Polaków. A teraz piszę o kimś, kto był ofiarą i jednocześnie był częścią mojej rodziny. Moja cioteczna babka Pauline została w Słowenii, bo przed wojną wyszła za Słoweńca i nie rozwiodła się z nim nawet wtedy, gdy takie małżeństwo oznaczało dla niej kłopoty. Została w 1945 roku aresztowana i wywieziona do obozu koncentracyjnego utworzonego na zamku Hrastovec. I tam wkrótce zmarła, nie wiadomo, w jakich okolicznościach, zapewne z wycieńczenia, bo panowały tam straszne warunki, a ona miała 70 lat. Nie była nazistką, nikomu nic złego nie zrobiła. Zapłaciła za to, że należała do rodziny, która miała takie sympatie.

To było dla mnie bardzo trudne – napisać, że również wśród moich krewnych znalazł się ktoś, kto był ofiarą.

Ale dlaczego trudne?

Bałem się reakcji w rodzaju: „A, mamy go! Ten Pollack to niby pisze, jaką to złą miał rodzinę, ale w gruncie rzeczy chce pokazać, że Niemcy też cierpieli”. A przecież nie o to mi chodziło. Po prostu uważam, że trzeba opowiadać o wszystkim, co się wydarzyło, niczego nie pomijając.

Główny węzeł dramatyczny jest taki, że w rodzinie, która była generalnie pronazistowska, kara dosięgła jedyną osobę, która nie chciała mieć z nazizmem nic wspólnego.

To, co mnie w tej postaci zainteresowało, to fakt, że pozostała lojalna wobec swojego słoweńskiego męża. Mój dziadek, a także jego brat Ernst, również adwokat, na pewno nie byli zadowoleni z tego małżeństwa. Przypuszczam, że namawiali ją do rozwodu. Można to było łatwo przeprowadzić. Ale ona nie chciała. Dobrze żyła ze swoimi słoweńskimi sąsiadami, nie trafiłem na żadne świadectwo, które przedstawiałoby ją w złym świetle. Jak skończyła się wojna i zaczęto w Słowenii tropić Niemców, ona była jedyną z całej rodziny, która tam została. I dlatego zginęła.

Jak ją znaleźli?

Według wspomnień świadków przyszedł po nią bardzo młody chłopak z dużym karabinem. Wyglądało to nawet trochę komicznie. Znaleźć ją nie było trudno. Nazwisko „Bast” było wypisane wielkimi literami na domu, w którym mieszkała. Ten piękny, obszerny dom stał się dla niej pułapką.

Bastowie nie mieszkali w Słowenii od pokoleń. Mój pradziadek przyjechał tam w drugiej połowie XIX wieku z Nadrenii, ożenił się, kupił wspomniany dom i tuż za nim otworzył garbarnię. Był z tego domu bardzo dumny, podobnie jak później jego dzieci. Tüffer, czyli Laško, to było niewielkie miasteczko. Bastowie byli szanowani, bo prowadzili stabilny interes. Zresztą relacje między Niemcami i Słoweńcami na tamtych terenach były bardzo dobre. Zaczęły się psuć pod koniec XIX wieku.

Co było powodem? Ekonomia? Ideologia?

Chyba jednak ideologia. Stosunkowo młody nacjonalizm słoweński zderzył się z rodzącą się ideologią pangermańską. Życie codzienne toczyło się normalnie, ale stopniowo zaczęły się pojawiać rozmaite pola konfliktu, choćby sprawa języka, jakim posługiwano się w urzędach czy szkołach. W takim małym miasteczku to było oczywiście słabiej odczuwalne. Mój ojciec miał w Tüffer wielu przyjaciół wśród Słoweńców. Nawet w czasie wojny, kiedy przyjeżdżał w mundurze ­esesmana. Nie myślało się wtedy w kategoriach: ten jest Niemiec, a ten Słoweniec. Mówiło się: to jeden z naszych. Bastowie byli wciąż postrzegani jako „nasi”.

Już na samym początku książki wspominasz, że dziadek nigdy o swojej siostrze nie opowiadał. Zresztą o innych siostrach też nie – ani on, ani jego brat Ernst. To dziwne, bo przecież przedstawiali siebie jako ofiary wojny i śmierć siostry mogłaby im posłużyć jako argument wspierający tę tezę.

Myślę, że wynikało to z ich stosunku do kobiet w ogóle. To był świat męski, patriarchalny, kobiety się nie liczyły. Pradziadek miał czterech synów i cztery córki. Ale oczywiście do gimnazjum – a potem na studia – poszli jedynie synowie (trzej, bo jeden wcześnie zmarł), córki natomiast skończyły szkołę powszechną i na tym koniec. Listy, jakie rodzeństwo ze sobą wymieniało, dowodzą, że ich relacje były serdeczne, nawet czułe. Zarówno mój dziadek, jak i wujek Ernst bardzo lubili Pauline. Ale to nie miało wpływu na to, w jaki sposób patrzyli na świat. Ja przez długi czas w ogóle nie wiedziałem, że mieli jakąkolwiek siostrę. A przecież chętnie wracali wspomnieniami do Tüffer, często opowiadali o rodzinnym domu. Tyle że o siostrach nie było tam ani słowa.


Czytaj także: Na łące pamięci - rozmowa z Moniką Sznajderman

Duży wpływ na ich postawę wywarły wspomniane korporacje studenckie. To była „męska zabawa”, kobiety nie odgrywały tam żadnej roli, chyba że dekoracyjną. Pamiętam, że wujek Ernst, u którego często mieszkałem jako dziecko, jeszcze wiele lat po wojnie jadał posiłki samotnie. Miał duże mieszkanie, z obszerną jadalnią, ale jadał sam, co najwyżej w towarzystwie psa. Jego żona i my wszyscy spożywaliśmy posiłki w kuchni. Nie dlatego, że małżeństwo było pokłócone, tylko taki był porządek. Bardzo patriarchalny.

To, że kobiety nie mogły się kształcić, chroniło je przed fascynacją nazizmem. Jedyna nazistka, która pojawia się w Twojej książce, to Elsa Perbel, która prowadziła kancelarię Twojego wuja.

To ciekawa postać. Była Słowenką, córką małorolnego chłopa. Zdobyła bardzo solidne wykształcenie w szkole handlowej w Marburgu i stała się wręcz fanatyczną zwolenniczką Wielkich Niemiec. Zmieniła nawet swoje rodowe nazwisko, żeby brzmiało bardziej niemiecko.

Rzeczywiście, pójście na studia w tamtym czasie wiązało się z takim ryzykiem. W przypadku mężczyzn, którzy wstąpili do korporacji, było to niemal regułą. Przynależność do korporacji stanowiła prostą drogę do nazizmu.

Pauline Bast wydaje się postacią nieszczególnie barwną ani skomplikowaną, zwłaszcza na tle innych członków rodziny. A jednak czuć, że jesteś nią zafascynowany. Co Cię w niej pociąga?

To była prosta kobieta, która właśnie dzięki tej prostocie – i sile charakteru – oparła się pokusie, której nie oparli się inni. Oczywiście, nie mogę powiedzieć, że była przeciwna, że była „anty”. Nie, tak nie było. Ale kiedy np. w listach pisała: „Heil Hitler!”, to umieszczała te słowa zawsze na marginesie, w cudzysłowie, jakby chciała zaznaczyć: to nie jest moje, wiem, że tak trzeba, ale ja się z tym nie utożsamiam. Słoweńscy historycy zwrócili mi uwagę, że nie wstąpiła też do działającego na terenie Dolnej Styrii Związku Ojczystego, choć wielu Niemców doń wstępowało. Pozostała wierna mężowi i w ten sposób go ochroniła. On był organistą, pracował dla Koś­cioła katolickiego; gdyby się z nim rozwiodła, nie wiadomo, jak potoczyłyby się jego losy.

Ze wspomnień mieszkańców wynika, że w czasie wojny rzadko opuszczała dom, widywano ją najczęściej w oknie. Ale dla tych, którzy mieli z nią kontakt, była bardzo dobra, pomagała im, jak umiała. Była zamknięta, trochę wycofana, ale kiedy przyszedł moment próby, umiała powiedzieć „nie”, mimo że bracia na pewno na nią naciskali.

Historia rodziny Bastów pokazuje, że na popularność nazizmu miało wpływ wiele czynników. Bardzo ważną rolę odegrała szkoła i nauczyciele. Niektórzy z nich nie byli nazistami, ale głosili idee pangermańskie, antysemickie, czasem antysłowiańskie. Potem były korporacje, które wzmacniały te idee i dodawały nowe. Z tych korporacji wychodzili później prawnicy, lekarze, ludzie, których szanowano i z których zdaniem się liczono. To charakterystyczne, że wielu prawników – tak jak mój dziadek czy wuj – stanęło po stronie Hitlera.

Jak się czyta Twoje książki, to nieuchronnie rodzą się pytania o to, co dzieje się obecnie. Czy w Europie mamy powody, żeby obawiać się powrotu tych demonów? Czy nacjonalizmy są dziś na tyle silną propozycją, że mogą znów porwać za sobą tłumy?

Myślę, że ten powrót już stał się faktem. Nie wiem, do czego doprowadzi, ale na pewno jest groźny. To się zaczyna od języka: mówi się o wielkim narodzie, zaczyna używać antysemickich czy ksenofobicznych haseł. To dotyczy nie tylko Węgier czy Polski, ale również Austrii czy Niemiec. Wszędzie odżywają stare narracje.

Gdzieś na początku są idee, które wielu z nas uznałoby za szlachetne. A potem, niemal niezauważalnie, to się zmienia w coś niebezpiecznego: piętnowanie obcych, tropienie wewnętrznych wrogów, ożywianie resentymentów.

Aż w końcu zjawia się pragnienie, żeby „oczyścić” świat wokół siebie. Najlepiej, żeby obok mieszkali tylko tacy, którzy są podobni do mnie. Historia dowodzi, że stąd już niedaleko do okrucieństwa. Że granica jest bardzo cienka. Nie wiadomo, czy ten kryzys, który teraz mamy, wyhamuje te tendencje, czy przeciwnie. Ale ja nie widzę powodów do optymizmu.

Wydaje mi się, że w tym, co sam robiłeś przez lata, miałeś przynajmniej dwa cele: żeby zachód Europy przyjrzał się uważniej samemu sobie – co tam gdzieś pod spodem może się kryć – i żeby równocześnie starał się poznać i zrozumieć wschód.

Niestety, mam poczucie, że niewiele udało mi się zrobić. Dziś w Austrii niektórzy mnie pytają: co się dzieje w Polsce? Jak to jest możliwe? I co mam im odpowiedzieć? To są przecież „moi Polacy”. Więc mówię: „Słuchajcie, to wszystko ma swoją historię. Trzeba poznać historię tego kraju”. Przecież to nie jest tak, że ktoś nagle wymyślił ten język. Prawica polska ma swoje korzenie, podobnie zresztą jak austriacka.

Nie spodziewałem się, że w Polsce będzie można coś jeszcze ugrać politycznie na resentymencie antyniemieckim. A można.

Dlatego jestem pesymistą. Bo widzę, że racjonalizm nie ma tu nic do gadania.

Piszemy książki, artykuły, jeździmy na spotkania do bibliotek i szkół. Ostrzegamy, ale te ostrzeżenia trafiają do bardzo wąskiej grupy i nie mają wpływu na wielkie procesy.

Czuję się coraz bardziej bezradny. Jestem stary, schorowany, leżę w łóżku i zadaję sobie dokładnie to samo pytanie: co jeszcze mógłbym zrobić? Nie piszę, nie jeżdżę na spotkania, ale czuję, że coś zrobić powinienem. Że nie wystarczy tylko zajmować się sobą.

A czy po tej książce możesz sobie wreszcie powiedzieć: uwolniłem się! Już nie muszę wracać do tych rodzinnych historii.

Nie, ta tematyka będzie ze mną do końca. Ciągle zjawiają się nowe wątki, a wraz z nimi nowe pytania. Ale czy będę jeszcze o tym pisał, nie wiem. Mam nadzieję, że nie.

W 2013 roku wykryto u mnie raka prostaty, bardzo złośliwego. Przeszedłem operację, ale nowotwór pojawił się w innym miejscu. Znów była operacja, potem komplikacje. Przez jakiś czas miałem spokój, ale okazało się, że prostata znowu jest zaatakowana. I w tym roku musiałem ponownie dać się pokroić. Miałem dwie operacje w krótkim czasie, trzy razy byłem znieczulany, co spowodowało kolejne komplikacje. Cały kwiecień spędziłem w szpitalu, w zupełnej izolacji. To była gehenna. Miałem wszystko, co tylko można sobie wyobrazić, no może poza koronawirusem.

Nie dalej jak tydzień temu znów podskoczyła mi gorączka. To było w nocy, w przeddzień urodzin mojej żony. Byliśmy na wsi, zdążyłem złożyć jej życzenia, ucałować, a potem do taksówki, bo trzeba było szybko jechać do Wiednia, do szpitala. Jestem zmęczony tymi nawrotami. Mam coraz mniej sił, by walczyć.

Choć kiedy zadzwoniłem do Ciebie, to usłyszałem w słuchawce: „Jestem kilka dni po zabiegu, jeszcze się nie wygoiłem. To kiedy się spotkamy?”.

A co mam zrobić? Siedzieć i płakać? Od początku choroby byłem zdania, że trzeba starać się normalnie żyć.

Myślisz niekiedy o tym, że niektóre cechy Twoich przodków, jak upór czy odwaga – niezależnie od tego, co oni z nimi zrobili – pomagają Ci?

Moja żona czasem mówi: „Nie bądź takim Niemcem”. Co znaczy: nie zachowuj się jak twardziel. Nie ukrywaj, co czujesz, nie udawaj, że cię nie boli. Więc chyba coś jest na rzeczy.

A myślałeś o tym, że Twoja choroba może być ceną za to, że dobrowolnie wystawiłeś się na silny stres, na emocje związane z odkryciami dotyczącymi ojca i innych członków rodziny?

Moim zdaniem między jednym a drugim nie ma żadnego związku. Nie jesteś pierwszym, który zadaje mi to pytanie, więc postanowiłem zapytać o to mojego lekarza. I on twierdzi tak samo: nie ma związku. Są zapewne jakieś przyczyny genetyczne, ale jakie, nie wiem. Ja się, szczerze mówiąc, nie bardzo interesuję swoją chorobą. Jak wracam z wizyty u lekarza, żona pyta, czego się dowiedziałem, a ja nie umiem nic powiedzieć. Dlatego teraz chodzi na wizyty ze mną.

To powiedz jeszcze, o czym myślisz, kiedy kładziesz się spać – skoro już nie „piszesz”.

Najpierw myślę o tym, żeby wziąć lekarstwa. A potem się kładę albo siadam przed telewizorem, w ogóle nie patrzę, co tam jest, tylko próbuję się odprężyć. Próbuję przestać myśleć o tym, o czym rozmawialiśmy: o niepokojach, o problemach, o tym, co będzie ze światem. Także o własnej chorobie, chociaż, jak powiedziałem, ona mnie najmniej interesuje. Często nie udaje mi się tych myśli odegnać i wtedy nie śpię całą noc. Tak było ostatnio w szpitalu: przez pierwszy tydzień nie zmrużyłem oka.

A gdybyś mógł zadać światu, losowi, Bogu jedno pytanie, to jak by ono brzmiało?

Pytanie od wielu lat jest to samo: jak to było możliwe? Jak dobrzy, sympatyczni, normalni ludzie mogli dopuszczać się zbrodni i zgadzać się na zbrodnie? Jak uśmiechnięty, pogodny człowiek mógł być jednocześnie potworem? Jak to było możliwe – i jak to jest możliwe? To jest moje główne pytanie. ©

 

MARTIN POLLACK (ur. 1944) jest austriackim tłumaczem, pisarzem i reporterem. Przełożył na niemiecki większość książek Ryszarda Kapuścińskiego. Za książkę „Śmierć w bunkrze” otrzymał Literacką Nagrodę Europy Środkowej Angelus. Jest także laureatem Nagrody im. Karla Dedeciusa przyznawanej najlepszym tłumaczom literatury polskiej na niemiecki i niemieckiej na polski. W 2017 r. otrzymał Nagrodę Dialogu za zasługi w rozwoju stosunków polsko-niemieckich. Właśnie ukazała się po polsku jego książka „Kobieta bez grobu. Historia mojej ciotki”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Wybrane teksty dostępne przed wydaniem w kiosku
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Wybrane teksty dostępne przed wydaniem w kiosku
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
Poeta, publicysta, stały felietonista „Tygodnika Powszechnego”. Jako poeta debiutował w 1995 tomem „Wybór większości”. Laureat m.in. nagrody głównej w konkursach poetyckich „Nowego Nurtu” (1995) oraz im. Krzysztofa Kamila Baczyńskiego (1995), a także Nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 25/2020