Nieznajomy, mój ojciec

Ojcowie nie chcą nas uwolnić, choć czasem bardzo byśmy sobie tego życzyli. Wiąże nas z nimi niezliczona ilość niewidzialnych nici. Ich rozpoznanie może być cudowne, ale może też być przerażające i groźne.

09.12.2008

Czyta się kilka minut

Łódź, ok. 1900 r. „Czy Żyd z Piotrkowskiej i jego bliscy zdołali się uratować? To raczej mało prawdopodobne”. /fot. z archiwum autora /
Łódź, ok. 1900 r. „Czy Żyd z Piotrkowskiej i jego bliscy zdołali się uratować? To raczej mało prawdopodobne”. /fot. z archiwum autora /

Nie wiem, czy to sprawa zaawansowanego wieku, czy też są ku temu inne powody, w każdym razie ostatnimi czasy coraz częściej wracam pamięcią do dzieciństwa, które spędziłem głównie w Linzu, stolicy Górnej Austrii. Widzę dzielnicę willową Bauernberg na łagodnym wzgórzu nad miastem, gdzie mieszkałem z matką, ojczymem i dwojgiem rodzeństwa. Widzę rozległy park, oddzielający naszą okolicę od hałaśliwego miasta, ciche ulice, stare wille z zarosłymi ogrodami, w których bawiliśmy się jako dzieci. Był koniec lat czterdziestych i początek pięćdziesiątych, tu i tam widać było jeszcze pozostałości po zakończonej kilka lat wcześniej wojnie: podziurawione kulami fasady i ruiny po bombardowaniach. Na końcu naszej ulicy stał dawny zajazd, w którym teraz zakwaterowani zostali uchodźcy, tak zwani folksdojcze z Polski. Ponieważ mówili inaczej niż my, twardą niemczyzną, często wykrzykiwaliśmy za nimi obelżywe słowa, okrutnie, jak to tylko dzieci potrafią. Czasami biliśmy się z ich dziećmi, które zresztą zwykle górowały nad nami: przeszły już wiele i nauczyły się bronić.

W sumie wspominam jednak moje dzieciństwo jako beztroskie, bezpieczne i szczęśliwe.

***

Dopiero wiele lat później zaczęło docierać do mnie, jak zakłamana była ta idylla. W rzeczywistości moje dzieciństwo stało pod ciemną, a nawet czarną gwiazdą. Świat dorosłych wokół mnie, który miał mi zapewnić schronienie, przenikała ciężka trauma i tylko dzięki pełnej mobilizacji wszystkich sił był on w stanie stworzyć nam, dzieciom, iluzję normalności. Nawet przyjazna dzielnica, w której mieszkaliśmy, kryła ponure tajemnice, uderzające także we mnie, choć w tamtych czasach nie miałem o tym pojęcia.

To był dom w sąsiedztwie, zaledwie kilka minut piechotą od naszego. Duża, świadcząca o solidnym bogactwie willa, należąca do przemysłowca. Czasem w drodze do szkoły stawałem przy płocie i zaglądałem do obcego ogrodu, gdzie widać było starego, mrukliwego człowieka w roboczym kombinezonie, który pielęgnował krzewy i rabaty, nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi. Oddalony od ulicy budynek sprawiał wrażenie opuszczonego, okiennice przeważnie były zamknięte, widocznie właściciele często przebywali za granicą.

Kiedy zacząłem się z tym rozprawiać, z historią mojej rodziny, a zwłaszcza z osobą mojego ojca, dowiedziałem się, że w czasach narodowego socjalizmu w domu tym mieściła się lokalna komórka SD, służby bezpieczeństwa wewnątrz SS. A zatem pełnił tam również służbę jako członek SD mój rodzony ojciec, który przez jakiś czas był szefem gestapo w Linzu. Zapewne miał tam swój gabinet, a w każdym razie - własne biurko. Nieraz próbowałem sobie wyobrazić, jak to biurko wyglądało, chociaż to nie ma żadnego znaczenia. Ale rzeczy, które człowiekowi nieustannie chodzą po głowie, często sprawiają wrażenie błahych.

Mój ojciec zginął wiosną 1947 roku podczas ucieczki. Po kapitulacji hitlerowskich Niemiec zniknął i usiłował przedostać się do Ameryki Południowej z fałszywym paszportem Czerwonego Krzyża, jak wielu innych zbrodniarzy wojennych. Podczas próby przekroczenia granicy austriacko-włoskiej w okolicy Brenner został zastrzelony przez tyrolskiego przemytnika ludzi, zapewne na tle rabunkowym. Miałem wtedy niespełna trzy lata.

Okoliczność ta wyjaśnia, dlaczego nie mam żadnych wspomnień o moim ojcu. Wiem tylko, że byłem zdumiony, wręcz zszokowany, gdy matka po raz pierwszy pokazała mi jego zdjęcie mówiąc, że to mój prawdziwy ojciec. Było to w domu ojczyma, który zawsze traktował mnie jak własnego syna. Zdjęcie pokazywało mężczyznę w stroju wspinaczkowym, siedzącego na skale, daleko w tle biała płachta śniegu, chyba lodowiec. Szukałem w jego twarzy znajomych, bliskich rysów, ale żadnych nie znalazłem. Człowiek ten był mi obcy. Nieznajomy, mój ojciec.

***

Co to dla mnie znaczy, że ojciec, którego nigdy naprawdę nie poznałem, który nigdy mnie nie wziął na spacer, z którym nigdy nie rozmawiałem, który nigdy mnie nie skarcił - że ten ojciec był w SS, SD i gestapo, kierował oddziałem specjalnym siejących postrach jednostek, najpierw w Polsce, potem na Słowacji? Że w pobliżu Warszawy wydał rozkaz rozstrzelania polskich jeńców, a w słowackich górach organizował polowania na Żydów i partyzantów? Że mój ojciec był mordercą, a w każdym razie, zgodnie z funkcją i rangą, kazał mordować?

Bez wątpienia przeszłość ojca wpłynęła na całe moje życie. I dobrze wiem, że moje doświadczenie nie jest odosobnione, że nie stanowię wyjątku: wielu przedstawicieli mojego pokolenia zostało kiedyś - jedni wcześniej, inni później - skonfrontowanych z faktem, że ojciec lub dziadek był zbrodniarzem, z bronią w ręku albo też za biurkiem. Ukochany ojciec, wzór, który chcemy w dzieciństwie naśladować, by kiedyś być jak on. W moim przypadku obraz ten działał paraliżująco, rodził koszmary.

Świadomość, że istnieją inni ludzie z podobnym doświadczeniem, nigdy nie była dla mnie pocieszeniem. Na końcu i tak zostawałem sam ze swoimi prywatnymi demonami, z moimi bolesnymi pytaniami do ojca, nieznajomego, który nie mógł już nic odpowiedzieć. Czy gdyby nadal żył, odważyłbym się je postawić? Czy by mi odpowiedział? Nie wiem. Wiem tylko, że latami wsłuchiwałem się w siebie, analizowałem swoje wnętrze, obserwowałem siebie i podglądałem, by wybadać, czy jest coś, co mnie łączy z tym człowiekiem, w moim myśleniu, w mojej krwi.

Nie wierzę w podszytą narodowym socjalizmem naukę o dziedziczeniu przez krew, uważam ją za pseudonaukowy humbug. Ale co, jeśli tkwi w niej cząstka prawdy?

Ojciec pozostał mi obcy, ale jednak to mój ojciec, do którego muszę się przyznać, czy mi się to podoba, czy nie. Własnego ojca nie można sobie wybrać, jak stroju, można się go co najwyżej wypierać, także przed sobą samym. Można próbować zamykać oczy na rzeczywistość. Ale czy to jest rozwiązanie? Nie wydaje mi się. Dużo bardziej wydaje mi się, że z własnym ojcem trzeba stanąć twarzą w twarz, tak jak z historią, nawet gdyby to miało być niewygodne lub wręcz bolesne.

Mimo to niezliczoną ilość razy stawiałem sobie pytanie, jak to się stało, że akurat mój ojciec wkroczył na tę straszną, dla mnie niepojętą drogę? Dlaczego właśnie on? Czy odpowiedź leżała w okolicznościach, w wielkoniemieckiej, szowinistycznej i antysemickiej ideologii, którą przejął od swoich rodziców, czyli moich dziadków, z którymi i ja spędziłem większość dzieciństwa? Całymi nocami nie mogłem zasnąć i łamałem sobie głowę nad odpowiedzią na pytanie, w jaki sposób średnio inteligentny, wykształcony człowiek, który jak my wszyscy uczył się odróżniać dobro od zła, z jednej strony kochający syn i ojciec, może w tym samym czasie być zbrodniarzem, zabijającym bez skrupułów niewinnych ludzi? I to nie w afekcie, w ślepej wściekłości, która mgłą zasnuwa oczy, ale z premedytacją, na zimno, posłuszny biurokratycznym zarządzeniom. Wałkowałem tę kwestię tyle razy, ale zawsze pozostawało coś, czego nie mogłem pojąć, co przekraczało moją wyobraźnię.

Bynajmniej nie chcę przez to powiedzieć, że spoglądanie w tę otchłań, która czasem wydaje mi się czarnym zwiercia­dłem, jest bezsensowne. Przeciwnie, konfrontację z przeszłością, moją całkiem prywatną przeszłością, uważam za konieczną. Bez upiększania, bez osłonek, bez wybielania czegokolwiek. Tak widzę też mój obowiązek wobec ojca. I winien to jestem ofiarom, które od niego ucierpiały. Do tego samego porządku należy też próba pozbawienia ofiar anonimowości, zwrócenia im ich imion, ich historii, aby nie były wyłącznie liczbami w statystykach, nieznane, bez twarzy. To nie ma nic wspólnego z obrachunkami z ojcem, ale wydaje się konieczne, bym mógł samego siebie pojąć, zrozumieć, kim jestem, także w relacji do mojego nieznanego ojca.

Rozliczenia z nim nigdy mnie nie interesowały, nie czuję się uprawniony, nie potrafię go osądzić, zostawiam to innym.

***

Ostatnio dziwnym zrządzeniem losu jeszcze jeden obraz wyłonił się z bolesnych wspomnień mego dzieciństwa w Linzu. Gdy w drodze do szkoły wybierałem trasę trochę okrężną - co zdarzało się dosyć często, gdyż byłem dzieckiem skłonnym do zabawy i opieszałym - przechodziłem obok niezwykłej budowli, która za każdym razem budziła moją ciekawość. Była to mała, pseudogrecka świątynia we wspomnianym parku w Bauernbergu. Okrągły, otwarty pawilon kolumnowy z podestem wewnątrz, na którym stał brązowy posążek Afrodyty. Świątynia i otaczający ją park były, jak mi opowiadał ojczym, hojnym darem bogatego linckiego mieszczanina dla rodzinnego miasta. Afrodyta miała jednak własną historię, pomijaną przez ojczyma w opowieściach o świątyni.

Wówczas mniej interesowałem się historią kobiecej figurki, a więcej jej nagimi kształtami. We wczesnych latach pięćdziesiątych, inaczej niż dzisiaj, widok odsłoniętych kobiecych piersi nie należał do codzienności, a już na pewno nie dla takich małych chłopców jak ja. Niewykluczone, że Afrodyta z Bauernbergu była w ogóle pierwszą nagą kobietą, jaką mogłem ujrzeć z bliska. Gdy w zasięgu wzroku nie było nikogo innego, podchodziłem do nagiej damy z brązu i wnikliwie się przyglądałem.

Przed kilku miesiącami przeczytałem krótką notatkę prasową o tym, że ze świątyni na Bauernbergu usunięto obiekt moich dziecięcych pożądań. Studenci Uniwersytetu Artystycznego w Linzu w trakcie badań historycznych ustalili, że brązowa figurka - dzieło zapomnianego dziś niemieckiego artysty - do wzniesionej w 1913 roku świątyni trafiła znacznie później, a mianowicie w roku 1942. I to jako osobisty prezent Adolfa Hitlera dla miasta Linz. Gdy decydenci miejscy dowiedzieli się o drażliwym pochodzeniu Afrodyty, kazali ją niezwłocznie ukryć w magazynie, jakby usiłowali w ten sposób usunąć w zapomnienie bliskie związki Adolfa Hitlera z Linzem, który w czasach nazizmu nosił dumny przydomek "patronackiego miasta Führera", jako że Hitler przez kilka lat tu mieszkał i chodził do szkoły.

Przypuszczam, że ojczym i matka znali wątpliwą przeszłość Afrodyty z Bauernbergu. Nigdy jednak o tym nie mówili. Tak jak nigdy nie wspominali o historii z SD w willi przemysłowca. A tym bardziej o fakcie, że mój rodzony ojciec wchodził tam i wychodził w mundurze SS. Takie rzeczy przemilczano, takie tematy były tabu.

Po 1945 roku wiele pomijano, przemilczano, zakrywano ciszą. Moje pokolenie dorastało w tej ciszy, która czasem wręcz dudniła w uszach. Ale z biegiem lat przyzwyczailiśmy się do niej i w końcu nam też nie było łatwo przerwać tę ciszę, która działała uśmierzająco, uspokajająco i usypiająco, by zacząć wreszcie stawiać ojcom kłopotliwe pytania. Patrząc wstecz, myślę, że zwlekaliśmy zbyt długo, o wiele za długo. Być może dla wygody lub z obawy, by nie zranić ukochanych osób i nie odkryć rzeczy, o których tak naprawdę wcale nie chcieliśmy wiedzieć.

Fundamentalne doświadczenie naszych czasów i naszego pokolenia polega na tym, że pozornie niewinne rzeczy, budowle i miejsca mają swoją historię, latami pozostającą w mroku, przemilczaną, ignorowaną lub wypieraną, by nie psuła nam przyjemnego spokoju. To samo dotyczy zacisznego lasu, w którym odkryto masowe groby, a okoliczni mieszkańcy od zawsze o nich wiedzieli, i małej mieściny, skąd niewinnych ludzi, Żydów czy Cyganów, wywieziono na śmierć, o czym po wojnie nikt już nie chciał pamiętać; i eleganckiej willi, mieszczącej SD, gestapo czy inne instytucje zbrodni. To samo dotyczy zakładu dla psychicznie chorych, którego pacjenci w 1942 czy 1943 r. zostali wywiezieni i zamordowani, i nagiej brązowej bogini z Bauernbergu w Linzu, która bez swojej winy straciła niewinność, za co spotkała ją kara w postaci usunięcia z publicznego miejsca. (...)

Ojcowie nie chcą nas uwolnić, choć czasem bardzo byśmy sobie tego życzyli. Obejmują nas mocnym uściskiem, z którego nie umiemy się wyswobodzić. A to dlatego, że nasi ojcowie są nieodłączną częścią nas samych, wiąże nas z nimi niezliczona ilość niewidzialnych nici. To rozpoznanie może być cudowne, ale może też być przerażające i groźne.

***

Jakiś czas temu u handlarza staroci w Wiedniu znalazłem pocztówkę z Łodzi, z około 1900 roku, wykonaną przez znanego fotografa łódzkiego Bronisława Wilkoszewskiego, zwanego też "łódzkim Canaletto". Zdjęcie przedstawia fragment ulicy Piotrkowskiej, na przedniej stronie widokówki widnieje nazwa ulicy, napisana zgodnie z ówczesną modą po francusku: rue Piotrkowska. Widzimy typową scenę uliczną: dwa staroświeckie tramwaje, otwarte z przodu i z tyłu, na jednym numer 21, na drugim 29. Obok dwudziestki dziewiątki widać szeroki wjazd, być może do jakiegoś pałacu. Przed dwudziestką jedynką tłoczą się pasażerowie w gotowości do wsiadania. Na pierwszym planie dwaj mężczyźni. Jeden z nich ma na sobie długi, wojskowy płaszcz i czapkę z krótkim daszkiem. Połowę twarzy przesłania coś, co na pierwszy rzut oka wygląda jak wielki bandaż, prawdopodobnie jest to opatrunek osłaniający ranę. Rana na twarzy? (...)

Mam fotografię ojca, który w czasach studenckich należał do niemieckiej korporacji. Zdjęcie pokazuje go po "rozbiciu menzurki", jak w kręgach akademickich nazywano pojedynek: on też idzie ulicą, wprawdzie nie w Łodzi, tylko w Grazu, gdzie studiował, ale z podobnym opatrunkiem na twarzy. Nawet ruchy ciała są podobne, obaj wyglądają dość militarnie, choć noszą cywilne ubrania. Ich obandażowane twarze wyrażają męską dumę.

Słabo znam historię Łodzi, ale wiem, że około roku 1900 było tu sporo Niemców, z pewnością także niemieckich studentów, pośród których nie brakowało zapewne członków walczących związków, pojedynkujących się na gołe szable, aby udowodnić swoją męskość i wyższość nad innymi, na przykład Żydami. Ci byli poza kodeksem honorowym.

Drugi mężczyzna na fotografii został uchwycony, gdy długimi krokami przechodzi przez ulicę, lewe ramię wysunięte do przodu, jakby się spieszył. On też nosi czapkę i długi płaszcz, który nietrudno rozpoznać jako chałat. Płaszcz, czapka, broda, ruchy ciała zdradzają w nim tradycyjnie ubranego Żyda. Na przełomie XIX i XX wieku nie był to niezwykły widok; Łódź zamieszkiwała wówczas w znacznej części ludność żydowska: przemysłowcy, klasa średnia, kupcy, adwokaci, lekarze, ale także rzemieślnicy, proletariusze, drobni handlarze i robotnicy najemni. Oprócz żydowskiej i polskiej, była też Łódź niemiecka i rosyjska, miasto było wieloetniczne i wielokulturowe. (...)

W listopadzie 1939 roku miasto zostało włączone do Rzeszy, w kwietniu 1940 przemianowano Łódź na "Litzmannstadt", na cześć niemieckiego generała i hitlerowskiego dygnitarza, mniej więcej w tym samym czasie zostało odcięte od świata założone dwa miesiące wcześniej łódzkie getto. W mieście, gdzie obok siebie egzystowało wiele języków i kultur, Niemcy utworzyli pierwsze getto na polskiej ziemi.

"Tu w Łodzi zaczął się eksperyment hermetycznego zamknięcia 160 tys. ludzi. Tu zrobiono pierwszą próbę całkowitej izolacji żydowskiej ludności od świata zewnętrznego, sąsiadów, źródeł utrzymania" - pisze Leon Hurwicz w swoich "Zapiskach z łódzkiego getta". Czy Żyd z Piotrkowskiej był jednym z tych stu sześćdziesięciu tysięcy? Czy też on i jego bliscy zdołali się uratować? To raczej mało prawdopodobne. Co mógł sobie myśleć, kiedy, jako już starszy człowiek, został bezpardonowo wyznaczony do przesiedlenia z rodziną do getta? Znał Niemców, był w swojej rodzinnej Łodzi, którą teraz nazywano Litzmannstadt, codziennie spotykał Niemców, takich samych mieszkańców miasta jak on. Zapewne znał ich język, może w domu na półce miał niemieckie książki. Czy pozwolono mu je zabrać do getta? Czy w ogóle chciał je zabrać?

Oczywiście już przed rokiem trzydziestym dziewiątym był w Łodzi antysemityzm, nie tylko ze strony Niemców, także Rosjanie przed 1918 r. wzniecali nienawiść do Żydów; jak wiadomo, w Łodzi doszło do krwawych pogromów. Był też antysemityzm polski, katolicki, ale późniejsze przeżycia Żydów były w swoich rozpaczliwych, morderczych konsekwencjach nowe. Holokaust, mord na europejskich Żydach, przekracza wszelkie dotychczasowe doświadczenia historyczne, nie daje się z niczym porównać. Wyjaśnia też głęboką traumę u dotkniętych nim społeczności, zarówno ofiar, jak i sprawców, a także tych, którzy stali się mimowolnymi świadkami, przede wszystkim Polaków. Gdyż to na polskiej ziemi zbudowali Niemcy (oraz Austriacy, czego nie powinniśmy tu pomijać) najważniejsze urządzenia tej maszynerii zagłady: Auschwitz, Bełżec, Treblinkę...

W Łodzi też widać tę traumę, obecną do dzisiaj. Jest jak rana, która nigdy się nie goi. Miasto funkcjonuje jak po amputacji. Istotna jego część została odcięta. Nie mam pojęcia, jak długo odczuwane są bóle fantomowe. Jedno pokolenie? Dwa? Trzy?

***

Gdy idę ulicami dawnego łódzkiego getta, myślę o moim ojcu, nieznajomym, chociaż wiem, że nigdy w Łodzi nie był ani przed wojną, ani podczas wojny. Ale w Polsce był. W lipcu 1944 roku przejął w Białymstoku dowództwo nad oddziałem specjalnym 7a grupy uderzeniowej B. Niemcy byli w odwrocie. Ojciec pociągnął ze swoimi ludźmi aż do Radziejowic pod Warszawą, skąd zostali przerzuceni na Słowację. Przypadek jedynie zrządził, że nie znalazł się nigdy w Łodzi. Swoje obowiązki mógł równie dobrze pełnić tutaj, w dowództwie gestapo. Nie miałby nic przeciwko temu, to wiem na pewno. (...)

Czy jednak naprawdę konieczne jest sięganie w głąb tych strasznych otchłani? Czy muszę mojemu synowi, dzisiaj trzydziestoletniemu, rzeczywiście opowiadać wszystko o dziadku, moim ojcu, o jego fascynacji narodowosocjalistycznym reżimem, o jego mundurze z podwójną runą na kołnierzyku i trupią czaszką na czapce, o jego "służbie frontowej" w oddziałach specjalnych, która zawiodła go aż do Polski? Muszę mówić z synem o tej niszczącej sile, która napędzała czas życia mojego ojca, jego dziadka, aż w końcu pochłonęła jego samego? Czy muszę mu pokazywać fotografię młodego Żyda z brodą, w czapce i chałacie biegnącego ulicą Piotrkowską? I muszę dzielić się z nim myślami, jakie nachodzą mnie przy oglądaniu takich obrazków, także dlatego, że obok nieznanego Żyda widzę innego nieznajomego, który jest podobny do mojego ojca?

Czy może powinienem o tym milczeć, powinienem zostawić syna w ciemności i spróbować uchronić go przed tymi okropnymi prawdami?

Długi czas myślałem w ten sposób, okłamywałem sam siebie, z gnuśności i tchórzostwa. Dzisiaj wiem, że stare przysłowie, według którego milczenie jest złotem, a mowa srebrem, w tym przypadku traci ważność. W odniesieniu do przeszłości jest dokładnie odwrotnie. Niczego nie powinno się przemilczać i ukrywać, choćby prawda miała być nieprzyjemna i wstydliwa. Winien to jestem między innymi także owemu nieznanemu Żydowi z ulicy Piotrkowskiej.

Przeł. Krzysztof Zajas

Tekst jest skróconą wersją wykładu wygłoszonego na inaugurację Festiwalu Dialogu Czterech Kultur - edycja 2008 "Ojcowie".

Martin Pollack (ur. 1944) jest tłumaczem, eseistą i publicystą. Studiował literaturę słowiańską i historię Europy Wschodniej w Wiedniu i Warszawie. Do 1998 roku pracował jako redaktor i korespondent czasopisma "Der Spiegel". W Polsce ukazała się ostatnio jego książka "Śmierć w bunkrze. Opowieść o moim ojcu" (Czarne 2006).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 50/2008