Majestat czy popychadło

Prezydenckie prawybory ośmielą zwycięskiego kandydata. Dadzą mu więcej argumentów w rozgrywkach na szczytach władzy. I w rozgrywkach z własnym rządem.

23.03.2010

Czyta się kilka minut

Mamy już sformowany nieomal kompletny peleton prezydenckich pretendentów. Wiemy mniej więcej, co chcą ugrać: jedni sam urząd, inni tylko rozgłos dla siebie lub swoich partii.  Wiemy też, kto za nimi stoi, jakie siły polityczne i środowiska. Warto sobie jednak postawić pytanie, jak wyjdzie na tych wyborach sama instytucja prezydentury. Na razie na ten temat wszystkiego nie wiemy. Ale jakąś hipotezę możemy już postawić.

Biedna prezydentura

U początków tej kampanii pojawiła się szokująca nawet niektórych sympatyków Platformy Obywatelskiej i ludzi neutralnych wypowiedź Donalda Tuska deprecjonująca wartość samej stawki. Nie o to chodzi, że obecny premier postawił nieodkrywczą tezę o ograniczonym wpływie urzędu prezydenckiego na rządy polskim państwem. Wręcz musiał ją postawić, skoro chciał przekonująco wytłumaczyć swoją rezygnację ze startu, lecz poza tym jest to teza generalnie prawdziwa. Jednak Tusk potraktował ten urząd pogardliwie, opisując go w kategoriach jałowego splendoru. Owe pałacowe żyrandole, do których już teraz co i rusz ktoś nawiązuje (i będzie nawiązywał w kampanii coraz chętniej), przejdą do historii polskich politycznych bon motów.

Nie sądzę, by można było traktować ją jako lapsus. Niezależnie od tego, że lider PO włożył w tę wypowiedź sporo swoich emocji (zauważmy: sam o prezydenturze marzył, więc musiał ją sobie teraz w pewien sposób obrzydzić, politycy to jednak ludzie), można w niej również upatrywać zimną kalkulację. Nawet jeśli nieco utrudnił zadanie kandydatowi swojej partii. Ludzie z bliskiego otoczenia Tuska opowiadają zresztą, że jego zainteresowanie przechwyceniem pałacu przez Platformę jest dziś ograniczone, letnie. Lider PO wolałby, aby nie wpadł on ponownie w ręce Kaczyńskiego, ale wizja prezydenta Olechowskiego czy prezydenta Cimoszewicza nie wywołuje w nim żadnych obaw czy chęci przeciwdziałania.

Rzecz w tym, że urząd, o który sam się nie ubiega, nie może być w jego opinii zbyt silny ani nazbyt ważny. Tusk wyposażył przecież kandydata swojej partii nie tylko w lekceważące wypowiedzi o urzędzie, ale też w projekt konstytucji, który prezydenta marginalizuje, odbierając mu zwłaszcza najistotniejszy instrument oddziaływania - silne weto, do którego obalenia nie wystarczy większość dwóch trzecich.

Co prawda te zmiany mają marne szanse na przyjęcie - nie popiera w parlamencie ich żadna partia poza Platformą, przeciw są też wszyscy inni kandydaci do prezydentury. Ale gra nie toczy się o ich realne przyjęcie, a o interpretację prezydentury na przyszłość. Nawet w przypadku - skądinąd najbardziej prawdopodobnym - gdy pałac prezydencki zostanie zdobyty przez kandydata PO.

Kandydaci mogą się urwać

Ostateczny test na to, jak Tusk wyobraża sobie współpracę swojego rządu z wybranym przecież w powszechnych wyborach, a więc dysponującym silnym mandatem, przyszłym prezydentem, przypadnie na czas kampanii. Pytanie, w jakim stopniu faktyczny przywódca państwa się w nią zaangażuje i co będzie mówił, pozostaje otwarte. Na razie w obliczu partyjnych prawyborów może sobie spokojnie milczeć. Z powodu (czy - pod pretekstem) konieczności zachowania bezstronności.

Potencjalne napięcia widać już dziś. Kandydat partyjnego i społecznego mainstreamu Bronisław Komorowski ogłosił zaraz na początku prawyborów, że jest wybierany, by sprawować urząd według starych reguł, a nie nowych. W jego deklaracjach próżno by znaleźć jakąś ochotę na pomniejszanie rangi prezydentury.

Owszem, w polemice z Lechem Kaczyńskim zapewnia, że nie będzie wpychał kija w szprychy rządowi, ale do tez konstytucyjnych własnej partii odnosi się bez entuzjazmu, podkreślając, że są melodią dalszej przyszłości, a on sam nawet chciałby tu i ówdzie możliwości działania głowy państwa rozszerzyć - na przykład o zgłaszanie poprawek do ustaw w czasie procesu legislacyjnego. Co charakterystyczne, w jego wypowiedziach prawie nieobecny jest, jako potencjalny partner i punkt odniesienia, sam Donald Tusk.

Nieco inaczej sprawa wygląda z Radosławem Sikorskim. Ten o Tusku mówi bardzo często, wręcz chce z nim tworzyć tandem, a swoją prezydenturę opisuje jako w teorii skromniejszą niż ta, którą wyobraża sobie Komorowski.

A jednak, pomimo zapewnień o odchudzeniu kancelarii i wystrzeganiu się takich ekstrawagancji jak zgłaszanie poprawek do ustaw, nie można mieć pewności, który z kandydatów stawia tak naprawdę na ekspansję a który na wycofanie. Sikorski zachwala swoje zalety tak: prezydentura mojego konkurenta byłaby prezydenturą kogoś, kto kończy polityczną karierę. Moja przeciwnie, byłaby kandydaturą człowieka młodego, kogoś, kto wnosi wartość dodaną. Czy może to więc być prezydentura pasywna? Raczej nie. A na czym ma w takim razie polegać jej aktywność? Gdy obecny szef MSZ mówi o "prezydenturze eksportowej", jest oczywiste, że chcący wyjeżdżać za granicę i szukać tam partnerów prezydent Sikorski musiałby więc -prędzej czy później - zacząć deptać po piętach premierowi.

Szukanie dla Polski przyjaciół, choćby w trybie jak najbardziej nieformalnym, jest dyplomacją. A co robiła Platforma w ostatnich latach? Czy nie starała się odsunąć poprzedniego prezydenta od dyplomacji właśnie? I czy nie zapisała tego w swoich konstytucyjnych propozycjach? Zwłaszcza że w dyplomacji bardzo zasmakował sam Tusk. Może nawet bardziej niż w użeraniu się o sprawy krajowe.

Prawybory, czyli kłopot (Tuska)

Na styku nowy prezydent-stary rząd może więc powstać konfuzja. Co więcej: Tusk marginalizując prezydenturę uszczypliwymi wypowiedziami i konstytucyjnymi projektami, zrobił też coś, co może mu utrudnić praktyczną przebudowę polskiego ustroju.

Czemu miały w rzeczywistości służyć prawybory w PO? Jedni twierdzą, że są PR-owską sztuczką umożliwiającą zepchnięcie wszystkich innych kandydatów w cień. Inni - że był to zabieg pozwalający premierowi umyć ręce od ewentualnego kiepskiego wyniku w wyborach właściwych. Albo - że jest to ruch faworyzujący Sikorskiego, który jest sekretnym wybrańcem premiera jako mniej uwikłany w partyjne układy, więc łatwiejszy do sterowania. Można też wreszcie widzieć prawybory jako krok w kierunku faktycznej demokratyzacji partii. Choć jest wątpliwe, by faktycznemu partyjnego jedynowładcy Tuskowi chodziło o osiągnięcie właśnie tego celu.

W każdym jednak przypadku prawybory, z ich dyskusją o modelu prezydentury, z potraktowaniem więc tego urzędu wbrew niedawnym uszczypliwościom śmiertelnie poważnie, daje kandydatowi PO dodatkową legitymizację. Legitymizację wewnątrz partii. Gdyby przyszły prezydent był zwykłym nominatem zarządu, jego autorytet jawiłby się jako mniejszy.

Może się więc okazać, że Tuskowi trudniej będzie zmarginalizować prezydenta wyłonionego w ten sposób. A już na pewno, że prawybory niezależnie od wszelkich wypowiadanych dziś deklaracji, bardziej jeszcze ośmielą zwycięskiego kandydata. W przyszłości dadzą mu być może więcej argumentów, oficjalnych lub nieoficjalnych, w rozgrywkach na szczytach władzy. Dodajmy: w rozgrywkach z własnym rządem.

Kto uderza w ten urząd?

Pytanie o autorytet przyszłego prezydenta po tej kampanii nie ogranicza się oczywiście tylko do logiki prawyborów, zwłaszcza że lada chwila inni kandydaci wyłonią się jednak z cienia. Czasem wyłaniają się zresztą już teraz. Gdy Radek Sikorski potraktował brutalnie podczas prawyborczego wystąpienia w Bydgoszczy urzędującego prezydenta, został natychmiast upomniany, że posunął się zbyt daleko. Bo uderzył nie tylko w samego potencjalnego konkurenta, ale i w urząd.

Sikorski był trochę skazany na taki ton - krzykliwe wiecowe ataki na Lecha Kaczyńskiego miały mu pomóc przelicytować Komorowskiego, który jako partyjny weteran nie musi się w ten sposób uwiarygodniać. Ale skutki okazały się niejednoznaczne. Po tym przemówieniu akcje Sikorskiego zaczęły spadać, nie wśród partyjnych kolegów, gdzie lekko poszły w górę, ale w ogólnych sondażach, które są z kolei - to kwadratura koła - ważną wskazówką dla głosujących członków PO. Choć oczywiście nie wiemy, za co w ostateczności bardziej płaci Sikorski. Za arogancję wobec Kaczyńskiego czy przeciwnie - za wypominane mu przez posła Palikota związki z IV RP.

Co do istoty rzeczy - sprawa nie jest prosta. Powszechna kampania wyborcza sprzyja wiecowemu stylowi polemik, a czym bardziej prezydent aspiruje do roli polityka aktywnie mieszającego się w sprawy krajowe i zagraniczne, sprzyjającego jednej partii przeciw drugiej, tym wdzięczniejszym i bardziej naturalnym celem ataków się staje. W skrajnej postaci widać to w Ameryce, gdzie prezydent jest równocześnie najwyższym reprezentantem państwa i szefem rządu. Ta druga rola czyni go przedmiotem bardzo nieraz obcesowych krytyk, bez taryfy ulgowej.

Żądanie Kaczyńskiego, aby pamiętać przede wszystkim o "majestacie państwa" w jego osobie wydawało mi się zawsze przesadne. Ale może nawet bardziej przesadna była brutalność, z jaką go traktowano, utrudniająca prezydentowi występowanie we wszystkich tych rolach, w których występować jednak również powinien: strażnika polskiej suwerenności, kustosza historycznej pamięci czy mediatora. Tyle że mleko już dawno się wylało z udziałem takich polityków jak Janusz Palikot, Radosław Sikorski, Donald Tusk czy w mniejszym stopniu marszałek Komorowski. Wtedy nie napotykało to na opór tych, którzy dziś uznali nagle za stosowne dać Sikorskiemu po łapach za parę niewybrednych aluzji.

Temperatura sporu politycznego i coraz brutalniejsze metody rodem z jarmarcznych shows uczyniły z prezydenta urząd dziwaczny: ani symbolicznie stojący ponad czymkolwiek, ani wyposażony w mocne prerogatywy. Trochę ta podwójność ról - symbolu i czynnego polityka - była wpisana w pomysł ustrojowy, ale niewątpliwie w dziele odzierania głowy państwa z majestatu posunięto się zbyt daleko. Nie bardzo sobie wyobrażam, aby obecna kampania wniosła w tej dziedzinie coś nowego. Tusk osiągnął swoje, nawet jeśli do pewnego momentu zakładał, że sam stanie do wyścigu o prezydenturę. Dziś łatwiej mu się z takim poobijanym urzędem rozstać. Także psychicznie.

Przed prezydenckim kandydatem PO, o ile wygra, stanie zadanie zdefiniowania tej funkcji na nowo. Kto wie, czy nie przyjdzie mu tego robić w warunkach pełzających, na wpół ukrytych przepychanek z własnym premierem. Bo że Tusk nie popuści, widać już dziś wyraźnie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2010