Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Łukaszenka "wygrał" te wybory, gdy tylko postanowił zawalczyć o trzecią kadencję. Ale przegrał o wiele więcej. Jego 12 lat rządzenia było czasem dla Białorusi trudnym i niejednoznacznym, bo pewnych zasług nie odmawia mu nawet opozycja. Z jednej strony mapa Białorusi utrwaliła się w świadomości jej mieszkańców i nikt nie podważa już sensu niepodległości państwa. Z drugiej, historyczne symbole Białorusi, jak jej język, są tępione. Rozporządzeniem prezydenta do szkół wróciły sowieckie podręczniki do historii, a on sam skonfliktował swój kraj ze wszystkimi sąsiadami (poza Rosją). Z jednej strony, Łukaszenka nie dopuścił do "złodziejskiej prywatyzacji", jaka stała się symbolem Rosji i Ukrainy, a sytuacja ekonomiczna przeciętnego Białorusina jest lepsza niż w tych krajach. Z drugiej, Białoruś uzależniona jest od rosyjskich surowców, a jej ekonomia coraz bardziej przypomina dmuchany balon. Z jednej strony polityczne mordy i prześladowania opozycji oraz dziennikarzy zdarzały się prawie na całym postsowieckim obszarze. Z drugiej, brutalność i skala tego zjawiska na Białorusi to rzecz unikatowa.
Możliwe, że gdyby Łukaszenka potrafił odejść po skończonej drugiej kadencji, zyskałby nie tyle sympatię, co choćby odrobinę uznania Białorusinów. Nie budowano by mu z pewnością pomników, ale też nie przeklinano by go. Wybrał inną drogę. Powinien jednak mieć świadomość, że im brutalniej rozprawia się teraz z opozycją, tym brutalniejszy będzie jego nieuchronny przecież koniec. Mógł odejść jak Leonid Kuczma - który też sobie zagwarantował "prawo" do trzeciej kadencji, ale z niego nie skorzystał - lecz jeśli będzie miał szczęście, skończy jak Slobodan Milošević.
O tym powinien pamiętać, wydając jakikolwiek kolejny rozkaz w swej walce o władzę.
Od redakcji: białoruskie ministerstwo spraw zagranicznych odmówiło przedłużenia akredytacji dziennikarzom "TP", Małgorzacie Nocuń i Andrzejowi Brzezieckiemu, którzy mieli relacjonować wybory 19 marca. Odmówiło też podania przyczyn tej decyzji.