Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Po tym, gdy 16 sierpnia ogłoszono, że część z unoszących się na wodzie obiektów, jakie w odległej części oceanu (nienależącej do obszaru poszukiwań wraku) sfotografował niedługo po zdarzeniu satelita, była prawdpodobnie „wytworem ręki człowieka”, nie można wykluczyć scenariusza uznawanego wcześniej za skrajnie mało prawdopodobny. Simon Hradecky, twórca specjalistycznego portalu „Aviation Herald”, zasugerował, że tajemniczy zwrot boeinga mógł być efektem próby uniknięcia przez załogę kolizji z innym samolotem. Do zderzenia jednak doszło – było na tyle poważne, że zginęli piloci (następnie, w rezultacie dekompresji, także pasażerowie i reszta załogi), lecz równocześnie umożliwiło boeingowi kontynuowanie lotu na autopilocie aż do wyczerpania się zapasów paliwa w kierunku obszaru, który fotografował satelita.
Kiedyś zdarzył się już podobny wypadek: w 2006 r. nad Amazonią odrzutowiec biznesowy zahaczył w locie o końcówkę skrzydła pasażerskiego boeinga 737. Boeing uległ zniszczeniu (zginęły 154 osoby), lecz mniejszy samolot przetrwał zderzenie i wylądował na lotnisku odległym o 160 km od miejsca wypadku.
Wraku maszyny Malaysia Airlines do tej pory nie odnaleziono. Największe w historii lotnictwa poszukiwania (brało w nich udział 26 państw, pracowano na obszarze ok. 120 tys. km kw., szukano również pod wodą) zakończono bez sukcesu w styczniu. Śledczy mają do dyspozycji jedynie fragmenty skrzydeł, które do 2016 r. ocean wyrzucał na zachodnie wybrzeża Afryki – i coraz mniej hipotez. ©℗