Lewa wolna

Zdziczenie społeczeństwa to wyparta prawda o III RP. Dowód na to, że szansę na budowę demokratycznego społeczeństwa, mimo wszystkich osiągnięć - zmarnowaliśmy. Polacy nie tolerują politycznego konfliktu, uciekają w prywatność, są pozbawieni intelektualnych zainteresowań i namiętności.

30.09.2008

Czyta się kilka minut

/rys. Mirosław Owczarek /
/rys. Mirosław Owczarek /

Debata w "Tygodniku Powszechnym" na temat tekstu Aleksandra Halla jest kolejnym sporem między obrońcami dokonań III RP a jej krytykami identyfikującymi się z projektem IV. Nie odnajduje się jednak w tym sporze. Problemem nie jest bowiem jego intensywność, groźba "utraty poczucia wspólnego dobra", "niszczenie autorytetów", ale to, że realnego sporu w Polsce dziś nie ma. Retoryczne przepychanki między prezydentem i premierem, marszałkiem Niesiołowskim i Jackiem Kurskim, medialnymi ośrodkami popierającymi PiS i PO skrywają fakt, że obie strony więcej łączy, niż dzieli, a konflikt między nimi jest konfliktem osobowości i interesów, a nie idei.

Bezsilność większości

Pomysł na urządzenie Polski obie strony sporu mają mniej więcej taki sam: konserwatywny społecznie i politycznie, ekonomicznie mniej lub bardziej neoliberalny. Spór nie toczy się o to, jaka ma być Polska, ale o to, kto będzie w niej zajmował najbardziej uprzywilejowane pozycje. Jednym bardziej przeszkadzają osoby zaangażowane w poprzedni system zasiadające w bankach, mediach i na uniwersyteckich katedrach, innym trochę mniej, jedni za prawdziwego bohatera demokratycznej opozycji uważają Wałęsę, drudzy Andrzeja Gwiazdę. Jednak żadna ze stron sporu nie traktuje jako problemu tego, że banki i media są w Polsce po 1989 roku instytucjami stojącymi poza jakąkolwiek demokratyczną kontrolą. Prawdziwym problemem ostatnich 20 lat polskiej demokracji jest rosnący dystans dzielący instytucje ekonomicznej, politycznej, a wreszcie kulturowej i symbolicznej władzy od reszty śmiertelników.

Nie jest ważne, kto (postkomunista, bohater Solidarności czy przedsiębiorczy zakonnik) ma prawo zajmować najbardziej uprzywilejowane pozycje w systemie. Problemem jest sam system dystansów społecznych, jaki wytworzył się w Polsce w ostatnich dwóch dekadach, akumulacja różnych form władzy (z których polityczna wcale nie odgrywa najważniejszej roli) na niewielkich wysepkach ściśle oddzielonych od społecznego żywiołu i towarzysząca temu bezsilność większości. Nie ma dziś na polskiej scenie politycznej siły mającej szansę na przejęcie władzy, która byłaby zdolna zaproponować Polakom inną wizję Polski - bardziej egalitarnej i demokratycznej. Dla uproszczenia nazywam ją dalej lewicą.

Zanim ona powstanie, musi najpierw zaproponować swoją narrację na temat ostatnich 20 lat. W narracjach, jakie zderzają się na łamach "Tygodnika", wyłania się obraz Polski, w której nie ma dla niej miejsca. Z jednej strony mamy bowiem narrację sukcesu, cudu, spełnienia historycznych marzeń Polaków, z drugiej (a tę narrację reprezentował tu tylko prof. Zdzisław Krasnodębski) historię Polski opanowanej przez agentów, ludzi skompromitowanych współpracą z dawnym reżimem, nieambitnych liberałów decydujących się na łatwą, imitacyjną transformację. III RP na pewno nie jest sukcesem. Należy na nią patrzeć jak na zmarnowaną szansę. Ani państwo polskie, ani społeczeństwo nie są tym, czego pragnie większość Polaków i o co walczyła w latach 80.

Paradoksalnie, to właśnie głos Krasnodębskiego jest mi w całej tej debacie najbliższy, on przynajmniej wydaje się dostrzegać, że sukces 20 lat wolnej Polski jest co najmniej problematyczny. Bez wątpienia ma rację, gdy pisze, że jesteśmy krajem zacofanym, biednym, peryferyjnym, w globalnym kapitalizmie odgrywającym przede wszystkim funkcję rezerwuaru taniej siły roboczej. Ma rację, co do słabości polskiej demokracji, publicznej debaty, potwornego ogłupienia panującego w kulturze oddanej zupełnie do dyspozycji przemysłowi kulturalnemu. Ale jeśli przyjrzeć się rachunkowi krzywd, jaki sporządza, uderza w nim zupełny brak odniesienia do społecznej niesprawiedliwości ekonomiczno-społecznego modelu, jaki przyjęty został w Polsce.

Gra w klasy

W Polsce po 1989 r. wybrano najgorszy z możliwych modeli kapitalizmu, łączący w sobie najbardziej nieciekawe cechy modelu anglosaskiego (słabość zabezpieczeń socjalnych, całkowita dominacja własności prywatnej, duże nierówności społeczne) i śródziemnomorskiego. Podstawową metodą akumulacji kapitału, jaką przyjęły wszystkie ekipy rządzące zaraz po przełomie ustrojowym, był świadomy transfer dochodów osób najuboższych w ręce bogatej mniejszości. Polska w swojej transformacji zupełnie zignorowała doświadczenia krajów skandynawskich czy azjatyckich tygrysów, pokazujące, że równość może być motorem rozwoju. W Polsce elity uznały, że społeczne nierówności są konieczną ceną za powrót do "gospodarczej normalności" utożsamionej z neoliberalnym kapitalizmem. W efekcie Polska jest - obok Portugalii i państw bałtyckich - najbardziej nierównym pod względem dystrybucji dochodów krajem w Unii Europejskiej. Tak Deklaracja Praw Człowieka ONZ, jak i polska konstytucja stanowi, że częścią praw człowieka są prawa socjalne; do pracy, mieszkania etc. W Polsce prawa te są regularnie łamane. Większość Polaków nie przymiera głodem, ale zaspokojenie najbardziej podstawowych potrzeb zajmuje im tyle czasu i energii, że nie mają go już na nic innego, na przykład - bycie obywatelami.

W ramach ustrojowej transformacji spacyfikowany został także zorganizowany świat pracy. W wolnej Polsce, która za swój założycielski mit przyjmuje wydarzenie Solidarności, związki zawodowe są słabe i rozbite, w sektorze prywatnym poziom uzwiązkowienia jest bliski zeru, a pracownicy próbujący zrzeszać się w obronie swoich interesów są zwalniani i zastraszani. Co ciekawe, towarzyszą temu pohukiwania mediów na rzekomą wszechwładzę związków zawodowych. Polski kapitalizm przyjmuje najgorsze wzorce także w dziedzinie stosunków między pracownikami a właścicielami środków produkcji. To, że polska gospodarka jest gospodarką niskich płac (porównajmy, jaki procent PKB stanowią płace w Polsce, a jaki w innych krajach Europy) wynika również z tego, że siła negocjacyjna niezorganizowanej siły roboczej jest bardzo niska. Polacy pracują dużo więcej niż inni Europejczycy (więcej godzin od statystycznego Polaka przepracowuje tylko Japończyk), w fatalnych warunkach prawnych (w Unii Europejskiej tylko Hiszpania wyprzedza nas w liczbie zatrudnionych na podstawie umowy na czas określony czy o dzieło), często w warunkach zagrażających bezpieczeństwu pracy, życiu i zdrowiu pracowników. Od czasu do czasu przypominamy sobie o tym, przy okazji takich wypadków, jak w łódzkim Indesicie czy brodnickim Vobro, ale temat tego, że Polacy są po prostu przepracowani, nie pojawia się w publicznej debacie.

Problem społecznych nierówności, modelu gospodarczego przyjętego po roku 1989, zakresu i form polityki społecznej państwa i jego interwencji w gospodarkę powinien stanowić główną linię sporu politycznego, wyznaczać polityczne podziały. Tymczasem żadna z istotnych politycznych sił nie kwestionuje dziś w Polsce modelu neoliberalnego. PO i PiS - które pokazały, jak rozumieją "Polskę solidarną", znosząc podatek spadkowy i dokładając kolejną cegiełkę do oligarchizacji w latynoamerykańskim stylu polskiego społeczeństwa - są tu także zgodne. W Polsce rosną nierówności dochodowe i majątkowe, ludzie zamożniejsi uciekają za kraty strzeżonych osiedli, posyłają dzieci do innych szkół niż ich ubożsi współobywatele, pozycje społeczne są w dużej mierze dziedziczone, a kanały mobilności społecznej zablokowane (co znów zauważa tylko Krasnodębski). To jest problem dotykający większość Polaków, najbardziej dla nich istotny, a w ogóle nieobecny w polskiej polityce. W Polsce doszło do wykształcenia się podziału na klasy, które mają różne interesy ekonomiczne. Polityka powinna być narzędziem ich artykulacji i mediacji.

Na mediacji interesów klasowych zbudowana została większość europejskich demokracji, gdzie linia sporu tradycyjnie przebiega między partiami mieszczańskimi a socjaldemokracją. Jednak - podobnie jak w Ameryce - w Polsce konflikt klasowy "przekodowywany" jest w wojny kulturowe, przede wszystkim wojny o pamięć historyczną. Atakując Wałęsę i innych przywódców Solidarności, PiS kanalizuje jak najbardziej słuszny klasowy gniew przegranych polskiej transformacji, kierując nim tak, by nie był zalążkiem politycznego ruchu zdolnego wyartykułować autentyczną alternatywę dla modelu kapitalizmu, jaki został przyjęty przy Okrągłym Stole.

Dzikie czasy

Polska debata zamknięta jest nie tylko na całościową krytykę kierunku przemian po 1989 r., ale także na krytykę rozwiązań prawno-światopoglądowych, jakie przyjęte zostały na początku lat 90. Wtedy toczył się szereg autentycznych sporów. We wszystkich zwyciężyła prawica, uchwalając najbardziej restrykcyjną ustawę o warunkach przerywania ciąży w Europie, wpisując do prawa ochronę "wartości chrześcijańskich" w środkach masowego przekazu, uchwalając konkordat, wieszając w Sejmie krzyż i wprowadzając katechezę do szkół. Każdy, kto próbuje kontestować te rozwiązania, zostaje zakrzyczany jako antyklerykał, wróg Kościoła, komuch etc. Nic dziwnego, że ostatni politycy, którzy głoszą owe tezy, to postaci tak... specyficzne jak Joanna Senyszyn czy Piotr Gadzinowski. Po 20 latach wolnej Polski społeczeństwo jest w wielu kwestiach bardziej konserwatywne niż w rzekomo ateistycznym PRL-u, a tradycja wolnomyślicielska o wiele słabsza niż w II RP (gdzie jest Boy ostatniego dwudziestolecia?), choć trzeba przyznać, że winę ponosi tu też PRL, który tę tradycję - próbując ją odgórnie narzucać - skompromitował.

Polska jest krajem w warstwie swojej oficjalnej kultury bardzo klerykalnym, ale niezadowolenie, jakie mogłoby to wywoływać, skutecznie rozładowuje prywatyzacja wolności i kultura masowa. Jakkolwiek konserwatywna, nietolerancyjna i zaściankowa Polska by była, można sobie w wielu jej miejscach ułożyć życie, gdzie nie będzie nas niepokoił ani Kościół, ani konserwatywna "moralna większość". Ale do tego trzeba kapitału społecznego, kulturowego, relacyjnego, wreszcie finansowego. Wolność do odmiennego od wyborów większości stylu życia, w Polsce bez problemu - jeśli nas stać - można sobie kupić, ale nie tak powinna chyba wyglądać polska wielokulturowość.

Wzorców życia codziennego, etyki seksualnej, wartości, do których dąży przeciętny człowiek nie wyznacza Kościół katolicki (czy jakikolwiek inny), ale kultura masowa. Jej permisywizm jest przy tym pozorny, bo poddany wymogom rynku i przymusowi konsumpcji, a hedonizm - wulgarny i pozbawiony inwencji. Owszem, na rynku kulturowym są też towary luksusowe; dobre książki, filmy, koncerty, ale by je nabyć, trzeba znów kapitału, przede wszystkim kulturowego. A ten coraz bardziej staje się w Polsce dziedziczny. Reforma edukacji przeprowadzona za rządów Buzka praktycznie wyeliminowała opartą na erudycyjnej wiedzy, dającą jako takie zakorzenienie w kulturze, edukację humanistyczną. Zastąpiła ją nauka "przedsiębiorczości". W efekcie, dla ludzi, którzy nie wychowują się w inteligenckim środowisku, szkoła nie jest już dłużej miejscem, które "redystrybuuje" kapitał kulturowy, pozwalając wejść w humanistyczne dziedzictwo.

Państwo po 1989 r. konsekwentnie wycofuje się ze sfery kultury, zostawiając ją rynkowi i Kościołowi. Zresztą duża część katolickiej religii, z jej turystyką pielgrzymkową, "papieskimi dodatkami" do dzienników i programem "Ziarno" staje się częścią przemysłu kulturowego. I znów w publicznej debacie nie ma głosu lewicy, która apelowałaby o dostęp jak najszerszych rzesz społeczeństwa do wiedzy, bez której nie można autentycznie partycypować w demokratycznej wspólnocie i do dóbr kultury.

W efekcie tych zjawisk polskie społeczeństwo jest po prostu zdziczałe. Agresywne, a przy tym nierozumiejące i nietolerujące politycznego konfliktu, apatyczne i niezainteresowane sferą publiczną, egoistyczne w najgłupszy możliwie sposób, uciekające w prywatność rodziny, pozbawione intelektualnych zainteresowań i namiętności, nietolerancyjne dla mniejszościowych wyborów. Zdziczenie to wyparta prawda o III RP, dowód na to, że szansę na budowę demokratycznego społeczeństwa, mimo wszystkich osiągnięć - zmarnowaliśmy. Nie jest to tylko wina naszych elit. Owe procesy zachodzą we współczesnym kapitalizmie, zaś jego peryferia - którymi ciągle jesteśmy - przeżywają je szczególnie ciężko. Przed zdziczeniem możemy uciekać w enklawy elitarnych uczelni, wieże z kości słoniowej, na różne wewnętrzne i zewnętrzne emigracje. Możemy potraktować go jednak jako polityczne wyzwanie. Wokół tego wyzwania powinna ukształtować się polska lewica.

Jakub Majmurek (ur. w 1982 roku) jest doktorantem w Szkole Nauk Społecznych przy Instytucie Filozofii i Socjologii PAN. Jest publicystą zajmującym się polityką i kulturą. Współredaguje portal lewica.pl, publikuje m.in. w "Przeglądzie", "Bez Dogmatu", na internetowych stronach "Krytyki Politycznej" i Internetowym Portalu Polskiego Radia.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2008