Lepszy zły pokój niż dobra wojna

Kampania wyborcza naUkrainie wywołuje uczucie déj? vu. Te same twarze, te same hasła co osiemnaście miesięcy temu. Wszyscy mają świadomość, że te wybory prawdopodobnie niewiele rozstrzygną. Ale to nie powód do pesymizmu - na Wschodzie radykalne rozstrzygnięcia przeważnie bywają niebezpieczne.

26.09.2007

Czyta się kilka minut

fot. ROBERT KOWALEWSKI / Agencja Gazeta /
fot. ROBERT KOWALEWSKI / Agencja Gazeta /

I.

Ukraińskie kampanie wyborcze coraz bardziej przypominają pogoń za horyzontem. Już w grudniu 2004 r., gdy zatwierdzono zmiany w konstytucji odbierające część uprawnień prezydentowi, mówiono, że tak naprawdę liczyć się będą wybory parlamentarne w marcu 2006 r., bo to one wyłonią premiera z niemal kanclerską władzą. Gdy jednak zbliżała się wiosna 2006 r., wszyscy politycy dawali do zrozumienia, że kampania wyborcza jest głównie walką o dobre pola startowe w wyścigu do prezydentury w 2009 r. Dziś padają te same argumenty. "Kto powiedział, że to kampania wyborcza do parlamentu? Odważmy się nazywać rzeczy po imieniu: w kraju rozpoczął się nowy wyścig do fotela prezydenta" - pisze w ostatnim numerze "Dzerkało Tyżnia" publicysta Siergiej Rachmanin.

Dzieje się tak, ponieważ za każdym razem zwycięzca wyborów prezydenckich natychmiast orientuje się, że przeszkadza mu ten, kto dominuje w parlamencie. I na odwrót. Nie jest to zwykły polityczny konflikt, ale problem ustrojowy. Dlatego każda ze stron próbuje podporządkować sobie brakujące ogniwo władzy. Te starania przypominają trochę wyczyny psa chcącego ugryźć własny ogon.

Współpraca prezydenta Wiktora Juszczenki z premier Julią Tymoszenko przetrwała siedem miesięcy. Z premierem Wiktorem Janukowyczem, dawnym rywalem, jeszcze krócej. Przyczyną tego nie jest tylko ambicja polityków, ale źle skonstruowane prawo, czyli konstytucja, a zwłaszcza zmiany wprowadzone w 2004 r. Skazują one prezydenta i rząd na konflikt. Konstytucja z czasów Kuczmy, zwłaszcza jej praktyka, rzeczywiście pachniała autorytaryzmem, ale nanoszone ad hoc poprawki wprowadziły chaos. Dziś znów planuje się zmiany w ustawie zasadniczej. Swój projekt szykuje administracja prezydenta. Wedle niego wzmocniłaby się pozycja głowy państwa wobec parlamentu i rządu, miałby on większy wpływ na politykę zagraniczną, obrony i bezpieczeństwa. Trudno pojąć, na co liczy Juszczenko, którego partia nie będzie miała możliwości narzucić nowemu parlamentowi takiego projektu. Ale jedno jest pewne - Ukraina potrzebuje nowej konstytucji. Inaczej czekają ją kolejne wybory.

II.

Mimo tych zawirowań ukraińska polityka po "pomarańczowej rewolucji" nie stała się gorsza, cokolwiek by mówić o niespełnionych nadziejach. Konflikt prezydenta z rządem dotyczył zarówno kwestii obsadzania ministrów, jak i strategicznych wyborów kraju. Doprowadził do rozwiązania przez Juszczenkę 2 kwietnia br. Rady Najwyższej. Początkowo mająca większość w parlamencie Partia Regionów premiera Wiktora Janukowycza nie chciała się na nie zgodzić, do teraz grozi ich bojkotem i skarży kolejne decyzje prezydenta do sądu, ale biorąc pod uwagę dobre sondaże i włożone w kampanię środki nie zdecyduje się na radykalne działanie. Obie strony oczywiście od początku konfliktu naginają prawo - prezydent decyduje się na zupełnie pozaprawne kroki, np. odsuwając od urzędu poszczególnych ministrów w trybie, którego nigdzie nie przewidziano - ale niemal permanentnie ze sobą negocjują. To nie najgorszy scenariusz. W Rosji konflikt prezydenta z parlamentem w 1993 r. skończył się ostrzelaniem siedziby tego drugiego. W Białorusi w roku 1995 i 1996 parlamentarzyści sprzeciwiający się prezydentowi zostali pobici, a potem rozpędzeni. Na obu tych krajach parlamenty nie odgrywają już żadnej roli. Ani w Rosji, ani na Białorusi nie ma też już żadnego polityka, który mógłby konfrontować się z prezydentem kraju. To samo dotyczy mediów. Na Ukrainie przeciwnie - polityczni rywale Juszczenki mają się dobrze, natomiast media nie tyle są niezależne, co zależą od tylu konkurencyjnych ośrodków politycznych i finansowych, że gwarantuje to pluralizm poglądów. O tym, że może być inaczej, świadczy przykład Gruzji, która po "rewolucji róż" w 2003 r. znów stacza się w kierunku autorytaryzmu i to za rządów Micheila Saakaszwilego - wydawałoby się politycznego bliźniaka Juszczenki.

W 2004 r. ludzie wyszli na ulice Kijowa nie tylko dlatego, by poprzeć Juszczenkę, ale żeby zaprotestować przeciw sfałszowanym wyborom. Początkowo zaskoczyło to sztab Juszczenki. Dopiero potem na Majdan zjechali jego zwolennicy, nadając protestom pomarańczowy kolor. Co nie zmienia faktu, że w pierwszym odruchu ludzie przede wszystkim chcieli uczciwego liczenia głosów - gdy spełniono ich postulat, spokojnie wrócili do domów.

Tego osiągnięcia rewolucji nikt nie podważył. I miejmy nadzieję, najbliższe wybory, mimo niepokojących sygnałów, również nie zanegują.

III.

W większości przedwyborczych sondaży prowadzi "niebieska" Partia Regionów z Janukowyczem na czele, jej poparcie sięga 30 proc., na drugim miejscu plasuje się Blok Julii Tymoszenko, na który chce oddać głos ponad 20 proc. wyborców, wreszcie 10-15 proc. zgarnąć może proprezydencka Nasza Ukraina w sojuszu z partią Jurija Łucenki, byłego socjalisty, jednego z przywódców antykuczmowskich demonstracji i wreszcie byłego ministra spraw wewnętrznych. Na granicy progu wyborczego balansują komuniści, socjaliści Aleksandra Moroza i Blok Łytwyna - byłego szefa administracji Kuczmy, potem przewodniczącego parlamentu. Niewątpliwie odpadnięcie ostatnich trzech ugrupowań wyszłoby na korzyść Ukrainie. Polityka bez komunistów zawsze jest lepsza. Moroz i Łytwyn to polityczni krętacze, gotowi przyłączyć się do silniejszego dla osobistych korzyści.

Jeśli na placu boju pozostaną trzy formacje - sytuacja będzie jaśniejsza. Wszystkie te partie posiadają zdolność koalicyjną, choć koalicja bloku Tymoszenko z partią Janukowycza wydaje się najmniej prawdopodobna. Po nieprzyjemnych przygodach z Partią Regionów Wiktor Juszczenko być może też nie zechce drugi raz układać się z tą partią. Julia Tymoszenko znów deklaruje, że jeśli Nasza Ukraina zawrze z nią koalicję, "pomarańczowi" mogą wystawić jednego kandydata na prezydenta w 2009 r. Gdyby to było możliwe, premier Julia Tymoszenko mogłaby się skupić na rządzeniu krajem, a nie na przygotowywaniu się do startu w wyborach prezydenckich. Kłopot w tym, że po tylu zerwanych porozumieniach, trudno wierzyć w możliwość takiego scenariusza. Rozczarowanych obozem "pomarańczowych" nie brakuje. Znany zaangażowany ukraiński dziennikarz Wachtang Kipiani dobrze oddał te nastroje, pisząc w tygodniku "Korespondent" z 22 września: "Przyszedł czas wystawić rachunek. Pozostając w duszy »pomarańczowym«, więcej nie będę głosował na nieudaczników i awanturników".

IV.

Ukraina wciąż cieszy się przyzwoitym wzrostem gospodarczym. Prywatne przedsiębiorstwa zatrudniają coraz więcej ludzi. To sprawia, że polityczne kryzysy nie przekładają się na życie Ukraińców, choć taki stan gospodarki pozwala politykom obiecywać gruszki na wierzbie i psuć budżet. Jednak w czasach, gdy prezydent Rosji nie jest wybierany w normalny sposób, gdy na Białorusi coraz głośniej mówi się o dynastii Łukaszenki, na Ukrainie gra nie toczy się o wejście do Unii Europejskiej czy NATO, lecz o to, by nie dołączyć do tamtych krajów.

Z wywołujących największe emocje problemów na Ukranie, tj. podziału kraju (na prorosyjski wschód i proeuropejski zachód - choć w rzeczywistości podział jest dużo bardziej skomplikowany, niż oddają to etykietki), stosunku do Rosji i NATO oraz pozycji języka rosyjskiego (ten ostatni, zdaniem wielu, jest problemem sztucznym), za którymi stoją bardziej przyziemne sprawy, jak polityczny, ekonomiczny i kulturowy wybór Ukrainy, żaden nie został ostatecznie rozstrzygnięty. I dobrze - pozwala to Ukrainie zachować równowagę, co przejawia się w rywalizacji personifikujących te kwestie polityków, z których żaden nie jest w stanie ostatecznie zwyciężyć. Utrzymuje się więc w każdej z tych spraw kompromis - mniej lub bardziej zgniły, ale zwycięstwo którejkolwiek ze stron spowodowałoby natychmiastową reakcję którejś z dwu Ukrain, a to z kolei oznaczałoby kryzys już nie polityczny, ale kryzys państwa.

Juszczenko, widać to szczególnie w ostatnich miesiącach, jest rozczarowany demokratycznymi procedurami, Janukowycz nigdy nie był ich specjalnym wielbicielem, Tymoszenko jest tak przywiązana do własnych racji, że także nie zawracałaby sobie nimi głowy. Dobrze, że żaden z tych polityków nie może pokonać pozostałych.

V.

W 2004 r. na Ukrainie zwyciężyła "pomarańczowa rewolucja". Rozpoczęła się na ulicach i placach ukraińskich miast, doszła do politycznych gabinetów, w których negocjowano porozumienie, i zwyciężyła przy urnach wyborczych. Jej skutkiem miało być odejście pokomunistycznego reżimu Leonida Kuczmy.

Rok później w Polsce miało dojść do "rewolucji moralnej". Głosiła ją formacja, która także przez długi czas posługiwała się pomarańczowym kolorem. Celem tej rewolucji miało być zerwanie z pokomunistycznymi obyczajami i praktykami. "Rewolucja moralna" zwyciężyła przy urnach i miała dojść do gabinetów. W obydwu przypadkach przywódcy rewolucji mówili o walce z korupcją, ostatnio w Polsce pojawiło się hasło walki z oligarchią, która, jak wiadomo, jest też od dawna największą bolączką ukraińskiej polityki.

W obu krajach nie mogły się ze sobą porozumieć dwa ugrupowania głoszące te same rewolucyjne hasła i wyrastające, jak deklarują, z jednego pnia ("Solidarność", Majdan), a z których jedno miało wsparcie prezydenta. W obu też przypadkach w wyniku braku owego porozumienia zawarto kontrowersyjne koalicje, które podważały sens rewolucji i których rozpad równocześnie oznaczał głęboki kryzys polityczny. W Polsce i Ukrainie przyspieszone wybory odbędą się niemal równocześnie. W obu krajach w kampaniach politycznych bierze górę populizm.

Na tym podobieństwa właściwie się kończą. Ukraińska polityka po "pomarańczowej rewolucji" nie stała się gorsza. Polska polityka po "moralnej rewolucji" nie stała się lepsza. Ale to porównanie pokazuje, że mimo członkostwa Polski w Unii Europejskiej i w NATO, mimo odgradzania się od Wschodu granicą Schengen, może wciąż bliżej nam do Ukrainy niż np. do Niemiec. To z Ukrainą stanowimy region m.in. w oczach zachodnich mediów, które wysyłają jednego korespondenta do obu krajów, i to polska polityka się ukrainizuje, a nie ukraińska podlega europeizacji. Choć można podejrzewać, że Ukraina przed rokiem 2012 skróci dystans dzielący ją od Europy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Publicysta, dziennikarz, historyk, ekspert w tematyce wschodniej, redaktor naczelny „Nowej Europy Wschodniej”. Wieloletni dziennikarz „Tygodnika”. Autor i współautor książek: „Przed Bogiem” (2005), „Białoruś - kartofle i dżinsy” (2007), „Ograbiony naród ‒… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2007