Kino do potęgi

Słońce zawładnęło tegorocznym festiwalem Era Nowe Horyzonty i uparcie nie chciało zajść za horyzont. Z nieba lał się żar, w rankingach krytyków zaś najjaśniej świecił film Aleksandra Sokurowa... "Słońce, poetyckie i klaustrofobiczne zarazem studium upadku cesarza Hirohito. Wygrał ostatecznie wytypowany przez publiczność chilijski film "Święta rodzina, duszna od skrywanych namiętności opowieść o rozkładzie "podstawowej komórki społecznej.

07.08.2006

Czyta się kilka minut

Kadr z filmu "Szczęście", reż. Agnes Varda /
Kadr z filmu "Szczęście", reż. Agnes Varda /

We Wrocławiu festiwal organizowany przez Romana Gutka stał się imprezą potężną, właściwie nie do ogarnięcia. Niczym na największych światowych festiwalach widz miał do wyboru kilkanaście filmów wyświetlanych jednocześnie w 14 salach, łącznie 522 tytuły w 10 dni. Po przeprowadzce z Cieszyna największe święto kina w Polsce straciło zapewne swój szczególny, swojski charakter, zyskało natomiast dzięki gościnności nowego gospodarza dobrą infrastrukturę i tym samym imponujący, choć z początku przytłaczający nieco rozmach.

Wrocławski festiwal stał się więc miejscem spotkań wszelkich możliwych form i tradycji kina: filmów polskich (po raz pierwszy w osobnym konkursie) i zagranicznych, filmowej klasyki (retrospektywy Paradżanowa, Vardy, Bergmana) i awangardy (konkurs główny), głośnych tytułów festiwalowych i subiektywnych odkryć. Więcej było też miejsca na rozmowę, jako że twórcy filmowi z kraju i ze świata stawili się całkiem licznie. Jednak w takim gąszczu propozycji każdy z kilkutysięcznej rzeszy widzów miał za zadanie skomponować sobie własny festiwal, wyznaczyć "nowe horyzonty" wedle swoich wyłącznie kryteriów. Stąd każdy wyjechał z Wrocławia z innym zapewne jego obrazem.

W obiektywie komórki

Najgoręcej dyskutowany konkurs główny zgromadził, jak zwykle, propozycje ekstremalne, raczej niemożliwe do zaistnienia w normalnym obiegu kinowym. Były to w większości tytuły eksperymentujące z językiem kina (dekonstrukcja narracji, redukcja środków wyrazu, mieszanie rozmaitych poetyk). Bezlitosny, egzystencjalny dystans (jak w argentyńskim filmie "Kiedy mijają godziny" Inés de Oliveiry Cézar) sąsiadował z ekspresjonistycznymi wizjami udręczonej duszy transseksualisty ("Kontener" znanego u nas Szweda Lukasa Moodyssona). Podczas gdy amerykański "Dzień noc dzień noc" Julii Loktev proponował minimalistyczną, bliską dokumentowi obserwację decydujących chwil z życia młodej terrorystki-samobójczyni, dla odmiany utkany z czystej wyobraźni, oniryczny "Stroiciel trzęsień ziemi" braci Quay zabierał nas do podszytego psychoanalizą świata perwersyjnych baśni dla dorosłych. Thierry Jousse, jeszcze niedawno naczelny prestiżowego magazynu "Cahiers du Cinéma" uraczył nas, jak na krytyka filmowego przystało, kinofilskim dziełem "Niewidzialni", czerpiącym garściami z rozmaitych filmowych źródeł od "Rozmowy" Coppoli po Lyncha. Argentyńczyk Paz Encina zaś w beckettowskim, złożonym z kilku zaledwie ujęć "Hamaca paraguaya" sfotografował staruszków czekających na powrót syna z wojny, dotykając przy okazji fenomenu obecności i tajemniczej natury filmowego medium.

Ile z tych tytułów, tak radykalnie odrzucających powszechnie obowiązujący język filmu, pozostanie w nas na dłużej czy przejdzie do historii kina? Czy rzeczywiście wyznaczą one nowe ścieżki czy pozostaną li tylko formalną ciekawostką? Taki na przykład Jean-Charles Fitoussi z Francji nakręcił swoje "Nokturny dla króla Rzymu" przy pomocy telefonu komórkowego. Pokazał, że z ograniczeń może wyrosnąć nowa jakość, że liczą się nade wszystko autorskie możliwości. Ale efekt ostateczny tych poszukiwań okazał się kombinacją zgoła grafomańską. To zresztą przejaw znacznie szerszej tendencji: jakże często programowa nieczytelność i beztrosko otwarta struktura stają się synonimem artystyczności.

Młoda, nowohoryzontowa publiczność, gotowa przyjąć każde odstępstwo od normy, zaczyna powoli wyczuwać krótkodystansowy charakter tego rodzaju artystycznych poszukiwań. Dwa lata temu zagłosowała na jakże prostą i tradycyjną w formie "Jedwabną opowieść". W tym roku wybrała film oparty na improwizacji i swobodnej pracy kamery, ale nieprzytłaczający formą, zapraszający do dyskusji na konkretny, "życiowy" temat: o tym, że nie znamy ani samych siebie, a już tym bardziej siebie nawzajem. Podobny, "konstruktywny" charakter miała nagrodzona w Cannes "Flandria" Bruno Dumonta, poszukująca okruchów człowieczeństwa w kłębowisku najprymitywniejszych instynktów. Z kolei Aleksiej German Młodszy, w nieco czechowowskim z ducha "Garpastum" zrekonstruował świat, który rozpada się niepostrzeżenie pod wpływem nadchodzącej wojenno-rewolucyjnej zawieruchy, ale w oczach młodych bohaterów opętanych piłką nożną i seksem ma jeszcze pozory normalności i ładu. Na tle tych wszystkich tytułów wspomniany na początku film Sokurowa przynosi spełnienie, bo łączy radykalną poetykę (spowolniony rytm, zgaszona, jakby przydymiona kolorystyka, minimum dialogu) z indywidualnym, ludzkim dramatem. Oto "boski" cesarz Japonii, dysponent życia milionów, okazuje się zakładnikiem sprawowanej przez siebie władzy, człowiekiem skazanym na samotność i wieczny strach.

Galernik wrażliwości

Jakkolwiek program konkursu w swojej radykalności mógł wydawać się tendencyjny czy wręcz przewidywalny, warto było poszperać w innych sekcjach festiwalowych. Niestrudzony eksperymentator Matthew Barney, działający na pograniczu bodaj wszystkich możliwych sztuk wizualnych, odkrywał przed nami "swoją" Japonię, przepysznie cielesną, ale i pełną sekretnych kodów. W "Drawing Restraint 9" towarzyszy mu w tych obrzędach islandzka artystka

Björk (na co dzień życiowa partnerka reżysera), a jej muzyczno-wokalny komentarz przydaje wykreowanym przez Barneya żywym obrazom dodatkowej surrealistycznej dziwności. Twórca "Vengo" Tony Gatliff w nierównej, spazmatycznej "Transylwanii" podąża po raz kolejny śladami swoich romskich korzeni, zapisuje relikty ginącego folkloru, ale i bawi się samym opowiadaniem, odsłaniając potencjalny charakter zdarzeń. Australijczyk Rolf de Heer w "Dwunastu czółnach" buduje piętrową historię Aborygenów, posługując się ich gramatyką opowiadania i mityczną wizją świata.

Gdzieś na jeszcze innym biegunie gra z konwencjami kina Patrice Chereau, przenosząc na ekran opowiadanie Conrada. W jego "Gabrielle" wielka Isabelle Huppert wciela się w bardziej złożony wariant pani Bovary, ale następuje tu odwrócenie porządków. To ona okazuje się w końcu zimną i wyrachowaną (nawet w swoim buncie) mieszczką, podczas gdy jej mąż staje się bohaterem dramatu, spętanym konwencjami, ale zdolnym do prawdziwej namiętności i bólu. Najdalej w nicowaniu filmowej podszewki posuwa się Michael Winterbottom. W znakomitym "Tristramie Shandym - wielkiej bujdzie" bawi się niemożliwością przeniesienia na ekran dygresyjnej, autotematycznej powieści Laurence'a Sterne'a, tworząc podniesiony do kolejnej potęgi błyskotliwy dyskurs o naturze tworzenia.

Festiwal Era Nowe Horyzonty konsekwentnie odcina się od kina głównego nurtu, ale nie zapomina o mistrzach. Mocnym przeżyciem dla wielu była z pewnością powtórka z Bergmana, a w szczególności seans "Persony" w towarzystwie samej Bibi Andersson, opowiadającej po projekcji o swojej zawiłej relacji ze "świętym monstrum" kina. Jednym z największych odkryć festiwalu było też spotkanie z nieco zapomnianym kinem Agn?s Vardy, nazywanej eseistką kina ze względu na swój nieulegający zatarciu, osobny i osobisty charakter pisma. Przypomnienie całego dorobku francuskiej "kinopisarki" przyniosło też odpowiedź na pytanie z pozoru oczywiste: czym są w istocie "nowe horyzonty". Oglądając "Szczęście", "Cléo od 5 do 7", "Bez dachu i praw" czy mniej znane filmy dokumentalne Vardy, obcujemy z kinem polemicznym i gęstym od znaczeń, nieskupionym na doraźnym eksperymencie, ale na odważnym dialogu z widzem.

Z kolei pełna retrospektywa dzieł Siergieja Paradżanowa, "galernika wrażliwości" radzieckiej kinematografii, otworzyła przed nami cudowny i bujny świat artysty "niebezpiecznie wolnego". W jego słynnych kolażach pokazywanych we Wrocławiu na specjalnej wystawie sprowadzonej z Erewania, życie osobiste, historia, mity, legendy, skarbiec i śmietnik kultury, przedmioty codziennego użytku i bezużyteczne odpady zostają przetworzone w dzieła sztuki. Podobnie jest i w filmach, gdzie ów zbieracz osobliwości odsłania swoją tęsknotę za światem pięknym, głęboko zakorzenionym w tradycji i pejzażu, za światem sensualnym a jednocześnie głęboko duchowym, przemawiającym do nas językami "zapomnianych przodków".

Wielka cisza

Nie zawiedli też współcześni autorzy kina. "Volver" Pedro Almodóvara pokazywany na otwarciu festiwalu mógł rozczarować tych wszystkich, którzy od mistrza z La Manczy domagają się nieustannej transgresji czy obrazoburstwa. Tym razem idealnie wtopił się w rolę opowiadacza historii, ale ileż w tej historii zdołał pomieścić! I kryminalną intrygę o zbrodni bez kary, i wielopokoleniową historię rodzinną (a właściwie kobiecą, bo wyraziste niewiasty królują na ekranie niepodzielnie), i magiczną opowieść o duchach trochę jak z Marqueza. A wszystko to przyprawił frywolnym dowcipem i lekkością. Stąd "Volver" to kino niewymuszone i proste, ale tego rodzaju przejrzystość dla twórcy zwykle głęboko zanurzonego w otchłaniach ludzkiej duszy, rozpasanego w meandrach opowiadania, okazała się doświadczeniem wyzwalającym.

Innego kalibru przeżyciem był pokazany na zamknięciu "Wiatr buszujący w jęczmieniu" Kena Loacha, zwycięzca ostatniego festiwalu w Cannes. Irlandzką wojnę o niepodległość z początku lat 20. XX wieku, a w szczególności jej bratobójczy wymiar, pokazał Loach przez pryzmat indywidualnej historii dwóch braci: członka IRA i "nowopaństwowca". Poprzez ideologiczny pojedynek i w końcu bezpośrednie starcie. W pełnokrwistym, mocno zaangażowanym dramacie zdołał przedstawić i najczystszy heroizm, i jego niebezpieczne, radykalne wynaturzenie. Jakże istotne to rozróżnienie w czasach, kiedy tak łatwo potępia się albo dla odmiany usprawiedliwia wszelkie wolnościowe porywy.

W "Paradise Now" Palestyńczyk Hany Abu-Assad w pasjonujący, wolny od zacietrzewienia sposób sportretował terrorystę-samobójcę mocującego się wewnętrznie ze swoim posłannictwem. Dla porównania Paul Greengrass w epickim "Locie 93" opowiada również o terrorze, a konkretnie o uprowadzeniu samolotu, który 11 września 2001 r. miał uderzyć w Biały Dom. Ale tu nie ma miejsca na rozterki i wahania. Bodaj najbardziej przeszywająca scena filmu to kulminacyjny moment, kiedy pasażerowie modlą się o ocalenie, a w tym samym czasie terroryści, którzy zdążyli już opanować kokpit, powtarzają w amoku wersety Koranu. Greengrass nie analizuje psychologii terroru, skupia się na drobiazgowej rekonstrukcji zdarzenia. Jaki ma jednak sens to przypomnienie poza zaspokojeniem naszej ciekawości i powierzchownym solidaryzowaniem się z ofiarami?

Prawdziwym wytchnieniem od kina opisującego nieuleczalne choroby tego świata okazał się we Wrocławiu film dokumentalny. W "12 tangach - Adios Buenos Aires" Arne Birkenstocka oglądamy kraj Astora Piazzolli, który z przytuliska imigrantów zamienia się powoli w kraj masowej emigracji. Bohaterowie filmu zdegradowani przez panującą w kraju nędzę, zapomnienie znajdują w tańcu. Oto 80-letni mistrz parkietu odkrywa przed młodą dziewczyną tajniki argentyńskiego tanga, tańca zrodzonego z namiętności i tęsknoty. Rzadko kiedy zdarzają się filmy dokumentalne tak płynnie łączące w sobie intymny portret, wrażliwość na sztukę, a do tego jeszcze syntetyczny obraz odległego kraju, temperaturę jego społeczno-politycznych przemian.

Największe jednak mistrzostwo w operowaniu dokumentalną materią znaleźć mogliśmy w wystudiowanej w każdym kadrze "Wielkiej ciszy", arcydziele Philipa Gröninga. Tu oglądanie życia codziennego zakonu kartuzów w Alpach Francuskich zamienia się w filmową medytację. Niezmienny od wieków rytm, powtarzalność monastycznych rytuałów, cykl dnia i nocy czy zmieniających się pór roku znajdują wyraz w kontemplacyjnej poetyce filmu. Jednocześnie ascetyczny tryb życia, specyfika kartuskiej liturgii, panująca wokół "wielka cisza" w niezwykły sposób komponuje się ze zmysłowymi kształtami otaczającego świata, tworząc wrażenie niemożliwej do osiągnięcia pełni. Gröning dopuszczony po 16 latach za klauzurę, przez wiele miesięcy wiódł żywot mnicha. My także w ciągu bez mała trzech godzin projekcji wchodzimy w jakby inny wymiar czasu i przestrzeni. Nie czujemy się podglądaczami, ale cierpliwymi współuczestnikami klasztornej codzienności.

Człowiek człowiekowi produktem

Tak się składa, że i w konkursie filmów polskich najmocniej przeżytym tytułem okazał się w końcu film dokumentalny. Nie czas tu ani miejsce, by omawiać wszystkie zaprezentowane osiem tytułów, bo już za miesiąc czeka nas Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, gdzie będą mogły zaistnieć w szerszym kontekście. Swoją drogą obecność polskiego kina na festiwalu tak radykalnym, obfitującym w najlepsze tytuły z Cannes, Wenecji, Berlina czy Sundance, zdaje się nie najlepiej mu służyć. W porównaniu na przykład z najnowszą kinematografią argentyńską, która doczekała się w tym roku we Wrocławiu sporego przeglądu (znakomite "Bagno" Lukrecii Martel, "Ochroniarz" Rodrigo Moreno, filmy Lisandro Alonso), większość naszych produkcji wypada mało odkrywczo. Nic więc dziwnego, że tak wielki entuzjazm wywołał jeden z trzech obecnych w konkursie filmów dokumentalnych, mierzący się bezpardonowo z naszą polityczną rzeczywistością.

W "Jak to się robi" Marcel Łoziński sfilmował pracę wziętego doradcy medialnego Piotra Tymochowicza (współodpowiedzialnego m.in. za wizerunek Andrzeja Leppera). Zgodnie z zasadą bohatera filmu, iż "człowiek człowiekowi produktem", zostaje zorganizowany "casting na polityka". W ten oto sposób przysłowiowy facet z przystanku o niesprecyzowanych bliżej poglądach może zostać wykreowany na partyjnego lidera, a w końcu na parlamentarzystę. Łoziński obnaża przy okazji cały socjotechniczny mechanizm dzisiejszej polityki (w jaki sposób sterować tłumem? dlaczego warto zacząć karierę od działacza młodzieżówki? z którą partią najlepiej się zbratać na początku?). Ciarki przechodzą po plecach, kiedy patrzymy na zwycięzcę tego konkursu piękności. Abstrahując od walorów artystycznych, bo bynajmniej nie one się w tym wypadku liczą, film ten winien znaleźć jak najszerszą dystrybucję albo być wyświetlony w telewizyjnym prime time'ie (tymczasem, współprodukowany przez TVP, ciągle jeszcze czeka na kolaudację). Mam nadzieję, iż wielu młodych ludzi odżegnujących się na co dzień od politycznych gestów, zrozumie po tym filmie, dlaczego warto mieć poglądy i głosować choćby nogami.

Film Łozińskiego przypomniał nam wszystkim, zamkniętym w kinowych kontenerach, wyłączonym na 10 dni z rzeczywistości, przeżywającym po kilka razy dziennie swoje sny na jawie, w jakim świecie żyjemy. Dzięki temu nazwa festiwalu nabrała jeszcze innego, nieoczekiwanego znaczenia.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2006