Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Przyjęty w ubiegłym tygodniu na zakończenie prac komisji raport nie dość, że okazał się sprzeczny w wyniku nanoszonych poprawek (w liczbie 45), to jeszcze załączono doń zdania odrębne. Kto obstawiał winę PO - trafił, podobnie jak ten, kto obwiniał CBA (czyli PiS). Lewica sprawiedliwie wysunęła zarzuty wobec prawie wszystkich uczestników afery. Prawdziwa kumulacja, tyle tylko że wygrana mała. Efekt wielomiesięcznej pracy grupy posłów jest niewielki. Nie tylko nie udało im się zbliżyć do prawdy, ale nawet do wspólnego stanowiska. Posłowie PiS zachowywali się jak myśliwi polujący na premiera, przewodniczący komisji zaś usilnie starał się potwierdzić zarzuty, że jest tam po to, aby ukręcić łeb sprawie. Choćby wyznaczenie nierealnego, bo zbyt krótkiego czasu na dostarczenie odrębnych stanowisk do raportu było - w gruncie rzeczy - powtórką gestu Kozakiewicza.
Od czasu "afery Rywina" wiele napisano o sejmowych komisjach śledczych: że od początku były traktowane jak automat do wygrywania polityki, że się dewaluują, że służą poszczególnym posłom do medialnego "lansu" (tym razem miałoby to dotyczyć posła Arłukowicza), że jest ułudą, iż posłowie, a więc uczestnicy gry politycznej, będą - i to przed kamerami - potrafili dotrzeć do prawdy lepiej niż prokuratorzy podczas żmudnego śledztwa. Te opinie można przytaczać bez końca, robią to zresztą sami politycy, udając zniesmaczonych tymi "medialnymi spektaklami". Tak będzie i teraz - zapewne do następnego razu, gdy znów pojawi się szansa rozegrania partyjki przy stole w Sali Kolumnowej.