Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Lumpeks w drugiej połowie lat 90. na naszej ulicy otwarły dwie przedsiębiorcze panie. Wkrótce wszystkie lokalne elegantki przychodziły tu w poszukiwaniu zagrzebanych między wieszakami perełek, typu lekko sfilcowany moherowy sweterek, jedwabna apaszka z małą dziurką na rogu albo wełniany płaszcz z lekko rozdartą podszewką. Ekscentryczna młodzież nabywała stare skórzane kurtki i kraciaste flanelowe koszule w kratę (grunge, bejbi!), a oszczędne matki (jak moja) kupowały całym rodzinom ciuchy, które jeszcze niedawno służyły jakimś sytym Szwedom albo Niemcom, a teraz mogły całkiem dobrze posłużyć trochę mniej sytym nam. Jak ta moja piękna irchowa kurtka, długa do połowy uda, wiązana w pasie rzemykiem, nieco przetarta na łokciach, której zazdrościły mi koleżanki. Moja mama miała tzw. chody w tym lumpie, panie odkładały jej z każdej dostawy co lepsze kąski, cieszyliśmy się więc wyraźnie uprzywilejowaną pozycją w lokalnej społeczności, która zawiązała się dookoła sklepu „Ciuszek”.
Pewnie stamtąd właśnie idzie moja wielka namiętność do kupowania używanej odzieży. Nieprzyjemny dla wielu, specyficzny zapach środków dezynfekcyjnych używanych w szmateksach nigdy mnie nie odrzucał, wręcz przeciwnie – kojarzył mi się z dreszczykiem ekscytacji, co też dziś znajdę w kupie szmat leżących w koszach z ciuchami na wagę.
Najpiękniejsze sukienki mojej córki, te, które kocha najbardziej, balowe bufiaste suknie z poliestru, wszystkie „wojskowe” spodnie mojego syna, moje zimowe swetry oversize, ciepłe bluzy z kapturem dla prawdziwej jesieniary, eleganckie szlafroki i kremowa plisowana sukienka, w której poszłam na ślub szwagierki – o lumpy mrągowskie, o reszelskie szmateksy – bez was nic! Jakie to miłe uczucie (zwłaszcza dla oszczędnej córki swojej oszczędnej matki): pójść na polowanie do lumpa i za ubrania dla całej rodziny wydać tyle, co na jedną bluzkę w Domach Centrum.
Przez ostatnie lata siedziałam więc pochylona nad koszami pełnymi „odzieży skandynawskiej” i dopiero niedawno się zorientowałam, że kupując głównie z drugiej ręki znalazłam się w poważnym światowym trendzie. Jak pan Jourdain nie wiedział, że mówi prozą, tak ja nie miałam pojęcia, że jestem wśród trendsetterów.
W Szwecji – kraju, który oprócz Ikei i Volvo dał światu Gretę Thunberg – jednym z nowych modnych słów w słowniku, obok znanego już i w Polsce flygskam (wstydu z powodu latania samolotem), jest köpskam – wstyd spowodowany kupowaniem, odnoszący się (według tego, co raportuje dziennik „Aftonbladet”) przede wszystkim do kupowania nadmiernej liczby ubrań, zwłaszcza tych z segmentu „fast fashion”. Wiedza o tym, jak wielkie firmy odzieżowe produkują swoje ubrania w krajach rozwijających się – często w sposób nieodpowiedzialny, tanio, szybko, emitując ogromne ilości dwutlenku węgla do atmosfery, wykorzystując nadmierne ilości wody, zatruwając barwnikami rzeki – wszystko to nie pozostało bez wpływu. W każdym razie nie bez wpływu na Szwedów, choć przeprowadzający badania opinii publicznej specjaliści ze sztokholmskiej HUI Research są przekonani, że ten trend wkrótce rozleje się na resztę zachodniego świata. Jednocześnie w Szwecji bardzo szybko rośnie rynek secondhandów. Rzeczy z drugiej ręki przestają być widziane jako nieodpowiedni pomysł na prezent, wręcz przeciwnie: wyprawa do lumpa po rzecz wyjątkową, wygrzebaną własnoręcznie w stercie innych rzeczy, zdobytą niczym trofeum na polowaniu – staje się dodatkowym walorem takiego prezentu.
Pośród moich koleżanek od jakiegoś czasu modne stały się też instytucje wymianek: spotykamy się u jednej z nas, znosząc z domu wszystko, co nam w nim zalega – nienoszone od dawna ubrania, kosmetyki, które stoją i czekają na lepsze czasy, buty kupione w jakimś dziwnym widzie, torebki, w których znajdujemy bilety kolejowe z 2008 r., biżuterię, która jakoś nam już nie leży – i na trzy, cztery kładziemy wszystko na kupę pośrodku pokoju, by jednocześnie się na nią rzucić i wyciągać z jej przepastnych trzewi to, co nam wpadło w oko. Co zaś się nie rozejdzie pomiędzy nami, spakowane w worki trafia do jednej z instytucji w rodzaju dom samotnej matki, gdzie – jak już się zorientowałyśmy – potrzeby nigdy się nie kończą. I tak oto wracamy do domów zadowolone w trójnasób: pozbyłyśmy się rzeczy, które zalegały w domu jak cholesterol w tętnicach, w torbie mamy dwie „nowe” sukienki po koleżance, która ich już nie chce, a z naszych rzeczy, tkwiących tak długo w szafie, może ktoś się ucieszy. Biorę udział w co najmniej trzech takich grupach wymiankowych – i wszystkim, którzy nie wiedzą, od czego zacząć naprawianie świata na swoją małą tyci-skalę, bardzo to polecam.
Nie wszyscy możemy, jak Greta, podróżować po świecie nieemisyjnym solarnym jachtem, nie każdy jest w stanie zrezygnować z mięsa w jadłospisie. Ale sposoby na małe zmiany w życiu są różne i można ich po prostu spróbować. Co przed zakupowym szaleństwem bożonarodzeniowym wydaje się warte refleksji. ©