Ksiądz kloszardów

Od ponad ćwierć wieku o. Edward Konkol wyciąga ludzi z uzależnień i biedy.

15.03.2015

Czyta się kilka minut

O. Edward Konkol podczas akcji wielkanocnej w Stowarzyszeniu „Droga”, Białystok, 2013 r. / Fot. Marcin Onufryjuk / AGENCJA GAZETA
O. Edward Konkol podczas akcji wielkanocnej w Stowarzyszeniu „Droga”, Białystok, 2013 r. / Fot. Marcin Onufryjuk / AGENCJA GAZETA

Tak, naprawdę nosi sandały nawet zimą. Tyle że wtedy na grube, wełniane skarpetki.
– Jesteeeeście! – wita nas w biurze Stowarzyszenia Pomocy Rodzinie „Droga” w Białymstoku. Po sekundzie mamy wrażenie, że jesteśmy z nim zaprzyjaźnieni. Pierwsze, co rzuca się w oczy: blisko dwa metry wzrostu, szerokie ramiona i małe, chłopięce dłonie.
– Zauważcie – powie potem Kasia Rafałko, pracownica biura. – Ojciec nigdy nie pyta: „jesteś wierzący czy nie?”. To w ogóle nie jest dla niego ważne.
Drugie, co rzuca się w oczy: koloratka wystająca z kieszeni koszuli o. Edwarda Konkola, przez bliskich zwanego częściej „wujkiem” albo „tatusiem”.
Śliwki
Podkradał je w cudzym sadzie, zaraz przed pierwszą komunią. Potem panicznie bał się za to przeprosić właściciela drzewek, a taką wyznaczono mu pokutę.
Z pochodzenia Kaszub, urodzony i wychowany w Jastarni, do której dzisiaj w każde wakacje od kilkunastu lat zabiera swoich podopiecznych z „Drogi”, żeby „opalali się w Najświętszym Sakramencie”.
Jako dzieciak wdawał się czasem w awantury. A potem wołał starszą siostrę, żeby pomogła mu wyjść z tarapatów. Dni spędzał na konstruowaniu własnej łodzi, którą mógłby wypłynąć w morze. Planował, że kiedyś będzie pływał zawodowo, poszedł nawet na politechnikę, na budowę okrętów. Ale w duchu dręczyło ciągle jedno pytanie: czy nie iść do zakonu?
Ulga przyszła dopiero po wysłaniu podania do werbistów, do Pieniężna. Jak twierdzi, Boga znalazł w zachodzie słońca, który oglądał codziennie przez trzy lata, w wiosce niedaleko klasztoru. Bo „zachód słońca to najlepsze kazanie – odmienia ludzi” – przyznał kiedyś.
Dziś to o. Edward Konkol odmienia innych. Oprócz kontaktów z potrzebującymi w Stowarzyszeniu „Droga” bierze na siebie pozyskiwanie środków. A to wymaga rozmów z ludźmi biznesu, polityki, samorządu.
Wędka
– Mimo kryzysu, którym każdy się może przecież wykręcić, spływająca do nas pomoc jest coraz większa. Nawet jeśli kogoś nie stać, żeby przekazać darowiznę, daje nam modlitwę lub inne wsparcie. Pewna 89-letnia pani ze wsi pod Białymstokiem co roku odwiedza sąsiadów i namawia ich do przeznaczenia 1 proc. podatku na „Drogę”. A potem wsiada w PKS i sama nam te PIT-y przywozi – opowiada Kasia Rafałko.
Dzisiaj w „Drodze” zamieszanie. Praca jak co dzień, wizyty gości, wywiady, a jeszcze przygotowania do Triduum Paschalnego, które odbędzie się w namiocie na tysiąc osób, z prawdziwym ołtarzem i miejscem dla chóru na 35 osób. Trzeba to wszystko zorganizować, dopiąć, zaprojektować każdą wstążeczkę. – Może gdyby nie o. Edward i jego charyzma, dziś bylibyśmy po prostu instytucją jak każda. A jesteśmy rodziną – mówi Kasia, w „Drodze” od ośmiu lat. – Jesteśmy jak puzzle – dodaje Anna Tomulewicz, wiceprezes „Drogi”. – Każdy ma swoją rolę, zadanie do wypełnienia. Uzupełniamy się.
Z Anną Tomulewicz zwiedzamy „Nasz Dom”, jedną z placówek stowarzyszenia. W każdym z oddzielnych pomieszczeń – kuchni, przedszkolu, warsztacie – pracują podopieczni „Drogi”. Stowarzyszenie podpisuje z nimi kontrakty, w których zobowiązują się do wykonania jakiegoś zadania w zamian za pomoc w trudnej sytuacji. – Nie chcemy dawać tym ludziom ryby, tylko wędkę – mówi Anna Tomulewicz. – Każdy, kto coś od nas otrzymuje, daje też coś od siebie.
Stowarzyszenie jest organizacją pożytku publicznego. Dzięki przychodom z jednego procentu podatku co roku organizuje kilkanaście akcji charytatywnych. Posiada też kilka filii w Białymstoku: prowadzi m.in. ośrodek dla uzależnionych „Etap”, placówkę „Nasz Dom” dla rodzin w kryzysach, przedszkole, w którym dziećmi zajmują się ich rodzice i przez to odbudowują swoje relacje, a także klub integracji społecznej czy „Centrum Darów”. Wszystkie zaopatrywane przez darczyńców z Białegostoku i prowadzone przez podopiecznych stowarzyszenia, którzy w ten sposób uczą się pracy i odpowiedzialności.
Białostocki zakonnik wyjaśnia swój pomysł na pomaganie innym: – Koncentrujemy się na rodzicach, bo to w nich tkwi tajemnica. Dzieciak tylko tego potrzebuje: normalnego domu! Więc my leczymy rodzinne domy. Wszystko, co się tutaj dzieje, w stowarzyszeniu, to warsztaty bycia rodzicem. Ci ludzie uczą się, jak pracować, wychowywać, utrzymywać relacje z własnymi dziećmi. Do tego dochodzi terapia uzależnień.
Jak to wygląda w praktyce? – Jak tylko słyszymy o takiej rodzinie, natychmiast trafiamy na melinę. I siedzimy tam, codziennie do południa. Co tam robimy? Motywujemy do działania, do poprawy, nikogo nie wyręczamy, tylko towarzyszymy. Próbujemy ich wyrwać ze świata, w którym chleją i ćpają. Żeby to zrobić, pokazujemy im alternatywny świat. Po dwóch, trzech miesiącach taki rodzic zaczyna przychodzić do nas do placówki, podpisujemy z nim kontrakt. Zaczyna się zajmować własnym dzieckiem. Wreszcie to rodzic kąpie, kładzie spać, uczy odmawiać paciorek swoje dziecko. Często pierwszy raz w życiu. Potem oni uczą tego następnych.
Kanał
Znalazł w nim umierającego kloszarda, któremu udzielił ostatniego namaszczenia.
To były wakacje 1986 r., pierwszy rok kapłaństwa. Jechał na urlop przez Warszawę. W oczekiwaniu na pociąg zajrzał do sióstr Matki Teresy z Kalkuty. Poprosiły go o sakrament dla konającego.
Wchodzą do kanału, broczą w ściekach. Widzą bezdomnego z poranionym uchem, krwawiącego. Wikariusz Edward zostaje z mężczyzną na noc, żeby całkiem nie zjadły go szczury. Wieczorem schodzi się dwudziestu innych kloszardów. Ten umierający wyliże się po jakimś czasie.
Potem Konkol zabiera bezdomnych na obiady do znajomych sióstr. Śmierdzieć jak oni zaczyna po dwóch dniach. Po miesiącu prosi prowincjała werbistów o oddelegowanie do pracy z bezdomnymi. Ten wysyła go do Białegostoku. Tam zacznie pracę na melinach. Żeby – jak powie dzisiaj – uczyć tych ludzi, jak zbudować dom na nowo.
W Warszawie kończy resocjalizację, od ks. Andrzeja Szpaka, duchowego opiekuna polskich hipisów, uczy się, czym jest uzależnienie i jak się z niego wyrwać. Poznaje narkomankę, która wprowadza go w swój świat. Wieczorami przesiaduje gdzieś w kącie i obserwuje wchodzących na „Golgotę XXI wieku”, jak mówi o nałogach. Wraca nad ranem, na piechotę.
Kiedy dobrze rozpozna dane środowisko i wie, że delikwent jest gotowy do leczenia, dzwoni na milicję. W tej sytuacji narkoman dostaje wybór: albo pójdzie się leczyć, albo za kraty. Wtedy o. Konkol jest już „swój księżulo”. Ludzie z melin wybierają leczenie.
Jest rok 1987. Wokół Konkola tworzy się środowisko ludzi chcących pomagać (początkowo pod nieformalną nazwą „Chwast”). Każda dysfunkcyjna rodzina, którą biorą pod opiekę, dostaje od nich „asystenta”, czuwającego nad nią jak anioł stróż. To pionierski pomysł o. Konkola.
– Dopiero w 2014 r. weszły przepisy o asystentach rodzinnych. To był najszczęśliwszy dzień w moim życiu – mówi po latach.
Krzyż
Przydrożny, w Krzemiennej pod Supraślem.
Narkomani o. Konkola mieli tam swoją pustelnię, w której regenerowali się, odzyskiwali siły, grali na gitarach i śpiewali poezje Stachury. Pod tym krzyżem czekali na przyjazd „Ediego”, żeby „miastowe grzechy” zostawić przed wejściem do swojej drewnianej chaty.
W 1990 r. powstaje tu jeden z pierwszych w Polsce ośrodków detoksykacyjnych dla chorych na AIDS i nosicieli wirusa HIV. Raz w tygodniu Konkol grzebie jakiegoś narkomana, który przedawkował środki nasercowe i „ocet”. Czasem, kiedy rodzina zmarłego nie chce mieć ze swoim krewnym nic wspólnego, sam przygotowuje ciało do pochówku, przewozi na cmentarz i prowadzi obrzędy. W 1991 r. formalnie rejestruje swoją grupę pomocową jako Stowarzyszenie „Droga”.
Werbiści, zakonnicy-misjonarze, na pracę o. Konkola przymykają oko. Nawet wtedy, gdy po powrocie do klasztoru znajdują pustą lodówkę, bo „ćpunki” Konkola wszystko wyjadły. I wtedy, gdy jeden z nich wymiotuje przed biskupem białostockim Edwardem Kisielem, kiedy ten wizytuje ośrodek werbistów w Kleosinie. Z działalności Konkola zadowolony jest też białostocki Kościół, bo zakonnik zajmuje się tym, co przez lata było tam pomijane, niezauważane. Ojciec Konkol swoich współbraci wyręcza w najtrudniejszej robocie.
– Przez swoją działalność zaprasza ludzi do rozmowy – tłumaczy dziś Kasia Rafałko. – Oprócz pracy charytatywnej prowadzi normalne życie kapłańskie. Dzięki niemu ludzie przychodzą do spowiedzi po wielu latach rozłąki z Kościołem. Wielu się w ten sposób nawróciło.
Wieść o podejściu o. Konkola do posługi kapłańskiej już dawno rozniosła się w Białymstoku. – Chowa bezdomnych za darmo, zakłady pogrzebowe dzwonią i ojciec jedzie – mówi Kasia. – Udziela sakramentów za darmo tym, których na to nie stać. W innych przypadkach bierze „co łaska”. Ale ofiara wówczas jest naprawdę „co łaska”.
Klarowność
Przyznaje, że miał swoje trudne momenty. – Były dni, że wszystko mi nie pasowało, było potwornie ciężko – mówi. Razem z „kochanymi ćpunkami” w Krzemiennej spał na materacach ułożonych na gołej ziemi. Przyjmował każdego, nawet wtedy, gdy musiał się konfrontować z krewnymi uzależnionych, niechętnymi wobec jego pomocy. Tak jak z Mareczkiem, mężem narkomanki Aśki, którą o. Konkol zabrał do Krzemiennej. Mareczek przychodził pod bramę klasztoru i wył całą noc: – Edi, oddaj mi żonę!
Przez lata spotykał się z chłodnym przyjęciem ze strony własnego zakonu. Nigdy nie oddzielał pracy od prywatności, więc nieraz koledzy patrzyli z politowaniem, jak bez przerwy ciągnęła się za nim grupa brudnych, niedożywionych narkomanów, często na granicy śmierci.
Na początku lat 90. ludzie panicznie bali się AIDS, o zorganizowanie pomocy dla chorych było bardzo trudno. Nieraz o. Konkol, prosząc o pomoc, odchodził z kwitkiem. Niewiedza o problemie była tak duża, że często nawet szpitale nie chciały przyjmować narkomanów na odtrucie.
Któregoś dnia o leśniczówce w Krzemiennej dowiedziały się lokalne łobuzy z Supraśla. Przyjechali z benzyną, chcieli podpalić ośrodek. Dopiero pokojowe nastawienie mieszkańców uratowało drewnianą chatę w głębi lasu. Napastnicy zrezygnowali z podpalania i pojechali po wódkę do sklepu.
Przez wiele miesięcy o. Konkol z melin, czyli ze swojego miejsca pracy, wracał do klasztoru pieszo 15-20 km. Szedł kilka godzin. Czasami zatrzymywał się i zasypiał na przystankach. Znali go miejscowi policjanci: wiedzieli, że to „ten ksiądz śpi”, więc go nie budzili.
Ale chyba najtrudniej było wtedy, gdy mimo starań nie udawało mu się wyciągnąć kogoś z uzależnienia. Dorobił się nawet ksywki: „ksiądz od wisielców”.
Był czas, że co tydzień umierał jeden jego „kochany ćpunek”. Dla niektórych było po prostu za późno na pomoc, inni sami się o śmierć prosili, wstrzykując sobie „złote strzały”.
Na jednego wołali Mina. Kiedy umarł, o. Konkol powiadomił rodzinę. – Sami go pochowajcie, dość już mieliśmy kłopotów – odpowiedzieli. Więc o. Konkol nawet po śmierci Miny musiał jego los wziąć we własne ręce. Skrzyknął innych podopiecznych. Ktoś zorganizował marynarkę, ktoś buty. Ojciec Konkol osobiście umył i włożył ciało do trumny. A potem wyprosił pomoc społeczną, żeby tę trumnę opłaciła.
Dziś czasy są lepsze, mniej ekstremalne. Ale o. Konkol mówi, że mimo wszystko tamten świat był bardziej „klarowny” (to jego ulubione słowo). Wtedy, na początku drogi, miał jedną, dręczącą obawę: że założenie stowarzyszenia tę klarowność zniszczy.
Światło
– Ja mam, proszę pana, rajskie życie – mówi siedząc w fotelu w swoim pokoju na ostatnim piętrze domu Stowarzyszenia „Droga”. Dojada zimne śniadanie, chociaż jest 14. Nie zdążył zjeść, a musi, bo spada mu cukier (od 30 lat choruje na cukrzycę). Nie wiadomo, czy to nie pierwsza okazja, żeby na chwilę usiadł.
– Ja się nie martwię o sprawy doczesne – mówi. – W ogóle nie potrzebuję pieniędzy. Latami nie byłem w sklepie. Nie wiem, jak sklepy dzisiaj wyglądają! Samochód mam służbowy, posiłki dostaję u nas na kuchni. Wodę mam, o, proszę, ale to dlatego, że mi przywieźli. W sandałach chodzę przez cały rok, ten sweter dziewczyny mi wyprały, nawet nie wiem kiedy. Pieniądze nie są ważne, ważne jest bycie potrzebnym.
Spacerujemy po siedzibie stowarzyszenia. O. Konkol zaczepia podopiecznych, zagaduje do dzieci, podśpiewuje pieśni liturgiczne pod nosem. Jeden z chłopców płacze, o. Konkol pyta, co się stało. „Fajny gościu jesteś” – powtarza.
Na pytanie, co jest ważniejsze: mieć pieniądze czy pracę, o. Konkol odpowiada pewnie, choć po chwili milczenia: – Mieć przyjaciół.
„Droga” nie zajmuje się jedynie dysfunkcyjnymi rodzinami, w których pojawia się problem uzależnienia. Drugą grupą podopiecznych o. Konkola są ludzie sukcesu – biznesmeni, profesorowie, politycy – którzy mimo statusu materialnego zbłądzili. – Oni przeżywają czasem straszliwe rzeczy – mówi o. Konkol. – Widzę, jak im się to wszystko wymyka z rąk, jak potwornie się gubią. Jak ci z melin. Na zewnątrz pancerz, maska z tego bogactwa, a w środku ten sam śmietnik, ten sam ból życia.
Jak pomagać tym, którzy mają wszystko? – Tak samo, jak innym – mówi. – Pomóc im odkryć w sobie coś dobrego, pięknego. Pyta pan, czy ludzie są z natury dobrzy, czy źli. Każdy ma w sobie krainę diamentów. W środku, mimo maski, jest zawsze fantastyczny człowiek. Ale bez Boga ciężko go odkryć. Zawsze powtarzam, że człowiek to taki witraż namalowany przez Boga. Bez promieni, które pochodzą z nieba, nic przez ten witraż nie widać. Można powiedzieć, że całe moje kapłaństwo to starania, żeby światło w tych ludzi wpadło. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, z „Tygodnikiem” związany od 2011 r. Autor książki reporterskiej „Ludzie i gady” (Wyd. Czerwone i Czarne, 2017) o życiu w polskich więzieniach i zbioru opowieści biograficznych „Himalaistki” (Wyd. Znak, 2017) o wspinających się Polkach.

Artykuł pochodzi z numeru TP 12/2015