Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
13 grudnia 1981 r., o godzinie szóstej rano, państwowa telewizja nadała przemówienie generała Wojciecha Jaruzelskiego. Pierwszy sekretarz rządzącej PZPR oraz premier PRL w jednej osobie tłumaczył obywatelom przyczyny wprowadzenia stanu wojennego. Tego dnia wystąpienie Jaruzelskiego było wielokrotnie powtarzane przez radio i telewizję.
„W imię interesu narodowego – mówił Jaruzelski w swoim przemówieniu – dokonano zapobiegawczo internowania grupy osób zagrażających bezpieczeństwu państwa. W grupie tej znajdują się ekstremalni działacze »Solidarności« oraz nielegalnych organizacji antypaństwowych”.
Zaraz po tym padły słowa: „Na polecenie Rady Wojskowej [właściwie: Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego, organu powołanego pozaprawnie przez Jaruzelskiego i de facto rządzącego krajem aż do zawieszenia stanu wojennego w lipcu 1983 r. – PL] internowano również kilkadziesiąt osób, na których ciąży osobista odpowiedzialność za doprowadzenie w latach 70. do głębokiego kryzysu państwa przez nadużywanie stanowisk dla osobistych korzyści. Wśród osób tych znajdują się m.in.: Edward Gierek, Piotr Jaroszewicz, Zdzisław Grudzień, Jerzy Łukaszewicz, Jan Szydlak, Tadeusz Wrzaszczyk i inni. Pełna lista zostanie opublikowana”.
Koncepcja Jaruzelskiego
Mieczysław F. Rakowski – wówczas redaktor naczelny prorządowego tygodnika „Polityka” i równocześnie poseł na Sejm PRL, a w stanie wojennym wicepremier i zarazem obserwator wydarzeń, patrzący na nie od wewnątrz obozu władzy – wspominał po latach w swoich „Dziennikach politycznych”, że internowanie nie tylko opozycjonistów, ale także ostentacyjne zatrzymanie ludzi z ekipy, która jeszcze niedawno rządziła krajem (i w dość powszechnym odczuciu była winna kryzysu gospodarczego), było koncepcją wymyśloną osobiście przez Jaruzelskiego. W poufnych rozmowach miał on kilkakrotnie twierdzić, że „trzeba także internować naszych byłych przywódców. Chodziło po prostu o to, by sprawiedliwość była rozłożona równomiernie”.
Używając tu pojęcia „sprawiedliwość”, pierwszy sekretarz i premier miał raczej na myśli efekt propagandowo-polityczny, polegający także na odcięciu się od poprzedników.
Czy został on osiągnięty, trudno ocenić (nie prowadzono wtedy żadnych takich badań). W każdym razie jeszcze pod koniec 1981 r. zaplanowano powołanie Trybunału Stanu, który pod wodzą „wojskowych” miał osądzić Gierka i jego współpracowników. Przestrzegał przed tym ówczesny rzecznik prasowy rządu Jerzy Urban, przytomnie argumentując, że „znaczny odłam opinii [publicznej] uzna, że władza stanu wojennego sądzi władzę, która była znośną, za której czasów dało się żyć i w sensie materialnym, i każdym innym”.
„Halinko, jadę do Juraty”
Zatrzymania prominentów z ekipy Edwarda Gierka – pierwszego sekretarza PZPR i de facto przywódcy państwa w latach 1970-80 – nie przypominały scen z aresztowań opozycjonistów.
Milicja i Służba Bezpieczeństwa nie wyłamywały drzwi, nie dochodziło do użycia przemocy. Często funkcjonariusze cierpliwie czekali, nawet przez dłuższy czas, aż gospodarze otworzą i spokojnie się spakują.
Tak było również w przypadku samego Gierka. Co prawda w jego katowickim domu tuż po godzinie czwartej rano nikt nie otworzył bramy, ale funkcjonariusze przeskoczyli ogrodzenie i zadzwonili do drzwi, które otworzyła żona byłego pierwszego sekretarza.
Początkowo Gierek nie mógł uwierzyć w sam fakt internowania. Zadzwonił w tej sprawie nawet do płk. Jerzego Gruby, ówczesnego komendanta wojewódzkiego Milicji Obywatelskiej w Katowicach (najwyraźniej telefon jeszcze działał). Gdy uzyskał potwierdzenie, zaczął się pakować. Podobnie moment zatrzymania wyglądał, gdy funkcjonariusze usiłowali wejść na posesję byłego premiera Piotra Jaroszewicza w Aninie. Chwilę trwały targi. Jaroszewicz zadzwonił do szefa Biura Ochrony Rządu, po czym pozwolił się zatrzymać. Około godziny 5.30 rano był już w rządowym ośrodku Promnik pod Warszawą.

Dłużej kazał czekać na siebie Jan Szotek: ten były wiceminister przemysłu maszynowego wpuścił BOR-owców (bo to oni mieli go zatrzymać) dopiero punkt szósta rano, gdyż, jak stwierdził, „między 22 a 6 nikomu nie otwiera”.
Jednak najczęściej operacja zatrzymania byłych prominentów miała o wiele spokojniejszy przebieg. „Znacznie przed świtem – wspominał Wiesław Kiczan, jeden z internowanych, za rządów Gierka wiceminister – rozległ się ledwie słyszalny dźwięk dzwonka. Tak jakby ktoś nieśmiały, zakłopotany nieodpowiednią porą tylko musnął przycisk przy furtce”.
Kiczan wspomina dalej: „Podszedłem do okna. Przy krawężniku, na wprost domu, w świetle pobliskiej latarni, stał polonez. Obok samochodu dreptało w miejscu trzech mężczyzn. Dwaj cywile i jeden w mundurze. Otworzyłem drzwi. Weszli do środka milcząco i skłonili się. Wyglądali na speszonych. (...). [Tych] w cywilu widziałem na pewno kiedyś przy okazji wizyty na Śląsku ważnego zagranicznego gościa. Byli funkcjonariuszami Biura Ochrony Rządu, pospolicie nazywanymi przez zorientowanych »Borowikami«. Ten w mundurze milicyjnym pełnił zapewne rolę przewodnika warszawskich kolegów. Starszy cywil wydobył z bocznej kieszeni marynarki pismo i mi je wręczył. Rozłożyłem kartkę i zacząłem czytać. (...). Miejsce odosobnienia przekreślono i naniesiono odręcznie: »w Juracie«. Pod tekstem widniała pieczęć stołecznej Komendy Milicji i podpis jej komendanta. Sprawa przedstawiała się dramatycznie, ale i groteskowo zarazem. (...).
– Wyjeżdżam do Juraty! – poinformowałem żonę.
– Na długo?
– Nie wiem, Halinko”.
„Te złodzieje są tu”
Kilkunastu internowanych wysokich urzędników z ekipy Edwarda Gierka przewieziono początkowo do rządowego ośrodka wypoczynkowego Promnik. Znajdował się ok. 65 km od Warszawy, w niewielkiej Rudzie Tarnowskiej. Natomiast niżsi rangą urzędnicy i prominenci partyjni trafili na północ: do ośrodka w Juracie. Według listy, która zachowała się w dokumentach „sprawy obiektowej kryptonim INTERNA” (i dziś znajduje się w Archiwum IPN), było ich w grudniu 1981 r. dwudziestu trzech.
Po kilku dniach nastąpiła zmiana miejsca pobytu dotychczasowych mieszkańców Promnika oraz ośrodka w Juracie: wszyscy trafili w miejsce położone bardziej na uboczu – do miejscowości Głębokie, niedaleko wielkiego poligonu wojskowego w Drawsku Pomorskim.
Z relacji wiadomo, że po dojechaniu na miejsce konwojujący internowanych milicjanci odmówili wszelkiej pomocy przy przenoszeniu ich bagaży. Mieli oświadczyć: „ażeby sobie sami nosili”. Po wejściu do budynku któryś z milicjantów miał skwitować przybycie internowanych słowami: „O, już te złodzieje są tu”.
Początkowo odmówiono też wydania przybyłym jakiegokolwiek posiłku. Jeden z oficerów Ludowego Wojska Polskiego miał nawet oświadczyć, że „on by im zrobił spanie, ale w namiotach, a jeść dał dopiero jutro”. Funkcjonariusze BOR skutecznie zaprotestowali. Wówczas gospodarze obiektu wydali przybyłym „po kubku gorącej herbaty, a niektórzy [dostali] po kromce chleba z masłem”.
Późnym wieczorem internowani byli dygnitarze zajęli wyznaczone im pokoje, w których były nieszczelne okna, zimne grzejniki, a temperatura wewnątrz nie przekraczała 9 stopni powyżej zera.
Kilka dni później jeden z funkcjonariuszy BOR – bo to oni mieli „opiekować” się bezpośrednio internowanymi prominentami – zauważył w notatce służbowej „nadmierną ciekawość pracowników obiektu”. Zanotował też, że obsługa budynku, gdzie osadzono internowanych, wyraża podczas rozmów satysfakcję, że „nareszcie zgarnęli złodziei”, i że „nie warto dawać im jeść ani martwić się, że mają zimno”. Ogólnie funkcjonariusz odnotował „nieprzychylny stosunek do podopiecznych”.

Niespodziewana śmierć
Według zachowanych w Archiwum IPN notatek funkcjonariuszy BOR-u internowani prominenci z ekipy Gierka byli całą sytuacją zaskoczeni.
Warunki, w jakich się znaleźli, trudno porównywać z aresztami i zakładami karnymi, do których trafiali opozycjoniści. Przypominały bardziej areszt domowy. Internowani w Głębokiem mogli przecież pisać i otrzymywać listy (które były, co prawda, cenzurowane), dostawali również od najbliższych pieniądze i przybory toaletowe. W miarę swobodnie mogli poruszać się też po obiekcie, wychodzili każdego dnia na spacery.
Wydawało się, że codzienna rutyna – zarówno pilnujących, jak i pilnowanych – doprowadziła do względnej stabilizacji życia w odosobnieniu. Internowanych zaczęli odwiedzać bliscy. Do Głębokiego docierały paczki. Szefostwo zamówiło nawet jabłka, bo – jak twierdzili wcześniej internowani w rozmowach z załogą ośrodka – „przydałoby się więcej witamin”.
Jednak ponad półtora miesiąca od ogłoszenia stanu wojennego w Głębokiem doszło do niespodziewanych wydarzeń, których skutków nie przewidzieli w swoich notatkach ani BOR-owcy, ani nadzorujący ich działania ludzie z MSW.
W piątkowy wieczór, 30 stycznia 1982 r., jeden z internowanych – 56-letni Zdzisław Grudzień, były pierwszy sekretarz komitetu wojewódzkiego PZPR w Katowicach i przez wiele lat jeden z najbliższych zaufanych Gierka, a w Głębokiem lokator pokoju nr 223 – niespodziewanie zasłabł.
Wezwano karetkę pogotowia, Grudzień został przewieziony do szpitala w Drawsku Pomorskim. Kilka minut po godzinie dwudziestej do ośrodka internowania w Głębokiem dotarła wiadomość o jego zgonie.
„Niespodziewany upadek z najwyższych pięter władzy na zamarzniętą ziemię – notował w swoich zapiskach Wiesław Kiczan – musiał wywołać wstrząs o krańcowych następstwach. Wieloletnie powodzenie wydatnie pomniejszyło odporność Grudnia na porażki, nie mówiąc o przegranych i klęskach. Irracjonalnie wierzył w szczęśliwą gwiazdę i zawiódł się srodze”.
Rygor poluzowany
Rzeczywiście, dla Zdzisława Grudnia pozbawienie wolności – nawet w tak znośnych warunkach – mogło być psychicznym wstrząsem. W końcu przez niemal dekadę, w latach 1971-80, był „panem życia i śmierci” na Śląsku, gdzie najwyższą lokalną władzę odziedziczył po Gierku – swoim o 11 lat starszym koledze jeszcze z czasów, gdy obaj pracowali w górnictwie w Belgii i Francji. Obaj działali tam w partii komunistycznej i obaj wrócili do pojałtańskiej Polski w 1948 r., aby piąć się po szczeblach partyjnej kariery, w Katowicach (gdzie na koniec rządzili udzielnie, traktując Górny Śląsk jak swoje księstwo), jak też w Warszawie.
Śmierć najważniejszego do niedawna człowieka władzy na Śląsku wywołała wstrząs wśród internowanych w Głębokiem. Jak notował jeden z funkcjonariuszy, „byli bardzo przygnębieni. Komentarze były następującej treści: stwierdzali, że większość internowanych są to ludzie po zawałach”. Jan Szydlak, przez blisko dekadę członek Biura Politycznego KC PZPR, po otrzymaniu informacji o śmierci Grudnia miał powiedzieć, że „ludzi po dwóch zawałach nie powinno się więzić”.
Nagły zgon byłego pierwszego sekretarza z Katowic spowodował przeniesienie najważniejszych internowanych z Głębokiego do ośrodka Promnik.
Poluzowano też rygor samego pozbawienia wolności. Tak było w przypadku Piotra Jaroszewicza. Były premier w ogóle opuścił ośrodek i został przewieziony do Anina, do Kliniki Wad Serca – Instytutu Kardiologii. Tam przebywał przez dużą część marca 1982 r., a resztę okresu dalszego „internowania” spędził już we własnym domu.
Podobnie było z Edwardem Gierkiem, który jako osoba o kryptonimie „Felczer” trafił od końca czerwca 1982 r. na leczenie do warszawskiej kliniki MSW, aby w sierpniu powrócić do ośrodka.
Pozostawieni w Głębokiem internowani sukcesywnie odzyskiwali wolność między lutym a grudniem 1982 r. Reszta zatrzymanych prominentów opuściła Promnik do końca tego samego roku.
Z dobrodziejstwa amnestii
Ostatecznie przed Trybunałem Stanu miało stanąć zaledwie kilku z byłych wysokich urzędników ekipy Gierka. Szykowano też procesy przed sądami powszechnymi.
Jednak amnestia – uchwalona przez Sejm PRL 21 lipca 1984 r., na dzień przed 40. rocznicą tzw. manifestu lipcowego PKWN (która to data stała się potem głównym świętem „narodzin” PRL) – sprawiła, że umorzeniem zakończyły się również wszelkie niewygodne dla poprzedniej ekipy sprawy sprzed lat (z wyłączeniem zdrady stanu i szpiegostwa, ale akurat o to nikt z nich nie był podejrzewany). Zresztą także wcześniejsza o rok amnestia przyczyniła się już do tego, że wielu działaczy partyjnych, podejrzewanych lub oskarżanych o popełnienie przestępstw (głównie natury gospodarczej), mogło uniknąć postępowania i procesu.
W efekcie poza Franciszkiem Kaimem – byłym wicepremierem i ministrem górnictwa w ekipie Gierka i premiera Jaroszewicza, skazanym na rok pozbawienia wolności – nikt z zajmujących wysokie stanowiska państwowe urzędników czy działaczy PZPR nie został dotkliwie ukarany. Jeśli dochodziło już do procesu i sprawy nie umorzono, zapadały wyroki w zawieszeniu.
Jak zauważał po latach historyk Jakub Szumski, ludzie rządzący w latach 70. w PRL wpływali na legislację i umiejętnie korzystali ze zmian w prawie stanowionym przez samych siebie. Umacniali w ten sposób nomenklaturę i „grupy trzymające władzę” w małych i dużych ośrodkach, które posiadały wiele wspólnych interesów i osiągały liczne „korzyści z tytułu wysokiej pozycji społecznej”. I pewnie także z tych powodów ukaranie korupcji czy nadużywania stanowisk przez ludzi ówczesnej władzy okazało się tak trudne.
O ile ktokolwiek w ekipie Jaruzelskiego był tym na serio zainteresowany. ©
Korzystałem z materiałów znajdujących się w Archiwum IPN (sygnatura AIPN 2321/1-2) oraz z książek: Wiesław Kiczan „Gierek, Jaroszewicz, Wojtyła... Sekrety spisane podczas internowania”, Mieczysław F. Rakowski „Dzienniki polityczne (1981–1983)” tom 8 oraz Jakub Szumski „Rozliczenia z ekipą Gierka (1980–1984)”.