Krwawy węzeł

Miron Sycz, poseł na Sejm RP: Czasem słyszę: „Dobrze, że was wywieźli, dobrze, że była akcja »Wisła«, boście mordowali na Wołyniu...”.

08.04.2013

Czyta się kilka minut

Miron Sycz, Górowo Iławeckie, 6 kwietnia 2013 r.  / Fot. Natalia Sycz
Miron Sycz, Górowo Iławeckie, 6 kwietnia 2013 r. / Fot. Natalia Sycz

PAWEŁ RESZKA: Kim Pan jest?
MIRON SYCZ: Polskim Ukraińcem.

A kim był Pana ojciec?
Ukraińcem z miejscowości Laszki w powiecie jarosławskim. W 1937 r. trafił do Wojska Polskiego w Kielcach, gdzie zastała go wojna.

Bił się?
Tak. W polskim mundurze bronił Rzeczypospolitej przed napaścią hitlerowską. Wrócił do domu, ale musiał się ukrywać w lesie, bo trafiłby do Katynia albo innego obozu, w którym mordowano polskich żołnierzy. Sowieci wyszli, weszli Niemcy i znów się ukrywał. W końcu został komendantem straży pożarnej w Laszkach. To była wieś mieszana, polsko-ukraińska.

Pana ojciec był przecież w UPA, o to Pana pytam.
Tak, był w UPA.

Długo?
Od 1944, może 1945 r.

I w OUN, Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów, od 1938 r., tak?
Nie, od 1938 r. był polskim żołnierzem.

Co tata robił w UPA?
Mam wyrok na ojca, znam przebieg śledztwa. Zarzucono mu, że miał karabin z 30 nabojami, że uczestniczył w strzelaniu do Wojska Polskiego i Armii Czerwonej, że uczestniczył w paleniu domów.

I co Pan myśli?
Skazano go na karę śmierci, chociaż nic mu nie udowodniono.

Ale strzelał do Wojska Polskiego? Palił domy?
Ojciec niewiele o tym mówił. Nigdy nie chciał jechać ze mną do rodzinnej wsi. Jego opowieść była taka: partyzantka to było ukrywanie się w lasach. Z jego słów wynika, że współpracowali z polskimi oddziałami, chronili wieś, która była mieszana. Tak mówił.

Był ukraińskim patriotą, który uważał, że tam, gdzie jest jego wieś, powinna być Ukraina?
Nie sądzę, by takie były motywacje. Ludzie w Laszkach żyli ze sobą zgodnie. Kiedyś mama obecnego wójta gminy Laszki, już nieżyjąca, powiedziała mi: „Synu, kto znał język i jeden, i drugi, ten przeżył”.

Ojciec nie chciał być wcielony do armii sowieckiej, bo chciał zostać, chronić swój dom. Niektórzy zostawali, jak ojciec, w lesie, inni szli na Berlin. Los kpił z jednych i drugich.

Jak?
Kilku chłopaków ze wsi wracało spod Berlina, niektórzy ranni, ale i tak ich wyłapywano jako partyzantów UPA i osadzano w obozie w Jaworznie. Ojciec zawsze mówił, że nie chciał służyć ani hitlerowskim Niemcom, ani armii radzieckiej. Poszedł do UPA.

Rozumie Pan ojca?
Tak.

Jest Pan dumny z jego życia?
Tak, bo nauczył mnie szacunku do ludzi. Nie miał żalu do Polaków. Wiele zrozumiał, gdy siedział w celi śmierci z żołnierzami AK. Ubecy katowali jednych i drugich, swoich – czyli tych z AK – nawet bardziej.

Ojca złapali w 1947 r.
Tak, podziemie ukraińskie było już rozbite. Wychodzili z lasu, zdawali broń i okazywało się, że ich amnestia nie dotyczy. Ale szczegółów dotyczących tego, jak wpadł, nie znam. Dostał karę śmierci, czekał na jej wykonanie w Krakowie. Rano, o piątej czy szóstej, wyczytywany był po nazwisku jeden z więźniów do wykonania wyroku śmierci. Ojciec mówił, że to było najstraszniejsze: czekanie na ranek.

Wyroku na ojcu nie wykonano.
Karę zamieniono na dożywocie, a następnie 15 lat więzienia. W 1953 r. opuścił kryminał w Goleniowie pod Szczecinem i pojechał na Warmię, szukać rodziny. Znalazł sobie żonę – moją mamę. Mama pochodzi z Chotyńca, została z rodziną wysiedlona w czasie akcji „Wisła”. Mama miała żal do Polaków...

O co?
Polacy kojarzyli jej się z żołnierzem w rogatywce z orzełkiem, który przyszedł do ich domu i powiedział: „Macie półtorej godziny na spakowanie rzeczy”.

Oni tego nie rozumieli. Czym zawinili? Dlaczego muszą odchodzić ze swojego domu? Dokąd ich wywożą?

Wyrósł Pan wśród takich opowieści?
Słuchałem ich przez całe dzieciństwo. Matka, ciotka, cała wioska Ostre Bardo o tym mówiła: „Polski żołnierz, orzełek na rogatywce, półtorej godziny”. Nie byłem chowany, delikatnie mówiąc, w miłości do Polaków.

Tylko w nienawiści?
Tak, wnienawiści. Z czasem zacząłem pytać: „Dlaczego aż tak ich nienawidzicie?”.

I co?
Ciotka: „A za co mam ich lubić? Że wygonili mnie z domu? Że nie możemy się odnaleźć po całym świecie? Że mnie bili?”. To opowieść ciotki, która przecież nie była w partyzantce, w OUN czy w UPA. Była prostą kobietą, która nawet nie wiedziała, gdzie jest Wołyń.

Co jeszcze mówiła?
„Sowieci i hitlerowcy nie zrobili nam tego, co Polacy”.

Uff...
Gdy była Pomarańczowa Rewolucja, mama ciągle oglądała telewizję. Wchodzę do domu. Na ekranie Majdan, pomarańczowe flagi, a wśród nich biało-czerwone. Matka płacze: „Żeby Bóg tym Polakom dał zdrowie”. A ja do niej przekornie: „Mamo, co ty mówisz? Przecież ich tak nie znosisz. Zapomniałaś?”. „Ale patrz, jak oni się zachowują...”.

Chce Pan powiedzieć, że wtedy pierwszy raz usłyszał od mamy coś dobrego o Polakach?
Tak. Płakała i w podzięce dla Polaków modliła się do Boga. Dlaczego przyszło to tak późno? Rodzice praktycznie nie ruszali się ze swojej miejscowości. Mało kto się ruszał. Ukraińcy byli kontrolowani, szczególnie ci po odsiadce. Ojciec wiele razy był wzywany na przesłuchania.

Był „elementem niepewnym”?
Jak wszyscy zaangażowani kiedyś w partyzantce. Ludzie spotykali się mało, najczęściej w niedzielę po nabożeństwie. Stali długo przed cerkwią i rozmawiali. To było miejsce wymiany informacji. Tak się ludzie szukali po deportacji.

Ostre Bardo było złożone z przesiedleńców?
Tak, pochodzi stamtąd np. mój przyjaciel, profesor UJ Włodzimierz Mokry, solidarnościowy poseł z 1989 r. Była tam tylko jedna polska rodzina, zresztą też przesiedleńcy spod Grodna. Oni dopiero mieli pod górkę: musieli nauczyć się ukraińskiego, bo nikt ich nie rozumiał.

Zresztą język, który „wytworzył się” w Ostrym Bardzie, był specyficzny. To była mieszanka prostych ludzi, z różnych stron. Każdy mówił swoją gwarą, stąd „stworzyła się” nowa odmiana ukraińskiego, mocno odbiegająca od języka literackiego. Choć oczywiście wiersze Tarasa Szewczenki wszystkie dzieci znały na pamięć. W niedzielę chodziłem w soroczce, ukraińskiej haftowanej koszuli, co robię do dziś.

Do siódmego roku życia nie mówił Pan po polsku, prawda?
Prawda. We wsi wszyscy mówili „po swojemu”.

Kiedy pierwszy raz pojechał Pan na Ukrainę, był Pan zdziwiony, że mówi inaczej niż oni?
Tak. Pojechałem pod koniec lat 80., ale coś innego było ważniejsze, nawet przerażające.

Co?
Oni nas nazywali Polakami: „pryjichały Polaki”. W Polsce jesteśmy ukraińskimi bandytami, a tam Polakami.

Nie mówi Pan po polsku, idzie Pan do szkoły, i co?
Szkoła jest we wsi. Wszyscy bardzo chcemy do niej iść. Przychodzimy do klasy, a pani nauczycielka mówi do nas w obcym języku. Nie wiemy, czego od nas chce. Szybko wszystkim przeszła chęć do nauki – musieli uczniów szukać po lasach.

Uciekaliście?
Tak. Polskiego uczyłem się dopiero w szkole podstawowej. We wsi nie było telewizorów, mało kto miał radio. Rzadko wcześniej słyszałem język polski.

Żyliście jak na jakiejś wyspie?
Absolutnie tak, wiele takich wysp istniało na Warmii.

Kiedy pierwszy raz spotkał Pan rówieśnika-Polaka?
Polacy na Warmii to też byli przesiedleńcy, biedni, często tak samo jak Ukraińcy słabo wykształceni. Wiedzieli, że my jesteśmy z akcji „Wisła”, czyli Ukraińcy, z których każdy może mieć za pazuchą toporek. Ukrainiec kojarzył się z czymś bardzo złym.

Z bandytą i rezunem.
No tak, samo słowo Ukrainiec było obelgą. Kiedy już nie było jak kogo wyzwać, mówiło się: „Ty Ukraińcu!”. Do późnych lat 80. bywało tak, że sąsiad-Polak z sąsiadem-Ukraińcem prawie nie rozmawiał. Krzywdy sobie nie robili, ale rezerwa była.

Kiedy Pan poczuł, że się Pana boją?
Kiedy poszedłem do piątej klasy, bo przez cztery lata chodziliśmy do szkoły w mojej wsi. Potem trzeba było dojeżdżać do większej szkoły, a tam towarzystwo było mieszane.

I co?
No, tam spotkałem Polaków i biliśmy się. To były bójki na tle narodowościowym.
Wyzywali Pana?
Oni nas, my ich. Ważne, że jesteśmy dziś przyjaciółmi. Niektórzy koledzy z podstawówki robili mi kampanię wyborczą.

Kiedy Pan normalnie porozmawiał z rówieśnikiem-Polakiem?
Chyba dopiero na studiach. Po przyjściu na Wyższą Szkołę Pedagogiczną w Olsztynie głośno zadeklarowałem się jako Ukrainiec. Nie tylko ja – byli i inni koledzy. Trzymaliśmy się ze sobą. Ale zdziwiłem się bardzo, bo Polacy przyjęli mnie pozytywnie.

Czyli jak?
Docenili, że potrafiłem powiedzieć: „Jestem Ukraińcem”. Prosili, żebym im zaśpiewał piosenkę, a potem, żebym ich jej nauczył. Pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się, że Polak z zaciekawieniem słuchał opowieści o tym, kim jestem. O ojcu, o rodzinie, o historii. To zmieniło mi życie.

Pierwszy raz zaprzyjaźnił się Pan z Polakiem na studiach?
W liceum napięć nie było, ale była duża ostrożność: „My wiemy, że oni wiedzą”. Jeśli więc mówić o przyjaźni, to chyba dopiero rzeczywiście na studiach. Powtarzam: to był przełom w życiu.

Dlaczego?
Pierwszy raz nie czułem się jak „inny gorszy”, tylko jak „inny ciekawy”. Polacy nas mobilizowali, żebyśmy mówili głośno o sobie:o języku, kulturze. „Chodźcie do studenckiego radia, opowiecie o tym wszystkim”. No to mówiliśmy. Przez całe studia nie miałem kłopotów ze strony kolegów. Czułem się dumny, szanowany. Wielu Ukraińców tak się wtedy poczuło. Przy ZSP utworzyliśmy Ukraińską Sekcję Kulturalną, potem podjęliśmy próbę założenia Zrzeszenia Studentów Ukraińskich, tuż przed stanem wojennym. To był powód tego, że zainteresowała się nami SB. Mnie przesłuchiwano wiele razy.

Złożył Pan oświadczenie lustracyjne...
...w którym zgodnie z prawdą napisałem, że nie współpracowałem z SB.

Ale współpracę z SB Panu zarzucano?
Moi oponenci ze środowiska. Ukazał się tekst, po którym IPN wezwał mnie na bardzo długie przesłuchanie. Przedstawiano mi notatki oficerów SB na mój temat. Prokurator IPN zbadał dokumenty, nie znalazł podstaw, by oświadczenie zakwestionować. Wszystko to jest oficjalne i wisi na stronach IPN.

Stan wojenny, a Pan w ZSP, potem – do końca – w PZPR. Dlaczego Pan tak wybrał?
Podczas karnawału Solidarności z lat 1980-81 z ukraińskimi studentami z innych miast akademickich założyliśmy niezależny związek studentów ukraińskich. Władze odmówiły rejestracji. Mieliśmy do wyboru: albo zakładać struktury podziemne, albo starać się wykorzystać legalną organizację, by poszerzać przestrzeń działania. Dzięki ZSP mogliśmy istnieć oficjalnie: mieliśmy dostęp do studenckich mediów, festiwale, kabarety. Mieliśmy szansę na oficjalną rejestrację organizacji studentów ukraińskich.

Proszę nie zapominać, że na Ukrainie sowieckiej prowadzono wówczas totalną rusyfikację, i że to przechodziło również do PRL. Zakazano publikowania nawet niektórych wierszy Szewczenki, nie mówiąc o spuściźnie innych czołowych postaci kultury narodowej.

Z NZS mieliśmy dobre relacje. Maciek Kuroń zakładał na uczelni tę organizację.

To dlaczego Pan się nie przyłączył?
Bo chcieliśmy założyć własną organizację.

Wraca Pan na wakacje do domu. Rodzina jest przerażona, że Mironek się spolaczył?
Przede wszystkim byli dumni, że studiuję. To była ambicja w każdej rodzinie, żeby przynajmniej jedno z dzieci studiowało: „My jesteśmy prości, niewykształceni, ale niech choć jednemu będzie lżej w życiu”. Tylko nie podobało im się, że „idę w politykę”.

Dlaczego?
Kiedy rozpoczął się stan wojenny i wróciłem do domu dopiero blisko świąt Bożego Narodzenia, rodzina była przerażona. Myśleli, że mnie zamknęli, tak jak kiedyś ojca.

Ale Pan zrobił karierę.
W Górowie Iławeckim zaczęliśmy tworzyć liceum z ukraińskim językiem nauczania, gdzie zostałem dyrektorem. Wszyscy się bali, że liceum będzie oznaczać, iż Ukraińcy się wyizolują, ale nie: myśmy się otworzyli. Liceum stało się ważnym miejscem w pięciotysięcznej miejscowości. Zaproponowano mi kandydowanie do sejmiku samorządowego jesienią 1998 r.

Z list Unii Wolności.
Tak, Sejmik wybrał mnie na przewodniczącego. W tajnym głosowaniu. To było bardzo ważne dla Ukraińców.

Dlaczego?
Nasz człowiek został przewodniczącym Sejmiku. Może nie musimy się wstydzić tożsamości? Może nie jesteśmy gorsi? Gdy społeczność zaczyna wierzyć, że jest gorsza, zaczyna się prawdziwy dramat. Ludzie tłumaczą sobie tym wszystkie swoje niepowodzenia. Bałem się, że taki los spotka Ukraińców na Warmii.

Ale zrobiliśmy coś dobrego: 57 tysięcy deportowanych było uznawanych za potencjalne zagrożenie dla województwa warmińsko-mazurskiego. Dziś z Polakami są gospodarzami małej ojczyzny.

Trudno było do tego przekonać Ukraińców.

Do czego?
Że tu jest ich ojczyzna. Tak jak Polacy, Ukraińcy i Żydzi w USA mówią z dumą o sobie: „Jestem Amerykaninem”, pamiętając o korzeniach.

Cieszy się Pan z tego, że Ukraińcy poczuli się Polakami?
Gospodarzami, obywatelami Polski o ukraińskich korzeniach. Dziś mówią: „Ja jestem stąd”. To był długi i trudny proces, ale nastąpił.

Spotykał się Pan z potomkami ofiar Wołynia?
Jako przewodniczący sejmiku zacząłem się z nimi spotykać. Często mi wypominali Wołyń. Zacząłem więc organizować wyjazdy na Wołyń dla radnych: poszukiwanie wiosek, miejsc pochówku.

I co?
Spodziewali się, że spotkają ich złe rzeczy. Obawiali się reakcji Ukraińców. Ale Ukraińcy pomagali. Pokazywali miejsca, pamiętali nazwiska. Potem potomkowie ofiar Wołynia rozmawiali ze mną w innym tonie: „Pomóż, może poszukaj, może pojedźmy...”. Pomyślałem, że to może być moja misja.

Co Ukraińcy zrobili Polakom na Wołyniu?
Polacy nazywają to ludobójstwem, rzezią. Ukraińcy tragedią.

A Pan? Mówi Pan – ludobójstwo?
Nie. Mówię – tragedia, bo była to rzeź, wielkie bestialstwa. Po polskiej stronie zginęło o wiele więcej ofiar niż po stronie ukraińskiej. Ale mordowano też całe wsie ukraińskie.

Wspominam o tym nie po to, by relatywizować polskie ofiary. Chcę podkreślić, że Ukraińcy mają własną pamięć tego, co się wydarzyło na Wołyniu w 1943 r.

Polacy czują ból, rodziny ofiar Wołynia ciągle żyją tamtą zbrodnią...
Ja to rozumiem. I rozumiem Ukraińców z Chełmszczyzny czy Przemyskiego, którzy też żyją bestialstwami, jakich zaznali z rąk Polaków.

Może to przez pamięć o Wołyniu w Polsce nazywali Was bandytami?
W PRL ukraińskim nacjonalistą był każdy, kto rozmawiał po ukraińsku. To właśnie jest zasada odpowiedzialności zbiorowej: czujesz się Ukraińcem, więc jesteś bandytą. To bardzo boli polskich Ukraińców, że są uważani za sprawców mordów na Wołyniu. Czasem słyszę: „Dobrze, że was wywieźli, dobrze, że była akcja »Wisła«, boście mordowali na Wołyniu...”. Nie myśmy mordowali. Co moja rodzina miała z tym wspólnego? Co mieli wspólnego z Wołyniem Łemkowie, Bojkowie? Zostali wywiezieni z domów i odpowiadają za mordy, z którymi nie mieli nic wspólnego. Tych ludzi krzywdzi się podwójnie.

Co Pan myśli o Wołyniu?
Doszło tam do zbrodni, którą należy potępić, bo nie ma dla niej usprawiedliwienia.

A co myślą Ukraińcy na Ukrainie? Zna Pan ich przecież.
Jest tam przekonanie, że zbrodnię należy potępić. Jednak oni nie zaczynają historii mordów od 1943 r. Mówią o polskich osadnikach, o próbach asymilacji, niszczeniu cerkwi. Mają to w pamięci. Patrzą na to w takiej perspektywie.

Myśli Pan, że szukają usprawiedliwienia?
Nie, bo nie może być usprawiedliwienia tam, gdzie dochodzi do mordowania ludności cywilnej, kobiet, dzieci. Bez względu na to, kto to czyni.

Tymczasem stawiają pomniki Stepanowi Banderze i komendantowi UPA Romanowi Szucheywiczowi. Co Pan myśli?
Myślę, że tego nie powstrzymamy. Nie ma na to szans. Dla wielu Ukraińców UPA jest tym, czym dla Polaków...

...Armia Krajowa?
Tak, dla nich to armia, która walczyła o niepodległość swojego państwa. Chłopak, który szedł do lasu strzelać do wrogów, głównie zresztą do Sowietów, jest dla Ukraińców patriotą, bohaterem. Walczył o wolność ojczyzny. Gdyby powiedzieli, że UPA to faszyści i zdrajcy, do czego w historii mieliby się odwoływać? Do Stalina i NKWD? Oni przecież tworzyli ZSRR, a nie wolną Ukrainę. „UPA to nasza Armia Krajowa” – słyszę to często.

Szokujące.
Ale na Ukrainie Zachodniej tak jest. Mogę oczywiście udawać, że nie słyszę, ale to niczego nie zmieni.

Ukraińcy mogą przeprosić za Wołyń?
Nie ma pytania o to, czy potępić zbrodnię na wołyńskich Polakach, lecz jak to uczynić godnie. Tak, by służyło to leczeniu ran, a nie ich jątrzeniu.

Gdzie jest granica, której Pana zdaniem Ukraińcy nie przekroczą?
Potępią zło, mordy, ale nie potępią OUN i UPA jako całości. Tego moim zdaniem nie zrobią. Mówią: „Przebaczamy i prosimy o przebaczenie”. Synod Biskupów Ukraińskiej Cerkwi Greckokatolickiej ze Światosławem, arcybiskupem większym Kijowa i Halicza na czele, zwrócił się ze specjalnym orędziem do wiernych w „niedzielę przebaczenia”, która poprzedza Wielki Post.

Skomentował je ks. Tadeusz Iskowicz-Zaleski: „Biskupi greckokatoliccy używają słów, które obrażają ofiary. Oni mówią o bratobójczej wojnie w latach 1942-43. To nie jest prawda, bo nie było wojny, tylko ludobójstwo”.
Ks. Isakowicz-Zaleski uprawia złą politykę. Czasem się boję, żeby nie zmarnować potencjału porozumienia. Żeby zamiast liczyć sukcesy, nie przyszło nam za chwilę szacować strat. W końcu ktoś na Ukrainie powie: „Ok, nie to nie, żegnajcie” i cofniemy się o lata.

Polacy za dużo żądają?
Scenariusze są dwa: możemy w 70. rocznicę wydać wspólną deklarację i zrobić krok ku pojednaniu. Możliwy też jest inny scenariusz: „Nie to nie”. Ja wierzę w pierwszy, chociaż takie inicjatywy jak rekonstrukcja rzezi wołyńskiej to moim zdaniem dziwny pomysł. Zawsze jest tak, że gdy Polak z Ukraińcem się wadzą, ktoś inny zaciera ręce. Nasza historia jest taka, że jak na Ukrainę spada bieda, niedługo potem to samo zaczyna dotykać Polskę.

Kto zaciera ręce? Moskwa?
Moskwa patrzy na to uważnie i nie jest to jej obojętne. To chyba jasne.

Trzeba się dogadać?
To rozsądne. Filaret, zwierzchnik Ukraińskiej Cerkwi Prawosławnej Patriarchatu Kijowskiego wystosował posłanie w 70. rocznicę tragedii na Wołyniu. W imieniu swojej wspólnoty poprosił o przebaczenie. Utworzył się też społeczny komitet obchodów 70. rocznicy tragedii wołyńskiej. Przewodniczącym jest świadek tych wydarzeń, były prezydent Leonid Krawczuk, w składzie są m.in.: kardynał Cerkwi greckokatolickiej Lubomyr Huzar i patriarcha Cerkwi kijowskiej Filaret. W parlamencie ukraińskim rozmawiałem z przedstawicielami różnych partii o podjęciu wspólnej uchwały z Sejmem RP.

A co Polacy powinni zrobić?
I jedni, i drudzy powinni zrobić wszystko, by do pojednania doszło. Zdecydowana większość społeczeństw tego chce – myślę, że ponad 90 procent. Ufam, że do pojednania dojdzie. W sumie to ono już jest.

Rzeczywistość wyprzedziła spory polityków i historyków?
Rzeczywistość jest nowa. Setki tysięcy Ukraińców pracuje w Polsce. Są cenieni, opłacani, zarabiają na wzbogacanie rodzin. Oba kraje są zdane na siebie: Polska jest najlepszym przyjacielem Ukrainy, wspiera ją, jak nikt, w dążeniu na Zachód, ku cywilizowanej Europie. Nie wyobrażam sobie, by Polska od Ukrainy odstąpiła.

Jak powinny wyglądać obchody 70. rocznicy rzezi wołyńskiej?
Ideał: oba parlamenty przez aklamację przyjmują uchwałę, najlepiej jednobrzmiącą. Sejm zaś powinien przyjąć przez aklamację uchwałę potępiającą akcję „Wisła”, co zrobił już Senat w 1990 r.

Już 10 lat temu parlamenty wystosowały wspólne oświadczenie w sprawie Wołynia, i co?
No, to było takie rozpoczęcie pojednania.

I po 10 latach znów rozpoczniemy pojednanie?
O ile się uda przyjąć wspólną deklarację. Oczekiwany jest przyjazd pod koniec czerwca patriarchy Cerkwi greckokatolickiej do Warszawy. Nabożeństwo za ofiary tragedii, z udziałem władz, to byłby poważny gest...

Proszę pamiętać: władze państwowe z prezydentem RP i hierarchowie kościelni są w to zaangażowani. Ten proces pojednania rozpoczął się na dobre w 1978 r., kiedy papieżem został Jan Paweł II.

Jest Pan optymistą, ale ile razy, jak był Pan szefem sejmowej komisji ds. mniejszości narodowych, słyszał Pan: „Proszę siedzieć cicho, Pana ojciec był w UPA”?
Projekt uchwały potępiającej akcję „Wisła”, którą chcę przeprowadzić, nigdy nie budził tak negatywnych emocji jak teraz. To prawda, iż w tym kontekście często słyszę, że chodzi mi o rehabilitowanie ojca.

Przykre?
Nie jest to miłe, ale wielu kolegów posłów staje po mojej stronie.
Myślę, że zasługujemy na pojednanie. Minęło już 70 lat, nie jesteśmy już w stanie wojny, nie jesteśmy w 1943 r. Warto o tym pamiętać.

Będzie kiedyś między nami tak jak między Polakami a Niemcami?
Już niedługo będziemy mówili o takich porównaniach. Zobaczy pan.

MIRON SYCZ (ur. 1960 r.) jest od dwóch kadencji posłem PO. Przewodniczy sejmowej komisji mniejszości narodowych i etnicznych. Nauczyciel, absolwent wydziału matematyki Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Olsztynie, działacz mniejszości ukraińskiej w Polsce. Jego rodzina została wywieziona na Warmię w czasie akcji „Wisła”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, felietonista i bloger „Tygodnika Powszechnego” do stycznia 2017 r. W latach 2003-06 był korespondentem „Rzeczpospolitej” w Moskwie. W latach 2006-09 szef działu śledczego „Dziennika”. W „Tygodniku Powszechnym” od lutego 2013 roku, wcześniej… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 15/2013