Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Zgromadzony na Krakowskim Przedmieściu lud spowiada się przed kamerą nie tylko z żałoby, ale również z paranoicznych oskarżeń wymierzonych w Rosję, Tuska i "Gazetę Wyborczą". Na pytanie, dlaczego nie wycięła najbardziej absurdalnych komentarzy ("Tusk ma krew na rękach"), odpowiada: "Nie mogłam być cenzorem. Ten film miał pokazać rzeczywiste odczucia ludzi". Brzmią te zdania jak credo filmowca, który prawdę ceni ponad wszystko.
To nie jest jednak cała prawda o Ewie Stankiewicz. W 2008 r. wspólnie z Anną Ferens zrealizowała głośny dokument "Trzech kumpli" o śmierci Stanisława Pyjasa. Jedną z najmocniejszych jest scena, w której zdenerwowany Krzysztof Kozłowski przerywa wywiad, wstając gwałtownie od biurka. Wychodzi, potrącając głową lampę.
Tak się składa, że przeczytałem pełen zapis tej rozmowy. Z Kozłowskim autorki rozmawiały długo. Opowiadał im także o tym, że w drugiej połowie lat 70. nie wierzył w młodą opozycję, mówił też o szacunku dla założycieli SKS-u za postawę w tamtych latach. Są to fragmenty istotne, bo mimo że drogi Kozłowskiego i SKS-u rozeszły się po sprawie Maleszki, zdecydował się on oddać honor politycznym przeciwnikom. W filmie tego nie ma, została sama złość Kozłowskiego.
Nie wyciągałbym na wierzch tej historii, ale Ewa Stankiewicz podczas montażu "Trzech kumpli" już udowodniła, że wie, jak manipulować filmowym materiałem, a przy okazji "Solidarnych 2010" stroi się w piórka osoby obiektywnej. Jak to wyjaśnić? Z pomocą spieszy klasyka komedii polskiej: "Sąd sądem, a sprawiedliwość musi być po naszej stronie". Strategia twórcza Ewy Stankiewicz ilustruje tę prawdę znakomicie, tyle że wcale mi nie do śmiechu.