Kościół, czyli kibitką do Boga

Można być zgorszonym decyzją porzucenia stanu zakonnego przez o. Bartosia, można go za nią nie lubić i czuć się oszukanym. Emocje nie zwalniają jednak z obowiązku dialogu z nim, a zwłaszcza z próby zrozumienia motywów decyzji, która dotknęła nie tylko jego samego, ale także wielu, którzy mu ufali i dla których był wzorem pewnego sposobu myślenia w Kościele i o Kościele.

20.02.2007

Czyta się kilka minut

fot. T. Wiech / Agencja Gazeta /
fot. T. Wiech / Agencja Gazeta /

Tomasz Terlikowski w niedawnym artykule w "Rzeczpospolitej" całą swoją krytykę myślenia Bartosia (i Stanisława Obirka przy okazji) sprowadza do etykiety "postmodernizm". To jednak hermeneutyczny wytrych, którym można otworzyć wszystko i jednocześnie uniemożliwić jakąkolwiek dyskusję. Tym, co rzeczywiście interesujące w casusie Bartosia, jest pytanie, czy porzucenie stanu zakonnego i kapłańskiego, a tym samym zdystansowanie się do instytucji Kościoła, jest nieuchronnym skutkiem wcześniejszego myślenia. Mówiąc kolokwialnie: czy Bartoś musiał tak skończyć? Czy w wołanie o wolność w Kościele wpisana jest ostatecznie konieczność zerwania z nim kapłańskich i zakonnych więzi?

W głowie biskupa

Kluczem do zrozumienia decyzji warszawskiego dominikanina wydają się słowa: "Wierność rozpoznawanym indywidualnie wartościom nie jest zdradą Ewangelii, nawet gdyby oznaczało to wystąpienie w jakimś momencie przeciwko zinstytucjonalizowanej religii". Można przypuszczać, że poszukiwanie prawdy, które jest kompasem filozoficznego i teologicznego myślenia Bartosia, doprowadziło go do tego właśnie momentu. Prawda, którą odkrył - trzeba dodać, zgodnie z jego myśleniem: cząstkowa, tymczasowa, niepełna prawda - domagała się wystąpienia przeciwko zinstytucjonalizowanej religii, a stało się to w akcie pozostawienia stanu kapłańskiego i duchownego. W rozumieniu Bartosia zdradą Ewangelii nie jest podjęcie takiej decyzji, zdradą byłoby jej zaniechanie.

Swoje motywy o. Bartoś wyłożył w liście do współbraci. Widać je już jednak także w "Ścieżkach wolności". Powodem odejścia jest Kościół, a właściwie jego wynaturzona, zniekształcona, współczesna forma. Przyjąwszy cechy państwa, i to państwa absolutnego, Kościół sprzeniewierza się de facto swej istocie. Główny zarzut to brak wolności; przedmiotem zasadniczej krytyki jest też sposób sprawowania władzy w Kościele.

Bartoś postuluje "poszukiwanie systemu zrównoważonego współuczestnictwa wierzących w życiu Kościoła". Trudno się z tym postulatem nie zgodzić. Trzeba jednak stwierdzić, że przecież istnieją, i to na różnych szczeblach, rozmaite mechanizmy współuczestnictwa świeckich w rządzeniu Kościołem. Moim zdaniem, problem tkwi nie tyle w strukturze, co w ludziach. Na łamach "TP" pisałem chociażby o trudnościach w powoływaniu rad duszpasterskich w parafiach, do udziału w których nie ma chętnych. Nie wykorzystujemy możliwości, które są, jak choćby synody. Prócz struktur pozwalających na współuczestnictwo, potrzeba jeszcze teologii współuczestnictwa i zmiany mentalności tak świeckich, jak i duchownych.

Jednak Bartoś widzi rzecz inaczej. O sposobie sprawowania władzy w diecezji mówi np.: "Decyzje jednoosobowe to przejrzystość zerowa: wszystko rozgrywa się w głowie biskupa, nie ma dyskusji, konkursu, publicznej debaty". Być może zdarzają się rządy absolutne w niektórych diecezjach, ale uogólnianie wydaje mi się krzywdzące. Przez lata pracowałem w kurii diecezjalnej, przyglądając się jednocześnie procesowi podejmowania decyzji. Owszem: wiele można w tej kwestii poprawić, ale mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że nie żyję w świecie, gdzie "wszystko rozgrywa się w głowie biskupa". Może rzeczywiście - jak odpowiada Bartoś ks. Bonieckiemu - "patrzymy na różne miejsca w Kościele"?

Teologia i potworki

Filozoficzno-teologiczna krytyka Bartosia zamyka się w triadzie: Kościół - prawda - wolność. Kościół nie jest właścicielem prawdy - mówi Bartoś. Ma rację. Kościół nieustannie postępuje na drodze coraz pełniejszego poznania prawdy, inaczej nie byłoby rozwoju dogmatów, nie byłoby teologii, nie byłoby zmieniającego się przecież w wielu kwestiach Magisterium Ecclesiae. Ma też słuszność Bartoś podkreślając, że uzurpowanie sobie przekonania o posiadaniu pełni prawdy, i to na każdy, nie tylko teologiczny temat, niejednokrotnie prowadziło Kościół na manowce.

Problem zaczyna się, gdy Bartoś zaczyna mówić o relacji prawdy własnej do prawdy Kościoła, wiary własnej do wiary Kościoła. "Mówiąc o sprawach wiary, mówię najpierw w swoim imieniu, przedstawiam własne myślenie, a nie myślenie Kościoła (choć przecież nie musi tu być jakiejś wielkiej różnicy)" - czytamy. Wychodząc z założenia, że jednostka jest zawsze przed grupą, Bartoś pisze, że jeśli ktoś odchodzi od osobistego doświadczenia wiary, by "myśleć i czuć to, co mówi się w Kościele, wtedy z wiary czyni ideologię-światopogląd-wiedzę. A stąd już niedaleko do bałwochwalstwa". Być może źle to rozumiem, ale nie mogę pozbyć się wrażenia, że w tej perspektywie wiara traci wymiar eklezjalny. Owszem, jest doświadczeniem osobistym i indywidualną decyzją, będącą odpowiedzią na łaskę Bożą, ale domaga się ona nieustannego konfrontowania z wiarą wspólnoty Kościoła, któremu - jak wierzymy - został powierzony jej depozyt. Nie wiem, co miałoby być przedmiotem wspomnianego bałwochwalstwa. Wiem, że jeśli Kościół przestanie być normą wiary, konsekwencją może stać się jego porzucenie. Przyznaje to zresztą sam Bartoś: "Tak rozumiejąc rzeczywiście stajemy wobec trudnego problemu, pozbawiamy się bowiem automatycznego kryterium weryfikacji trafności, autentyczności, tj. wartości myśli, skoro każdy ma budować własne myślenie ? sa mani?re". Czy rzeczywiście - jak mówi autor "Ścieżek wolności" - "nie istnieje algorytm odróżniania wielkiej teologii od religijnych potworków"? Czy rzeczywiście nie istnieje żadna instancja weryfikująca teologię i wiarę?

Bartoś jest zwolennikiem teologii apofatycznej, zakładającej niewspółmierność i ograniczoność ludzkiego mówienia o Bogu, które nie pozwala de facto ostatecznie odpowiedzieć na pytanie, kim jest Bóg. Wbrew temu, co pisał Terlikowski, nie widzę jednak u niego odrzucenia teologii pozytywnej. Przykładem niech będzie powracający wielokrotnie dogmat chalcedoński o podwójnej naturze Chrystusa, który dla Bartosia jest notabene punktem wyjścia do refleksji chrystologicznej. Były dominikanin nie odbiega też od nauczania katechizmowego, w kwestii poznania Boga i zdolności mówienia o Nim również odwołującego się do teologii apofatycznej i przyznającego, że "nasze poznanie Boga jest ograniczone".

Zgadzam się z Bartosiem, że zbyt wiele w naszym przepowiadaniu pewności, a zbyt mało uczącej pokory wobec tajemnicy Boga świadomości ograniczonego Jego poznania. Postulat szerszej obecności apofatycznego myślenia w teorii i praktyce kościelnej uważam za bardzo słuszny. Myślenie to prowadzi bowiem do postawy dialogicznej, która zakłada, że ten inny, drugi, też może mieć rację, też jest w posiadaniu jakiejś części prawdy.

Co wspólne, co niewidoczne

Muszę przyznać, że decyzja o. Bartosia jest dla mnie bolesna. Nie tylko dlatego, że zdarzało się nam sąsiadować na tych łamach. Również dlatego, że wiele jego koncepcji teologicznych jest mi bliskich, np. teza o sekularyzacyjnej wartości chrześcijaństwa, w którym wciąż dokonuje się kenosis Boga. W "Ścieżkach wolności" wielokrotnie wraca konieczność odrytualizowania chrześcijaństwa, odmagicznienia sakramentów, zrzucenia z wiary pancerza religii, a właściwie religijności. Zgadzam się także z tym, co Bartoś pisze o konieczności zredefiniowania obecności księdza w społeczeństwie. Chętnie podpisałbym się pod słowami: "Biskup czy ksiądz, zakonnik czy zakonnica nie powinni być postrzegani jako wcielenie sacrum: »chodząca kaplica«. To jest fikcja prowadząca niezawodnie do hipokryzji. Kult osoby duchownej wyrasta z ducha bardziej magicznego aniżeli z ducha Jezusa". Zgadzam się, że sakralizacja duchownych połączona z czołobitnością świeckich nikomu nie służy. Zresztą napięcie między odgórną sakralizacją rzeczywistości a jej oddolną konsekracją to ważny problem nie tylko teologii, ale także praxis Kościoła.

"Wiara jest trwaniem przy tym, co niewidoczne" - pisze Bartoś. Z tej - jak mówi - "pewności innego rodzaju", która musi wiązać się z osobistym wyborem, wyrasta całe życie człowieka. Tylko w ten sposób da się uniknąć rozumienia chrześcijaństwa jako etycznego, by nie powiedzieć - moralizatorskiego systemu. "Miarą jest to, na ile wiara nie popada w pseudowiedzę, stając się wyłącznie zwyczajem i światopoglądem, na ile jest zwracaniem się ku tajemnicy" - mówi. Nie ulega wątpliwości, że wciąż brakuje nam takiej misteryjnej perspektywy; że wciąż dominuje perspektywa instytucjonalno-etyczna, która - pozbawiona fundamentu osobistego doświadczenia tajemnicy - w rzeczywistości staje się niczym innym jak światopoglądem z religijnym rytuałem.

Na jednym skrzydle

W książce wielokrotnie powraca kwestia zadań teologii. Autor "Ścieżek wolności" przypisuje jej zwłaszcza funkcję krytyczną ("Jeśli chrześcijanie funkcjonują w obrębie swoich Kościołów, które są niedoskonałe i popadają w rytualizm, powinni poddawać je krytycznej ocenie. To zadanie teologii"). Bartoś zdaje się to właśnie zadanie realizować. Dużą część jego wywiadów zajmuje krytyka Kościoła, której narzędziem staje się wspomniany już dogmat chalcedoński. Tak jak w Chrystusie były dwie natury, tak i Kościół składa się z dwóch pierwiastków: boskiego i ludzkiego. Ten pierwszy to communio, ten drugi - societas. Według Bartosia człowieczeństwo Jezusa było medium w rozpoznaniu Jego bóstwa. "Im bardziej rozpoznajemy człowieczeństwo Jezusa, tym bardziej rozpoznajemy Jego boskość". Zasadę tę można zastosować do Kościoła: "Połączenie boskiego z ludzkim w Jezusie ma swoje przedłużenie w teologicznym obrazie bosko-ludzkiej struktury Kościoła".

Krytyczna funkcja teologii odnosi się do societas, owej ludzkiej warstwy wspólnoty Kościoła. Taką też krytykę uprawia Bartoś. "Zbyt łatwo zapomina się o ludzkim wymiarze Kościoła" - pisze. Lektura książki skłania jednak do innej konstatacji. Bartoś zdaje się nie dostrzegać w Kościele nic poza ludzkim wymiarem, dlatego stosuje prawie wyłącznie socjologiczne i psychologiczne kalki interpretacyjne. Przez całą książkę nie wspomina ani słowem o miłości do Kościoła. Zarzut o brak miłości jest ciężki; nie chcę go formułować, z lektury wnioskuję jedynie, że według Bartosia Kościół przedmiotem miłości nie jest albo autor "Ścieżek wolności" utożsamia miłość z krytyką. Krytyka tymczasem może wypływać z miłości, ale przecież nie jest jej wypełnieniem. "Prawda i miłość to dwa skrzydła - pisał św. Efrem. - Nie wzniesie się prawda bez miłości, a miłość bez prawdy".

Wołanie o wolność

Odejście o. Bartosia jest wołaniem o wolność i normalność. Owszem, wołaniem zbudowanym na zbyt skrajnych momentami koncepcjach - ale wołaniem, którego nie można lekceważyć. "Konieczne jest zanurzenie w tym świecie, a nie izolacja. Trzeba umieć żyć zwykłym życiem zwykłego człowieka swoich czasów" - postuluje Bartoś. Zgadzam się, że zbyt często nasze bycie w Kościele, zwłaszcza nas duchownych, izoluje od świata i nakłada pancerz, który deformuje, zamiast udoskonalać. Moja wieloletnia obserwacja, także wykładowcy seminaryjnego, pokazuje, że ciągle za mało jest w kapłaństwie i w przygotowaniu do niego miejsca na indywidualność, niezależność, myślenie, a zbyt wiele - jak to nazywa Bartoś - "koszarowego posłuszeństwa".

Odchodzący brat pyta, czy Kościół gotów jest przyjąć wolnych ludzi. Pytanie podszyte jest konstatacją, że dzisiejszy Kościół nie jest przestrzenią wolności. Straszna diagnoza, skoro "ku wolności wyswobodził nas Chrystus", a cechą dzieci Bożych jest wolność. Zgadzam się, że wielu młodych ludzi postrzega Kościół nie jako przestrzeń wyzwolenia, ale jako przestrzeń opresyjną. Zgadzam się, że wciąż zbyt wiele jest mechanizmów opartych na strachu i lęku. Wiele do życzenia pozostawia kaznodziejstwo i posługa w konfesjonale. Życie w strachu i poczuciu konieczności przebłagania Boga dobrymi uczynkami i cierpieniem jest udręką.

Występując przeciwko absolutyzacji Kościoła i prawdy, Bartoś absolutyzuje wolność, która staje się naczelną, podporządkowującą sobie wszystko wartością. "Bez wolności - jak pisze - mamy nie tyle drogę do Boga, ile raczej kibitkę". To ostre sformułowanie: kibitką do Boga jechać się nie da, kibitką jedzie się na zsyłkę. Bartoś wybiera wolność. Decyzja, którą podjął, jest zapewne jakimś jego dramatem. Na pewno ma świadomość, że pozycja, w jakiej się teraz ustawił, dialog utrudni. Choć pytania, które stawia, są ważne, a propozycje, które formułuje, często trafne i cenne, dla wielu stają się już mniej wiarygodne. Czy słusznie, nie wiem.

"ŚCIEŻKI WOLNOŚCI", z Tadeuszem Bartosiem OP rozmawia Krzysztof Bielawski, wyd. HOMINI, Kraków 2007.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Teolog i publicysta, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”, znawca kultury popularnej. Doktor habilitowany teologii, profesor Uniwersytetu Szczecińskiego. Autor m.in. książek „Copyright na Jezusa. Język, znak, rytuał między wiarą a niewiarą” oraz "… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 08/2007