Korespondencja ks. Adama Bonieckiego z Taize

16.09.1973

Czyta się kilka minut

Sobota 7 Lipca 1973
Jedni mówili o Taizé z zachwytem („to jedyne miejsce we Francji, do którego powinno się pielgrzymować”), inni sceptycznie („Taizé? Wielka mistyfikacja...”), jakiś chłopak, Belg, że to dobry sposób spędzania wakacji, bo tanio. Wszyscy potwierdzali to, o czym wiedziałem zresztą sam, że trzeba tam być.

Więc jestem. Namiot rozbiłem na najdalszym campingu nazywanym od przydrożnego krzyża stojącego na skraju pola namiotowego „Camping de la Croix”. (Pod krzyżem ustawia się worki igelitowe ze śmieciami i stąd zabiera je wielki samochód tutejszego POM-u) Siedzę, czy raczej leżę w namiocie i przyświecając sobie latarką robię te notatki. Chyba raczej dla siebie niż dla „Tygodnika” Ile już o Taizé było na naszych łamach?...

Pierwsze wrażenie: jest tu pięknie. Cicha wioska na zboczu kotliny, kamienne, rude zabudowania, stroma droga między domami. Upał. Cisza. Rozległy, lekko zamglony widok. Trochę Gorce, trochę, bardziej niż Gorce, Warmia. Romański kościółek i niespodziewanie za zakrętem drogi wielkie obozowisko, stare wojskowe namioty, daszek, pod nim kilka stołów, żwirowany placyk, dwa niewielkie domki. Wszędzie pełno młodzieży. Ktoś kieruje mnie do żółtego budynku (to jest właśnie „Tyniec” poświęcony przez kardynała Wojtyłę, ale nikt tej nazwy nie jest w stanie wymówić, więc jest zwyczajnie Maison Jaune, Casa Gialla, Yellow House). Widzę: kuchnia, więc tam. Dzień dobry, przyjechałem... Że już po obiedzie, nie ogolony od tygodnia chyba chłopak i złotowłose dziewczę proponują, żebym zdjął plecak i zaraz coś zjadł.

Zabawne, do tego Taizé jadę, czy idę od dwóch, czy trzech lat i pobyt we Francji nie bez związku z tym miejsce, które nie całkiem świadomie stało się dla mnie bardziej symbolem, niż czymś realnym, a teraz zupełnie jak w setkach podobnych, obozowych sytuacji, siedząc na murku wyławiam z plastykowej miski konserwowe parówki. I oczywiście pytanie, jakiej narodowości, i, że jest tu jeden Polak, czy nawet dwóch. Jeden okazuje się rodakiem z Belgii, drugi z Polski, chwilowo z Paryża.

Rozbijam namiot. 18.45 kolacja. W kolejce staje tłum, w każdym tygodniu około 1 000 ludzi. I niedowierzanie: co  rzeczywiście tych młodych tu sprowadza? Więc kiedy z tacami, na które ponakładano każdemu jego porcję z wyśpiewywanym po włosku przez dyżurnych życzeniem buono appetito, siadamy na ziemi, na kupie żwiru, murkach i ławkach, przy jakiś stołach, usiłuję przeprowadzić błyskawiczną ankietę: po co tu jesteś? Odpowiedzi, które zapamiętałem: „...innego takiego miejsca przecież nie ma”. „Żeby spotkać innych”. „Żeby się nauczyć, jak być chrześcijaninem”. „Żeby być we wspólnocie”. To ostatnie zdanie powiedział licealista z Paryża, a ponieważ przedtem mówił mi, że jego siostra jako fakultatywny język w szkole wybrała polski, czuję się nieco ośmielony i atakuję, że przecież przez tydzień, tydzień wakacyjnego obozu nie da się stworzyć wspólnoty. On najpierw mi tłumaczy, że chce się tu nauczyć ducha wspólnoty, a wreszcie zirytowany moją wścibskością odpala: a ty? po co ty tu przyjechałeś? To przyhamowuje moje socjologiczne zapędy. Wieczorem Polacy (jest nas z dziewięć osób, w tym pięciu księży, z czego Krzysztof z Krakowa w góralskim kapeluszu), siadamy w kręgu z bratem Clèment. Wciąż te same trudności ze zrozumieniem, czym jest życie Taizé: tu się nie daje żadnych odpowiedzi. Tu się nie podsumowuje efektów. To nie jest wielka międzynarodowa organizacja. To jest dzielenie się. To jest słuchanie. To jest wiara w człowieka. Każdego. I w Ducha Św.
Proszę brata o jakieś książki, żeby lepiej zrozumieć. Powiada: nie. Nie teraz, po tygodniu. Trzeba przede wszystkim tu żyć. W środku.

Więc żyję w środku. Z Krzysztofem i jego towarzyszami podróży tak mocno dyskutujemy, że wreszcie przychodzi ktoś i prosi, żeby ciszej, że jeżeli chcemy, to jest „Krater”, miejsce przy ognisku, gdzie co wieczór każdy może śpiewać, hałasować, gadać jak długo zechce. Słusznie. Naokoło namioty. Kilka osób w śpiworach pod gołym niebem.

Niedziela 8 VII
Przed 7 rano budzi mnie słońce i upał w namiocie. Liturgia eucharystyczna o 8.30. Przed wejściem do kościoła kilka osób krąży z tablicami: „strefa ciszy”. Między innymi Katarzyna, licealistka z Hamburga, którą poznałem wczoraj. Mówi trochę po rosyjsku, nauczyła się w kościele. Śpiewa w chórze w kościele prawosławnym. W przedsionku, na szkolnej tablicy i na kartonowych tabliczkach napisy, że prosi się, by nie spać w kościele, że namioty do dyspozycji, nr..., oraz że nie wolno robić fotografii w czasie Oficjum. Kościół pełen ludzi. Śpiew Oficjum, potem liturgia eucharystyczna. Teksty niemal identyczne jak w liturgii rzymskiej. Modlitwy za papieża, za patriarchów, za biskupów. Na pocałunek pokoju przeor Wspólnoty wchodzi w tłum, wymienia uścisk z wieloma uczestnikami. Komunia pod dwoma postaciami. Niemal wszyscy obecni przyjmują komunię św. My, tzn. księża polscy, koncelebrowaliśmy wcześniej razem z jezuitą, który przyjechał tu z Kairu.

Po liturgii brat Roger zatrzymuje się przy ikonie. Gromadzi się grupa około pięćdziesięciu osób, które chcą z nim rozmawiać. Ludzie podchodzą kolejno, czasem pojedynczo, czasem po kilka osób. Jedne rozmowy są na tyle głośne, że otoczenie słyszy o czym mówią, czasem prowadzone niemal szeptem, przypominają spowiedź. Brat Roger ściska serdecznym gestem rozmówców, kładzie im błogosławieństwo gestem ręce na ramiona. Przed nami jakieś zatroskane małżeństwo. Ona odchodzi płacząc. Przedstawiamy się, że jesteśmy z Polski: kilku księży, kilku studentów. Przeor wyraźnie jest uradowany. Pyta każdego, kto i co, potem mówi o Polsce, o swoim niedawnym pobycie, że wciąż ma przed oczyma obraz polskiego nieba i że wciąż wspomina Polskę, że Polacy są tacy nadzwyczajni. Wymienia znajomych z Polski. Odchodzimy. Podchodzą następni.

*

Nie bardzo jest co robić. Ci, którzy są tu na sobotę i niedzielę, mają specjalny program. Pozostali zostawieni są sami sobie. Chodzę i rozmawiam z kim się da. Tuż obok wejścia na teren obozowiska grupka Francuzów. W garniturach, siedzą na krzesełkach. Gruby sympatyczny chłopak z kwaśną miną. Pytam, czy mu się podoba? odpowiada, że na razie mało ciepła. Rozmawiamy o jego pracy, jest robotnikiem. Ogromnie niezadowolony z panujących we Francji stosunków. Spotykam go znów podczas obiadu. Widzę, że jest roześmiany, więc pytam, czy teraz lepiej. „Znalazło się ciepło. OK”.

Rozmawiam z księdzem z Polski. Rozczarowany. Spodziewał się czegoś więcej.

Wieczorem ogłoszono spotkanie regionami. Idę do namiotu okręgu paryskiego. Grupa niezbyt duża, około 30 osób, i jak się okazuje, wcale nie z okręgu paryskiego. Każdy kolejno mówi kim jest i czemu znalazł się w Taizé. Chyba połowa, to wspólnota l`Arche. Mają po 17 do 20 lat, mili, naturalni. Wspólnota l`Arche – informują – jest wspólnotą założoną przez ich rodziców, powstała około dwadzieścia lat temu. Założeniem jej jest zasada „non violence”. Utrzymują się z pracy na roli, by nie partycypować w wyzysku człowieka przez człowieka. Około pięćdziesiąt rodzin. Chantal, która jakby przewodzi tej grupie, opowiada swoją historię. Była nauczycielką, kierowniczką szkoły podstawowej. W tej chwili zrezygnowała z tamtej pracy, zamieszkała we wspólnocie, zajmuje się gotowaniem, sprzątaniem i głoszeniem Chrystusa. Jest szczęśliwa. Druga grupa, także wcale nie jest z okręgu paryskiego (może pomyliłem namiot? do tej pory nie wiem), to ludzie z ruchu prorockiego. Chłopak z czarną jak smoła brodą wyjaśnia, że są ludźmi oświeconymi przez Ducha Św. (ci z l`Arche zresztą chyba także), że otrzymali dar języków, jak w pierwszych wiekach, że głoszą niedaleki koniec świata, braterstwo, miłość, żal za grzechy i ufność w wielką miłość Chrystusa. Jeden z nich, wysoki, z rzadką jasną bródką, w wypłowiałej koszulce gimnastycznej współpracuje ze wspólnotą „Drzwi otwartych”. Zajmuje się narkomanami. Prosiłem go później, by mi opowiedział, na czym polega jego praca. Powiedział, że mówią o Chrystusie, o modlitwie, że przyjmują tych, którzy zachcą, do swojej wspólnoty. Czy to jest skuteczne? Odpowiada: ja jestem przykładem, ze wspólnotą i ruchem proroków spotkałem się jako narkoman. Potem długa rozmowa, która trwała całą noc. Był ktoś, kto mi potrafił pokazać piękno i wielkość wiary...

Ludzie najpierw rozbili się na grupki, teraz stopniowo się rozchodzą. Tymczasem na dworze burza. Gaśnie światło. Chantal z imponująco szybkim refleksem, w tym samym momencie woła przenikliwie: „Chrystus jest światłem! Alleluja!” Reszta podchwytuje owo Alleluja.

W deszczu i błocie brnę do namiotu. Już niemal śpię, kiedy przez szum deszczu słyszę, że ktoś dobija się do mnie, zaspany nie mogę zrozumieć o co chodzi, aż wreszcie chwytam, że ten ktoś pyta, czy mój namiot przecieka, bo jeśli tak, to żebym szedł spać do kościoła. Ponieważ nie przecieka, zostaję. Podobno kościół był wypełniony śpiącymi.

Poniedziałek 9 VII
Znów cudowna pogoda. Widać zwijających namioty, pakujących rzeczy. Jednocześnie ciągną nowi. W namiocie recepcji punkty przyjęć z językiem francuskim, włoskim, hiszpańskim, niemieckim i angielskim.

Uczestniczyłem w rodzaju nabożeństwa „Proroków”. Między innymi uczestnicy modlili się „różnymi językami” (śpiew) a także dziękowano Bogu, że jedna z uczestniczek nabożeństwa otrzymała chrzest Ducha Św. Przy pożegnaniu (kilka dni później) dostałem od nich broszurkę Témoignage du Père Duane Stenzel O.F.M de Louisville et du Pasteur Arnould Brémond pod wspólnym tytułem „Aperçus du Reveil Charismatique”. Broszurka zawiera poza przytoczonymi świadectwami przedruk artykułu dominikanina A.M. Monléon o Zielonoświątkowcach katolickich w Ameryce opublikowany w „Vers l`Unité Chréstienne”. Teraz, kiedy przepisuję te notatki na maszynie, trafiam w dzisiejszym numerze „Le Figaro” na informację o spotkaniu Zielonoświątkowców z przedstawicielami różnych Kościołów, które miało miejsce w Rzymie. Zielonoświątkowcy stwierdzili konieczność pogłębienia studiów teologicznych oraz przyznali, że ci chrześcijanie, którzy nie cieszą się specjalnymi darami Ducha Św., nie stanowią chrześcijan „drugiej klasy”, gdyż tym co liczy się ostatecznie jest miłość Boga i bliźniego. Ruch charyzmatyczny, wywodzący się ze Stanów Zjednoczonych, uważany przez długi czas, tak przez protestantów jak przez katolików, za bardzo groźną herezję, istniejący w środowiskach protestanckich ostatnio rozwija się również wśród katolików. Jedną z zasadniczych cech charyzmatyków-katolików jest podobno całkowita lojalność wobec episkopatu katolickiego (w USA, episkopat sprawuje kontrolę nad ruchem). Ruch liczy obecnie wiele tysięcy wiernych, głównie w Stanach Zjednoczonych.

*

Wieczorem ludzie gromadzą się według wybranych tematów. Temat ogólny roku: „Walka i kontemplacja”. Tematy proponowane: 1) Żyć przeciwko prądowi – jak uczynić swoje życie „znakiem sprzeciwu” w rozumieniu ewangelicznym? 2) Kontemplacja i oddanie swego życia – w jakim sensie kontemplacja może być źródłem sił do walki? 3) Walczyć wraz z człowiekiem uciskanym – gdzie w środowisku, w jakim żyję, znajduje się człowiek uciskany? czy ja sam nie uciskam innych ludzi? 4) Stać się człowiekiem wspólnoty – problem typowych we współczesnych społeczeństwach konfliktów międzyludzkich. Wreszcie, jako równoważna propozycja na najbliższy tydzień: rekolekcje i milczenie.

Wybieram pierwszy temat. Spotykamy się w namiocie, który będzie naszym namiotem przez ten tydzień. Namiot numer 8,
Wielka, kilkudziesięcioosobowa grupa. Spotkaniu przewodniczy student z Paryża, Christian. Pełnić będzie rolę animatora bardziej niż kierującego. Informuje, że przez ten tydzień mamy próbować żyć życiem wspólnotowym, na przykład posiłki, jeżeli chcemy, możemy jeść razem, że przy omawianiu tematów związanych z przygotowaniem soboru młodych nie chodzi o dyskusje ale dzielenie się, o słuchanie innych. Zapytany o sobór odpowiada, że właściwie bardzo trudno jest wyjaśnić, co to będzie, że sobór nie wyda żadnych dokumentów na zakończenie, że ma to być wielki wspólny wysiłek młodych całego świata, że przygotowanie i od przyszłego roku sam sobór odpowie dopiero czym on będzie. Wszystko co mówi, jest tłumaczone na włoski i hiszpański. Także pytania i wypowiedzi innych. Ponieważ w tak dużej grupie trudno o wzajemne poznanie się, całość dzieli się na mniejsze, kilkuosobowe grupy. Dziś mamy się sobie przestawić, od jutra przez najbliższe dni będziemy pracowali w tych małych grupach. Każda grupa ma mieć „raportera”, sprawozdawcę, który będzie na ogólnych spotkaniach przedstawiał w streszczeniu treść rozmów i przemyśleń. Gromadzimy się na zasadzie zupełnego przypadku: Pierre – nauczyciel, Paquale, kleryk z Foggi, Giulio, Włoch, maturzysta, Angelo, włoski robotnik, Yves, który przedstawia się jako fotograf, obecnie pracujący jako ogrodnik w letniej rezydencji ministra finansów, narzeczona Yves’a Teresa; malarz, projektujący ogrody, druga Teresa, piękna Hiszpanka, studentka nie wiem jakiego wydziału i Maria Rose, także hiszpańska studentka pierwszego roku medycyny. Po dokonaniu wzajemnej prezentacji rozchodzimy się. Jest ciepło. Świeci księżyc.

Wtorek 10 VII
Na ogólnym spotkaniu w namiocie nr 8 otrzymaliśmy dodatkowe tematy na dziś: „Moje życie: Kiedy żyję w pełni, co mi przeszkadza żyć w pełni?”. Zasiadamy naszą małą grupką w zacisznym zakątku daleko od obozowiska, na skraju pola. Upał niemiłosierny, mówimy kolejno. Maria Rose jest tłumaczką hiszpańsko-francuską, Pasquale i ja, wspólnym wysiłkiem włosko-francuskimi (cały dowcip w tym, że nie chodzi tu nikomu o to, jak kto w danym języku mówi, ale o zrozumienie).

Angelo (włoski robotnik, lat 20) wygłasza długi i dość ogólny wykład o problemach społecznych. Jego zdaniem zmiany struktur nie prowadzą do sprawiedliwości. Kiedyś robotnik pracował dwanaście godzin, dziś pracuje osiem. Ale co z tego? W ciągu tych ośmiu godzin robi tyle co kiedyś w ciągu dwunastu. Pozostaje nadal niewspółmierność zysku wielkich właścicieli i zarobków robotnika. Angelo uważa, że zmiany trzeba rozpocząć od siebie. Trzeba uwolnić się od służenia pieniądzom. Jeżeli mi proponują lepsze stanowisko, muszę umieć odmówić, w imię solidarności, musze domagać się poprawy sytuacji wszystkich moich kolegów, rezygnując z poprawy sytuacji własnej. Człowiek nie może służyć materii!

Pasquale, włoski kleryk, który w przyszłym roku ma otrzymać święcenia uważał, że właściwszą formą przygotowania się do kapłaństwa niż mieszkanie w seminarium duchownym, będzie zamieszkanie w małej wspólnocie studentów świeckich. Uzyskał na to pozwolenie biskupa. Żyje bardziej na własną odpowiedzialność. To jest jego „żyć przeciw prądowi”.

Maria Rose mówi o swojej samotności, o trudnościach porozumienia się z rodzicami, którzy jej studia traktują jako przygotowanie do intratnego zawodu, których wizja życia jest na wskroś egoistyczna, burżuazyjna. Podobnie na uczelni, czuje się i tam samotna. Nie znajduje nikogo, z kim mogłaby rozmawiać o sprawach dla niej najważniejszych. Opowieść kończy się szlochem.

Dla Yves`a żyć przeciw prądowi, to sprawić, by jego życie było świętem Chrystusa Zmartwychwstałego. Co mu w tym pomaga?... Yves zatacza ręką krąg: wy, wy wszyscy mi w tym pomagacie.

Po południu Maria Rose nie uczestniczy w naszych spotkaniach. Przez kogoś zawiadomiła, że na cały tydzień wybrała „strefę milczenia”.

Przyjmujemy więc do grupy nową tłumaczkę, maturzystkę, Hiszpankę imieniem Maribella.

*

Spotkałem dziewczynę, która była w Polsce na pielgrzymce do Częstochowy. Zachwycona świetną organizacją. Ta pielgrzymka i pobyt w Polsce przypomniały jej o Matce Boskiej. „Ja zupełnie o Niej zapomniałam, o Jej miejscu w moim życiu religijnym”.

*

Rozmowa z bratem Clément. Pytam, czy jest możliwe, by w takim niemal tysiąc osób liczącym tłumie nie zdarzały się przypadki narkotyków, kradzieży, innych przestępstw? – Oczywiście to wszystko bywało i bywa. I narkotyki, i kradzieże, i inne kłopoty. Ale na szczęście to zawsze jest tylko całkiem na marginesie, to tylko nieliczne przypadki. Kropla w morzu tego dobra, które tu się dokonuje.

Następne pytanie dotyczy organizacji. Skąd biorą się animatorzy? – To uczestnicy, tacy jak pozostali. Niektórzy są po raz pierwszy w Taizé. Ci, którzy lepiej zrozumieli sens „życia Taizé”. Przez tydzień są wprowadzani w sprawy organizacyjne. Nie istnieje żadna organizacja animatorów stałych. I tu bywają nieporozumienia. Był na przykład niedawno przypadek, że ktoś chciał przez dwa miesiące być animatorem, a nie bardzo mógł zrozumieć niektóre ważne elementy życia Taizé. Trzeba było mu odmówić. Jest zasada, że tej funkcji nie pełnią księża ani ludzie dorośli. Bywają zresztą wyjątki.

Sobór młodych? – To trochę tak jak w przypadku Papieża Jana. Nie wiadomo kiedy się zakończy, do czego dojdzie. Jedno jest pewne, to nie jest sprawa kierowana. Czym będzie sobór młodych zależy od was wszystkich. Nie ma żadnych dyrektyw, żadnych recept, żadnych gotowych odpowiedzi. Tematy, które są przedmiotem rozmów w grupach, zostały zaproponowane przez młodzież.

Środa 11 lipca
Wieczorem przegrupowanie. Na dziś wieczór zaproponowano całkiem nowe tematy i można wybrać albo ze swoją małą grupą, albo indywidualnie. Tematy: 1) Małe wspólnoty Taizé. 2) Tworzyć wspólnotę (communion) przez odwiedziny i podróże. 3) Dzielenie się z ludźmi innej kultury i innych środowisk. 4) Wierzyć w Zmartwychwstanie. 5) Poświęcić życie zaangażowaniu zawodowemu, społecznemu i politycznemu. 6) Żyć w obecności Chrystusa ukrytego wśród ludzi. 7) Wspólne rozważanie zasadniczych tekstów związanych z przygotowaniem Soboru Młodych. 8) Modlitwa wspólna. 9) Modlitwa w ciszy, w kościele. 10) Jaki styl życia można sobie wyobrazić dla tych, którzy chcą iść dalej angażując się w przygotowanie Soboru Młodych?

Wybieramy: „Wierzyć w Zmartwychwstanie”. Motyw Zmartwychwstania jest dominującym motywem Taizé.

Grupa około dwudziestu osób. Siedzimy w mroku na ustawionych w krąg ławkach. Jak można było przewidzieć, do zrozumienia zmartwychwstania jako symbolu („dla mnie zmartwychwstanie, to chwila, kiedy moi uczniowie w klasie się ożywiają i zaczynają dyskutować” – ksiądz, prefekt liceum w Belgii)przez agnostycyzm („Zmartwychwstanie, to dla mnie odległy, mało prawdopodobny fakt, niemożliwy do stwierdzenia”), aż po pełne entuzjazmu i wiary stwierdzenia: „Zmartwychwstały żyje”, „Święto Zmartwychwstania trwa nieprzerwanie do dziś...”. Kiedy dyskusja (bo tym razem wbrew przyjętej w Taizé zasadzie, by nie dyskutować, a dzielić się, miała miejsce dyskusja) schodzi na temat przeciwstawiania materii duchowi, siedząc na skraju grupy rozmawiam cicho z chłopakiem uczniem szkoły wojskowej o możliwości wierzenia.

Czwartek 12 lipca
U brata Pierre Yves`a, który zajmuje się wspólnotami rodzinnymi. Przy tej okazji odwiedziłem jeden z domów, w którym mieszkają bracia. Większość uczestników spotkań nie wie nawet, gdzie są te mieszkania. Zdaje się, że przestrzega się tu zasady zakonnej klauzury. W każdym razie ich miejsca pracy i mieszkania pozostają poza obrębem przewalających się przez Taizé tłumów. Brat Pierre Yves wyznaczył mi spotkanie przy kościółku romańskim. Cichy i ciemny, jest miejscem modlitwy. Na drzwiach napis, że tego kościoła się nie zwiedza, wchodzi się tu na modlitwę. Przechodzimy przez puste, zalane słońcem podwórze wiejskiego kamiennego domu. Cela zawalona książkami i czasopismami. Brat pracuje przede wszystkim z małżeństwami mieszanymi wyznaniowo. Daje mi ostatni numer pisma „Foyers Mixtes” redagowanego przez małżeństwa mieszane przy współpracy teologów, pastorów i księży. Dostaję też powielony tekst, cztery stronniczki drobnym maszynowym pismem, czegoś, co stanowi rodzaj reguły życia małżeństw włączających się we wspólnotę: przypomnienie tego, co pozwala w duchu miłości przechodzić ponad tym co dzieli. Cały tekst ukazuje duchowość opartą na pokorze, nadziei i miłości. Ostatni fragment podaje formy zaangażowania zewnętrznego, modlitwa trzy razy dziennie, rewizja życia robiona przez męża i żonę w każdym tygodniu, pielgrzymka raz w roku do miejsca kultu, przygotowanie tygodnia modlitw o jedność chrześcijan, praktykowanie gościnności, dzielenie się w dziedzinie dóbr materialnych tym, co jest ponad „minimum necessarium” z potrzebującymi.

Grupy małżeństw spotykają się co kilka tygodni. Modlą się wspólnie, rozważają Pismo św., rozmawiają o swoich problemach.
Brat Pierre Yves mówi mi z radością, że ostatnio biskup Grenoble udzielił na piśmie pozwolenia na to, by w ściśle określonych okolicznościach oboje małżonkowie w małżeństwach mieszanych przystępowali do komunii św. w kościele katolickim.

*

Rozmowa z br. Pierre Yves wytrąciła mnie z rytmu zajęć mojej grupy. Nie mogę jej nigdzie znaleźć. Wreszcie rezygnuję z poszukiwań i przysiadam się do jakiejś innej na trawniku obok kościoła. Tam spotkanie z księdzem, Belgiem. Opalona twarz, jasna niewielka broda, wielki spokój. Ma około 35 lat. Rozmawiamy już po zakończeniu wspólnej dyskusji w grupie. Jeszcze jako świecki pracował w Afryce: „Tam poznałem, czym jest chrześcijaństwo. Tam, bo tam buduje się ono od podstaw, od fundamentów”. Po powrocie do Europy został księdzem. Pracuje w robotniczej parafii na przedmieściu wielkiego miasta. Boi się, by kapłaństwo nie stało się dla niego zawodem. Nie jest łatwo. W każdą niedzielę siedem Mszy św. O modlitwie: „Moja modlitwa jest modlitwą na pustyni. Moje kazania są też głoszeniem na pustyni”. Ludzie bardzo dobrzy, życzliwi, przychodzą na Mszę z głową pełną własnych problemów, kłopotów bardzo doczesnych. Jak głosić im Królestwo?...

(Kilka dni później mówiła mi Claudine, która przez cały czas była w tej grupie, że obecność księdza z jasną bródką stworzyła w grupie wspaniały klimat, że przybliżył im Boga, że utrzymał dyskusje na gruncie realizmu, że dzięki niemu panowała atmosfera spokoju i przyjaźni.

*

Z kuchni wezwali pomocy, więc rezygnuję z udziału w bardzo skomplikowanej ze względów językowych rozmowie, w której księża hiszpańscy prawie nic nie umiejący po francusku przedstawiają sytuację Kościoła w swoim kraju Belgowi, który nie umie słowa po hiszpańsku a wszyscy mówią w swoich językach i idę kroić salami (na 1000 osób!). Kroi się za pomocą maszyny elektrycznej. Idzie to nawet dość szybko, tylko trzeba zdejmować z każdej kiełbasy firmową banderolę i po cztery na raz wkładać do maszyny (moja funkcja) oraz odgarniać stertę pokrajanych plasterków. W kuchni pracują młodzi, którzy są tu na dłużej. Podziwiam działanie maszynki elektrycznej do otwierania konserw.

*

Obozowisko... setki namiotów. Są bardzo eleganckie, wygodne, z daszkami, frendzelkami, przedpokojami, są biedne. Niektórzy śpią pod gołym niebem w śpiworach. Parking zawalony samochodami. Kilka motocykli. Ktoś przyjechał z Belgii na rowerze. Wiele grup młodzieży z księżmi (mikrobusy) i z zakonnicami. Większość jednak indywidualnie. Ludzie?... nie należy idealizować. Jak zawsze w tak wielkim obozowisku są i dobrzy i gorsi. Większość bardzo przejęta tym, co ich spotkało w Taizé. Kiedy trzy razy w ciągu dnia dzwony wzywają na wspólną modlitwę i kiedy dwa razy dziennie przez obozowisko wędruje dziewczyna z megafonem i ogłasza w kilku językach, że „spotkania zaczynają się za chwilę”, większość wyrusza w kierunku miejsca spotkań. Ale nie wszyscy. Są tacy, dla których pobyt tu to po prostu wakacje i nic więcej. Są tacy, którzy zgłaszają się do pracy fizycznej, czyszczenia klozetów, zbierania śmieci, mycia naczyń, sprzątania kościoła i tacy, którzy beztrosko śmiecą. W kościele zawsze widać trwających w bezruchu na modlitwie, ale do późna w noc drą się też tranzystorowe radioodbiorniki. Są całujące się i czulące pary, są grupy, które wolą własną, lepszą kuchnię od wspólnych, prostych posiłków, na które do tego trzeba czekać w długiej kolejce (posuwającej się zresztą bardzo szybko). Nikt nikogo nie strofuje. Nikt absolutnie nie zwraca uwagi na niecodzienne postawy modlitewne w kościele, nikt się nie gapi na czulące się pary.

*

W czasie Oficjum podawane są intencje modlitewne w różnych językach. Dziś usłyszałem wezwanie po polsku, by modlić się w naszych intencjach. Wśród wymienionych osób, za które się modlono był kardynał Wojtyła, Jerzy Turowicz i Aniela Urbanowicz oraz kilka osób, których nie znam.

Po Oficjum, zapowiadana kilka razy tego dnia konferencja brata Rogera, przeora wspólnoty. Otoczony ludźmi, na wysokim stołku, przemawiał po francusku, a w kościele zainstalowano słuchawki z tłumaczeniem symultanicznym. Niestety nie bardzo zrozumiałem, a zapytywani potem Francuzi twierdzili, że to było raczej rozważanie niż konferencja jednotematyczna. I że nie są w stanie mi tego streścić. Wiem, że w każdy czwartek br. Roger mówi o wydarzeniach tygodnia, dzieli się swoimi refleksjami. Wiem, że opowiadał między innymi historię bardzo czarnego człowieka siedzącego przy nim.

*

Wieczorem, jak w każdy czwartek „święto”. Jest więc folklor bretoński i kanadyjski, jazz i blues, flet, poezja i m. in. „art fioral”, wieczór holenderski, gitara i dla tych, którzy chcą modlitwa i milczenie w kościele (tak podaje program). Grupy ludzi snują się w mroku od jednego namiotu do drugiego. Największy tłum w namiocie 12-13: jazz i blues. Trąbka, tamburiny, puszki po konserwach. Potworny hałas. W kościele sporo ludzi. Cisza.

Piątek 13 lipca
Znów w naszej małej grupie. „Co mi pomaga a co przeszkadza żyć przeciw prądowi?” Dużo mówimy o samotności. Potem opowiadam o naszej dyskusji Marcinowi. Mówię, że samotność to jednak wielki ciężar dla młodych dzisiejszego świata itp. Marcin – że nie. Że on przyjmuje swoja samotność: „Otrzymałem biały kamyk, na którym wypisane jest imię nowe”. Tak powiedział Marcin. Marcin, student z Warszawy.

*

Turyści w Taizé. Przewodnik Michelina poleca zobaczyć Taizé. Zatrzymują więc samochody, wysiadają, nastawiają aparaty fotograficzne i wyruszają na poszukiwanie. Chodzą między namiotami, przyglądają się z daleka dyskutującym grupom, krążą, wśród nielicznych zabudowań, nieco zdezorientowani. Aparaty nastawione... ale co fotografować? Tłumy młodziaków? camping? szalety? bardzo zwyczajny Żółty Dom, czy dwa pozostałe?... Więc do kościoła. Nieśmiało. Mrok, potem, kiedy już wzrok się oswoił, odruch przerażenia: tu ktoś leży... ktoś klęczy opierając twarz na ziemi... po całym kościele rozrzucone nieruchome postacie. Potem na palcach obchodzą kościół, tak jakby z bliska można było zobaczyć więcej niż z daleka, schodzą do krypty. Wreszcie rezygnują z poszukiwań, wyjmują zapasy, zjadają, chowają aparaty fotograficzne, wsiadają do samochodów z wyładowanymi bagażnikami na dachu. Zrozumieli? Poznali? Zobaczyli?

Widzę z daleka grupę polskich urszulanek szarych. Zdziwienie ze spotkania, powitania. Potem usiłuję im trochę tłumaczyć, co tu się dzieje. Pierwszy raz mam okazję tłumaczyć komuś, co to jest Taizé. Przywiózł je tu ksiądz z Paray-le-Monial, który mówi o Taizé, że wiele tu elementu sentymentalnego, oraz że typowa dla naszych czasów jest łatwość porozumienia się młodych między sobą. Chłopak z Brazylii szybciej dogada się z równolatkiem Polakiem, niż ze swoimi dziadkami...

*

Wspólna liturgia, której przewodniczy brat – ksiądz katolicki. Potem spotykam na drodze dziewczynę, która podawała mi kielich w czasie komunii św. Mówię jej o tym, jakie to dziwne. Zawsze jest odwrotnie. To ja jestem ten, który podaje. Przypomnienie, że nikt nie jest właścicielem Pana, że dzielenie się, służenie.
W nocy potworna ulewa. Błoto. Zimno bardzo dokuczliwe po niedawnych upałach.

Poniedziałek 16 lipca
Wyjazdy, Brigide i Katrine jadą na dziesięć dni do Szwajcarii, gdzie w grupie przyjaciół mają zastanawiać się nad problemem szczęścia. Odprowadzamy na autobus Teresę i Yves’a.

*

Zgłosiłem się do mycia naczyń. Tysiąc talerzy, łyżek, tac! Pięć pojemników z wodą do mycia i pięć do płukania. Przy każdym pojemniku dwie osoby, inni noszą umyte naczynia do suszenia na słońcu, albo jeśli pada deszcz prosto do magazynu. Ludzie powinni odnosić po zjedzeniu brudne naczynia, wyrzucać do przygotowanych pojemników resztki. Ale gdzież tam, tylko część tak robi. Inni wolą spokojnie po zjedzeniu posiedzieć i pogadać. Trzeba więc także zbierać naczynia. Wszystko to trwa strasznie długo, wydaje się, że stos brudnych naczyń nigdy się nie skończy.

*

Grupa kleryków-Włochów. Mówię, że jesteśmy w klerykalnym towarzystwie. Gwałtownie zaprzeczają: O nie! My tu przyjechaliśmy, żeby poznać, jak żyje i jak myśli dzisiejsza, zwykła młodzież.

W poniedziałek organizacja jakby słabsza, ludzie nie bardzo wiedzą, co z sobą robić. Mimo to widzę ekipy sprzątające przy pracy jak każdego dnia. Jeden dzień zaniedbania a teren utonąłby w śmieciach. Tej ustawicznej, dobrze zorganizowanej pracy niemal się nie spostrzega.

*

Wieczorem idąc do siebie spotykam śliczną Genvieve. Jest bardzo wzburzona, powiada, że zmienia namiot, bo tam gdzie mieszka są chłopcy, którzy palą haszysz i hałasują do drugiej w nocy. Więc najpierw dziwię się, że namioty są wspólne (wiedziałem, że są oddzielone), ale okazuje się, że kiedy podczas deszczu przeciekało, towarzystwo wymieszało się w namiotach bardziej szczelnych. Zastanawiam się, co robić i co w tych namiotach może się wyprawiać: młodzi, bardzo młodzi, zostawieni sami sobie... Dziele się tym wszystkim natychmiast ze spotkaną grupą Belgów-Flamandów. Wsiadają na mnie: co ma się wyrabiać? Co ty sobie wyobrażasz? Jak ktoś chce, to ma okazji dosyć, tu są ci, którzy czegoś szukają. Tu jest zaufanie do ludzi, tu nie ma strachliwego przeciwstawiania ducha ciału itd. Więc pytam, co ich zdaniem z tymi typkami od haszyszu? Zostawić ich w spokoju. Powtarzam pytanie każdej spotkanej grupce znajomych. Opinia jednogłośna: zostawić.
Może tym razem trzeba było „żyć przeciw prądowi”, coś zrobić, gdzieś iść, interweniować?...

*

Przez te kilka dni, przez które jeszcze zostaję, uczestniczę w grupie dorosłych. W niedzielę wieczorem zebrało się około 70 osób. Animatorem jest ksiądz, Belg z Kanady. Kiedy kolejno się przedstawiliśmy, okazało się, że niemal wszyscy to księża, pastorzy, zakonnice. Jest jeszcze dziennikarz z Brazylii, murarz, architekt, kierownik działu reklamacji jakiejś wielkiej firmy, sporo nauczycieli i nauczycielek. Przeważają enerefowcy, sporo Belgów, Francuzów, Hiszpanów, Włochów i wreszcie kilkoro Anglików. Tak to wygląda w kolejności. Męskie zakony reprezentowane: karmelici, salezjanie, misjonarze (z Górnej Wolty) i ja, marianin. Przedmiotem rozmów w grupach dziś rano pytanie: dlaczego jestem w Taizé? Ciekawsze odpowiedzi: starszy pan, emerytowany nauczyciel z NRF, przyjechał namówiony przez córkę, która tu rokrocznie przyjeżdża. David, pastor z Winchesteru – „wydaje mi się, że tu zbiera się wszelkie dobre idee, że tu się dąży do odkrywania dobra tam, gdzie ono jest. Mój kościół, choć w nazwie ma tytuł »Wolny«, jest niestety pełen uprzedzeń. Gdybym się na przykład zjawił u siebie z tym krzyżem (krzyż w kształcie gołąbka, rodzaj pamiątki, symbolu sprzedawany w Taizé. Wyrabiane są te krzyże przez braci, podobnie jak kamyczki) powiedziano by, że zostałem katolikiem”. Nauczycielka ze szkoły sobotniej (tego samego Kościoła co David) przyjechała z grupą maturzystów, by tym pobytem sprawić im – jak powiada – prezent, pamiątkę przed rozejściem się na uniwersytety. Belgijski ksiądz: wiele słyszał od młodzieży, chciał sam zobaczyć.

W czasie rozmowy wynika dyskusja nad tym, czy wprowadzone ponoć od tego roku oddzielanie starszych i zamykanie ich w specjalnej grupie jest dobre. Większość jest niezadowolona. Ktoś, komu ten system trafia do przekonania, zwraca uwagę, że niemal wszyscy dorośli przyjechali z grupami młodzieży i mają przez cały wolny od spotkań czas, okazję do przebywania z młodzieżą.

Wtorek 17 lipca
Całą noc lało. Rano łapię moment przejaśnienia, żeby wysuszyć namiot. I zapakować rzeczy. Uczestniczę po raz ostatni w spotkaniu. Wybrałem ten sam temat co w zeszłym tygodniu: żyć przeciw prądowi w znaczeniu ewangelicznym. Dziś: co mi pozwala żyć przeciw prądowi?

Ludzie opowiadają historie ze swego życia, w których musieli zająć pozycję przeciw większości, przeciw modzie, przeciw zwyczajowi. O modach szeroki wykład wygłasza kierownik działu reklamacji. Mówi o zawiłych mechanizmach działających w przemyśle i handlu, o nieliczeniu się z sytuacja robotników, których zwalnia się kiedy wygodniej zamknąć przedsiębiorstwo, o metodach narzucania mody. Wszystko to jest bardzo zawiłe i niestety nie potrafię odtworzyć z pamięci tych wywodów. Kończy smętnym pytaniem: jakie jest moje miejsce w tej całej zabawie?

Słuchając wypowiedzi księży i nauczycielek, zadając czasem jakieś pytanie, na które nie spodziewam się otrzymać odpowiedzi, wydaję się patrzeć na nas z naszymi subtelnościami, jak na istoty nieco infantylne. Wasze problemy – zdaje się mówić – wiszą w obłokach. Prawdziwe problemy zakorzenione są w głęboko utajonych infrastrukturach ekonomicznych, o których nie macie pojęcia.

Nauczycielka katolickiej szkoły w R. we Francji jako sytuację, w której zmuszona stanąć przeciw prądowi przytacza zorganizowany przez nią i kilka innych nauczycielek strajk. Chodziło o to, że katolickie szkoły we Francji zachowały dwie kategorie nauczycieli. Pierwsza kategoria to ci, którzy mają zdane wszystkie egzaminy. Ich sytuacja życiowa jest zagwarantowana, nie można ich zwolnić z pracy itd. Drudzy, którym brak tych egzaminów są zdani na łaskę i niełaskę dyrekcji. W szkolnictwie państwowym zniesiono tę nierówność. Strajkujący (wszyscy należeli do pierwszej kategorii) domagali się zorganizowania egzaminów dla tych kolegów, którzy ich nie zdawali. Strajk wywołał ogromne wzburzenie rodziców („taki przykład... w katolickiej szkole...). W strajku brało udział zaledwie kilkoro z grona nauczycielskiego. To było duże ryzyko.

*

Wywiesiliśmy przy wejściu do kościoła kartkę zawiadamiającą, że zapraszamy naszych przyjaciół na polską Mszę. W krypcie ponad setka osób. Intencje podajemy w kilku językach. Także czytania. Znak pokoju – serdeczne uściski ze wszystkimi. Wiele ludzi przystępuje do komunii św.

Po Mszy pożegnania, wymiany adresów.

*

Brat Clément na pożegnanie daje mi kilka książek. Miedzy innymi brata Rogera „Luxie et contemplation” dedykowana przez autora „A. Jerzy Turowicz”. Jadę do Paray-le-Monial. Odwozi mnie Elizabeth z ekipy „Do Wszelkich Poruszeń”. Rozmawiamy oczywiście o Taizé. Elżbieta (studentka matematyki na Sorbonie) powiada, że przyjeżdża do Taizé  zawsze, kiedy spostrzega, że świadomość, iż jest odpowiedzialna zaczyna w niej słabnąć. Pytam o soborze młodych. Długo milczy. Myślałem, że w łomocie motoru nie usłyszała mojego pytania. Wreszcie mówi: Chyba jednak można zmienić świat, To właśnie o to chodzi.

*

Przepisałem te notatki i teraz się boję, że czytelnik tyle będzie po ich przeczytaniu wiedział o Taizé, co opisani wyżej turyści odwiedzający to miejsce. Chcę jeszcze dodać kilka zdań, które mogą być częściową odpowiedzią na pytanie, co myślę o Taizé? Myślenie to jest uwarunkowane między innymi także koniecznością konfrontacji własnej opinii ze zdaniami innych. Napisałem na wstępie, że powiedział mi ktoś, (a buł to ktoś bardzo wybitny), że Taizé to mistyfikacja. Inne zarzuty pod adresem Taizé, jakie spotkałem to, że przestało ono odgrywać rolę w dziele ekumenicznym przez zbyt wielkie wychylenie ku katolicyzmowi (podobno w środowiskach protestanckich Taizé nie cieszy się popularnością, a faktem jest, że młodzieży protestanckiej spotyka się tam niewiele), że przejęcie stylu życia klasztorów benedyktyńskich (klauzura, miejsce przeora we wspólnocie, habity, styl modlitw) doprowadzi wspólnotę do tego, że w ciągu dziesięciu lat stanie się regularnym opactwem benedyktyńskim zatracając swą specyficzność, że w miarę upływu lat (licząc od 1968 roku, kiedy rozpoczął się wielki napływ młodzieży) przeciętny wiek uczestników obniża się i Taizé staje się ośrodkiem dla nastolatków. W samym Taizé spotykałem kilka razy reakcję wyrażającą się w nuceniu refrenu znanej piosenki: „parole, parole, parole...” podczas wzniosłych dyskusji, co miało oznaczać, że łatwo jest mówić wielkie słowa, życie zaś pozostaje życiem.

Ale wracam do pytania: co myślę o Taizé? Jest ono przede wszystkim faktem. Niezaprzeczalne jest, że do tego miejsca spontanicznie ciągną z całego świata tysiące młodzieży. Ani atrakcyjność turystyczna, ani towarzyska, ani w pewnym sensie wolność panująca tam nie tłumaczy zjawiska. Kto widział Oberże Młodzieżowe wie doskonale, że dla poszukiwaczy swobody i towarzyskich (mówiąc delikatnie) przygód na skalę międzynarodową miejsca jest dość. Uderza w Taizé zjawisko trudne do opisania: ci młodzi są wyraźnie zadowoleni z tego, że są w miejscu, gdzie wolno być dobrym, gdzie mówienie o wielkich rzeczach nie jest śmiesznością, gdzie modlenie się jest czymś równie normalnym jak jedzenie czy spanie. Wyraźnie chcą być w społeczności, gdzie wiadomo, że zagadnięty odpowie życzliwie a jednocześnie nikt nie będzie właził z kaloszami (pytaniami, poleceniami, radami) w cudze sprawy. Rozmach planów zmierzających do „pchnięcia z posad bryły świata” ma wreszcie urok nieprzeparty.

Że bardzo młodzi? Że wielkie słowa? Są bardzo młodzi, ale są i starsi, są dorośli, witani życzliwie (czyjś komentarz, kiedy mówiłem, że grupa dorosłych to prawie sami księża i zakonnice: „Ach tak? To świetnie, to fantastycznie, że oni tym się interesują”). Młodzi za kilka lat będą już mniej młodzi. Czy kiedy sami staną do wielkiego wyścigu w społeczeństwie konsumpcyjnym zachowają ideały, które teraz jeszcze nie kosztują wiele? Może tak, może nie? Pewnie częściowo tak, częściowo nie. Ale czemu tylko nie? A może właśnie i tylko oni są zdolni otworzyć się, zrozumieć i zachwycić propozycjami, które dla kalkującego zimno dorosłego są dziecinnym bełkotem?

Zapytano kiedyś przeora Taizé, czy intuicje młodych, o których tak często zwykł wspominać, są dla niego łatwo zrozumiałe? Brat Roger odpowiedział wtedy mniej więcej tak: Cóż ja, ja jestem człowiek ograniczony i wiem o tym doskonale. Słucham tych młodych i mówię sobie: patrz, co się zdarzyło w tej dolinie, gdzie najpierw żyłeś samotnie. Nie przypuszczałeś nawet, że w życiu zobaczysz kiedykolwiek tylu ludzi, a tym bardziej tylu młodych. Starzejący się człowieku nawet nie śniłeś, że tylu młodych będzie w miejscu, gdzie mieszkasz. I oto jest ich coraz więcej i więcej...

Więc zapytuję siebie: kim ty jesteś? I odpowiadam, jestem biednym człowiekiem, który wielu rzeczy nie wie. Czego pragnę? kochać Chrystusa i kochać Kościół i natychmiast wzbiera we mnie wielkie pragnienie jedności ekumenicznej. Czego bym chciał dla tych młodych?... Jeśli ukochają oni Chrystusa, jeśli ukochają Jego Ciało, którym jest Kościół... ach, to będzie zupełnie niebywałe. Ale ty? Ty nie możesz nic w tej sprawie zrobić. Ty jesteś tylko biedny człowiek.

Myślę, że Taizé jest miejscem, gdzie wierzy się Panu Bogu i gdzie wierzy się w ludzi. Udziału w dziele zjednoczenia chrześcijan nie mierzy się popularnością u katolików czy protestantów. Jeżeli czymś się mierzy, to miarą miłości, nadziei i cierpliwości. Gdyby nie było nic więcej, gdyby była tylko ta wspólnota zakonników jednocząca się w swoim gronie protestantów, księży katolickich i prawosławnych...

I wreszcie trzeba powiedzieć, że Taizé jest miejsce, gdzie się ludzie modlą. Miejscem, do którego ciągną z całego świata, żeby modlić się we wspólnocie jednej nadziei. Nie ma cudownych uzdrowień, nie ma żadnych kazań (trudno jedyne rozważanie w tygodniu prowadzone przez Przeora nazwać kazaniem), nie ma wystawnych nabożeństw. Jest prosta liturgia wspólnego Oficjum trzy razy dziennie, jest liturgia eucharystyczna, jest otwarty dzień i noc kościół.

Więc ostatecznie co myślę o Taizé? Jeżeli mam powiedzieć najszczerszej o tym, co przeżyłem po dniach spędzonych tam, dniach, w których robiłem wszystko, by nie dać się zawładnąć czarowi bycia w gromadzie, w których pilnie szukałem podskórnych, ukrytych przed okiem ogółu metod manipulacji i ukrytego reżyserowania, na próżno. Co myślę? Myślę tak, jak pewna prosta kobieta, która zobaczywszy pierwszy raz w życiu żyrafę opuściła zoo stwierdzając kategorycznie: Takich zwierzy nie ma!

„Tygodnik Powszechny” nr 37/1973

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się 25 lipca 1934 r. w Warszawie. Gdy miał osiemnaście lat, wstąpił do Zgromadzenia Księży Marianów. Po kilku latach otrzymał święcenia kapłańskie. Studiował filozofię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Pracował z młodzieżą – był katechetą… więcej