Komendanci własnych żon

Policjanci w domach przykuwają swoje ofiary kajdankami, grożą im odbezpieczoną bronią i dotkliwie biją. Ale tak, żeby nie pozostawić śladów.

13.02.2017

Czyta się kilka minut

 / Fot. Zalley
/ Fot. Zalley

Jest noc, stolica powiatu, wieje grozą z osiedlowych bram. Ona idzie przez miasto, które boi się jego. Ale ona boi się bardziej. Miasto nie zagląda mu w oczy, tak jak zagląda mu ona, kiedy on nachyla się nad nią z zaciśniętą pięścią.

„Nie ma go, zniknął. Normalni ludzie – mówi dziś ona – nie potrafią ulotnić się ot tak sobie, zawsze znajdzie się po nich jakiś ślad. Gliniarz może zniknąć tak, jakby nigdy nie istniał. Wejdzie w jakąś dziurę, melinę na końcu świata, zawinie się w nigdy nie prany koc. Wtedy można go szukać. Dzwonić, pytać, prosić: »Mirek, jeśli wiesz, co się z nim dzieje, powiedz, po starej znajomości«. Ale Mirek, kumpel ze służby, będzie mu wierny. Kiedyś on odwdzięczy się Mirkowi tym samym”.

Więc ona puka do różnych drzwi. Pierwsze otwiera jego matka, nie ma w oczach strachu, więc pewnie go nie widziała. Drugie otwiera jego siostra i to samo. Trzecie otwiera jego kumpel i prosi, żeby wejść. W mieszkaniu czuć przetrawioną wódką. On staje w drzwiach kuchni i oświadcza, że właśnie chciał wracać do domu.

Idą razem przez miasto. On idzie chodnikiem, ona rynsztokiem. Nie wchodzi w zasięg jego ramion, nie zachodzi mu drogi. Kiedy dotrą do bloku, ona wejdzie na piąte piętro schodami, on wjedzie windą. Położy się do łóżka, ona na kanapie w dużym pokoju.

Zanim ona rano zapyta, czy pamięta, gdzie balował, on już w progu rzuci: – Żebym cię tam więcej nie widział.

Pat

Jest koniec 2010 r. W Grodzisku Mazowieckim ludzie stają w kolejce po gazety, żeby poczytać o lokalnym skandalu. Dziennikarze piszą o tamtejszym policjancie, który przez 10 lat miał gwałcić córkę. Policjant jest na emeryturze, ale koledzy go pamiętają. Nigdy nie powiedzieliby, że w jego domu dzieją się takie rzeczy – przyznają. Normalny, zwykły facet.

Ile żon policjantów cicho płacze, czytając ten i podobne artykuły? Ile właśnie chowa się do łazienki przed agresywnym mężem? Te kobiety są skazane na milczenie. Czują bezradność. Zazdroszczą tym, które w jakiś sposób się uwolniły. Bo przecież faceci czasem odchodzą, uciekają, umierają. Wtedy problem znika.
Te, które milczą, są przekonane, że tak już będzie zawsze. Na mapie miasta, powiatu, województwa nie potrafią znaleźć adresu, pod który mogłyby się zgłosić. Oni – panowie-władcy, szefowie rodzin i domów, komendanci własnych żon – znajdą je wszędzie. One nie zgłoszą się na policję, bo tam spotkają tych, z którymi oni piją wódkę.

Taką sytuację działacze społeczni nazywają „patem”. Pracownicy Ogólnopolskiego Pogotowia dla Ofiar Przemocy w Rodzinie „Niebieska Linia” twierdzą, że „pat” może trwać przez kilkanaście lat. Policjant pije i bije, znęca się psychicznie, znika, zdradza i naraża dom na koszty. A żona milczy, bo kiedy raz spróbowała, nikt nie podał jej pomocnej ręki. Potem było tylko gorzej, bo on dowiedział się, że ona go „zdradziła”, poniżyła przed kumplami, przed szefem.

Z obserwacji „Niebieskiej Linii” wynika, że wśród najczęściej stosowanych form przemocy przez policjantów są m.in. grożenie odbezpieczoną bronią, ostrymi narzędziami, przykuwanie kajdankami, dotkliwe bicie, które nie pozostawia widocznych śladów. Oprócz tego stwarzanie psychicznego zagrożenia, powtarzanie, że kobiecie i tak nikt na policji nie uwierzy, nikt nie pomoże. Co często ma miejsce. Kobiety zgłaszające się do „Niebieskiej Linii” mają słyszeć od przełożonych swoich mężów: „Czy na pewno chce pani to zgłaszać? Jeśli mąż straci pracę, to z czego będziecie żyli?”.

Według Renaty Durdy z „Niebieskiej Linii” istnieje bezpośrednia zależność między doświadczaniem stresu w pracy a wyładowywaniem go w domu. Policjant codziennie spotyka się nie tylko z zagrożeniem, ale też strukturą, w której często to nie on jest szefem, ale ktoś jeszcze bardziej apodyktyczny i agresywny. Chęć odegrania się przenosi na dom. Chce wreszcie rządzić, znaczyć coś w najbliższym otoczeniu. Być tym, kim chciałby być w pracy.

„Niebieska Linia” co roku przyjmuje ogółem ok. 350 osób i 3 tys. maili. Szacuje, że problem stosowania przemocy w rodzinach policyjnych może dotyczyć nawet 15 proc. spośród wszystkich funkcjonariuszy.

Spadek

Mąż – najpierw milicjant, potem policjant – przez lata znęcał się nad panią Ewą z Torunia fizycznie i psychicznie. Przez to kobieta „dorobiła się” ciężkiej choroby – padaczki skroniowej. Koszmar miał się skończyć w 2008 r., kiedy mąż nagle zmarł – był cukrzykiem i prawdopodobnie przedawkował insulinę.
Jednak po jakimś czasie do drzwi pani Ewy zapukał mężczyzna, który przedstawił się jako syn zmarłego męża. Okazało się, że oprócz bicia były też zdrady. Syn męża pani Ewy zażądał spadku po ojcu. Po długiej walce sąd przyznał mu 20 tys. rekompensaty. Na jakiej podstawie? Syn zrzekł się prawa do mieszkania, w którym żył jego ojciec. W zamian sąd wyliczył, jaki wkład jego ojciec wniósł w to mieszkanie.

Pani Ewa nie ma z czego spłacić nieślubnego syna swojego męża. Nie należy jej się renta rodzinna, bo mężczyznę tuż przed śmiercią wyrzucono z pracy za nadużywanie alkoholu. Nie należy się też renta chorobowa, bo za mało lat przepracowała w minionej dekadzie. Dziś ma tylko rentę socjalną: 640 zł.
Wszystko, o czym opowiada pani Ewa, działo się przez lata pod okiem kolegów policjantów, którzy mieszkali w tym samym bloku. Nigdy, jak mówi, nie przyszli jej z pomocą, choć nieraz uciekała przed mężem boso i w koszuli nocnej.

Koszule

Beata z Torunia w chwilach słabości wpisywała w internecie: „Mąż policjant się znęca, co robić?”. Potem czytała setki odpowiedzi. Wszystkie podobne, pełne granicznych doświadczeń: jak się napije, to nie przestaje bić; gania z pięściami, aż się zmęczy; zamyka się w salonie, siada z butelką i pije, każe sobie donosić jedzenie do stołu; znika, nie pojawia się przez tydzień, potem śmierdzi damskimi perfumami; wybiera z konta pieniądze, potem płaci nimi w burdelach, taki wielki glina.

Żony w całej Polsce, w tym Beata, zwierzają się ze swojej krzywdy, kiedy mąż-policjant, nie patrzy przez ramię. W ich postach jest rozpacz. I krzyk, na który nie mogą sobie pozwolić w domu. Bo wtedy sąsiedzi wezwą radiowóz, a panowie z radiowozu, jak zobaczą adres, to zawrócą na komendę.

Mąż pani Beaty, jak sama mówi, był z tych znikająco-wracających. Były dni, że po służbie pisał esemesa: „Wstaw ziemniaczki, już jadę”. Wpadał do domu na obiad, całował w policzek, taki był szarmancki, mój budrys jeden, jak nazywała go pani Beata. Budrys siedział z córką nad lekcjami, otaczał ją tym swoim mocnym ramieniem, potem wrzucał do odtwarzacza film na DVD; lubił polskie komedie. I nagle wstawał, zarzucał kurtkę, ledwie wiązał buty i znikał. „Gdzie ty się wybierasz o jedenastej w nocy?” – pytała pani Beata, wiedząc, że odpowiedzi nie będzie.

– Na początku myślałam, że tak już musi być, że na tym polega ta praca – mówi dzisiaj. – Ale kiedyś odczytałam jego esemesy. Umawiał się z kolegami, żeby „się sponiewierać”. Właśnie takich słów używali. Jeden kończył służbę i wołał resztę na wódkę do jakiegoś baru. Potem szli w miasto. Męża nie było przez kilka dni. Wracał ogolony, w wyprasowanej koszuli. Do dzisiaj nie wiem, skąd on te koszule brał. Mogę się tylko domyślać.

Mąż znikał coraz częściej i coraz częściej zmieniał koszule. Pani Beata zaczęła dzwonić. Na komórkę, do pracy, do dyżurnego oficera. On nie odbierał, koledzy ją zwodzili. Że wyszedł i nie wiadomo, kiedy wróci. Że toczą się czynności operacyjne, że to oddział kryminalny, że nie można tak sobie poprosić męża do telefonu. A potem wracał. Ledwie zamykał drzwi i zaczynał: „Ty szmato, możesz mi na pukiel skoczyć...”. Zwykle podchmielony, trochę straszny, trochę żałosny. Niby taki wielki chłop, taki maczo, a jak wstawał z kanapy, żeby się na żonę zamachnąć, to chwiał się w kolanach.

Raz zniknął na dłużej. Pani Beata nie dzwoniła do pracy. Nie wysyłała esemesów do żon kolegów, żeby wyszły na kawę, z psem, cokolwiek, byle tylko pogadać. Po prostu spakowała walizkę. Wprowadziła się do matki.

Jeszcze się odgrażał. Że jak mu córkę zabierze, to zrobi jej z życia piekło. Była taka noc, że tłukł pięściami do drzwi, krzyczał: „Wpuść mnie, bo wejdę z tymi drzwiami”. Bali się wszyscy, bał się cały blok. Nikt wtedy nie spał i nikt nie sięgnął po słuchawkę. Pana policjanta pamiętano z lepszych czasów, jaki był zawsze dostojny, jeszcze w niebieskim mundurze, który zawsze na ludziach robił wrażenie.

Odpuścił. Czasami pisze esemesa, błaga o spotkanie. Bywa romantyczny, tak jak kiedyś, ale pani Beata przestała ufać. Nie rozwiedli się, ale nie żyją ze sobą. On zabiera córkę raz w tygodniu.
 

Płacz

Ich oczy, głos, słowa wstukiwane do komputera – wszystko mówi: pomóż mi. Ratunku też szukają po cichu, jakby między wierszami. Dosiadają się do ludzi na ławkach, w pociągach, kawiarniach. Zagadują.

Słyszą opowieści o życiu, ale nie słuchają. W głowie dzwoni im ich własna opowieść.

Chcą opowiadać, dziennikarz chce słuchać, więc mówią, piszą, dzwonią.

„Niszczył mi życie od pierwszego dnia po ślubie – mówi jedna z nich. – Obudziłam się w innym świecie. Byłam młoda i ładna, dzisiaj mam zmarszczki i siwe włosy. On z wierzchu był taki szorstki, a w środku miękki. Nieraz widziałam, jak płakał. Wzruszał się na filmie, na polskich piosenkach, przy oglądaniu zdjęć z dzieciństwa. Potem wzruszał się już tylko po wódce. Wstawał, jak to on, i już go roznosiło, szedł »do miasta«, »do swoich«. Przeszedł całą drabinkę – od patrolowania ulic do wydziału śledczego. Zbudował sobie pozycję własnymi nerwami”.

„Dorobił się tylko aspiranta sztabowego – mówi inna. – Po pracy oglądał w telewizji politykę i bluzgał na telewizor. Tak, pił, wszyscy tam piją, proszę pana. Pensji przynosił tyle, co sąsiad kierowca w miejskim autobusie. Życie nasze było skromne, proszę pana, ale nie musiało być złe. Ludzie żyją za mniejsze pieniądze, proszę mi uwierzyć. On tego swojego stopnia się zwyczajnie wstydził – stary chłop, a nic nie znaczył. Był zamaszysty w gestach, potrafił wziąć wypłatę i kupić auto z komisu. Z nikim się nie liczył”.

„Któregoś dnia mi się zwierzył – opowiada kolejna. – W środku nocy mnie szarpie za ramię, ja już cała sztywnieję, że znowu będzie afera, a on się zbliża i mówi, prawie płacze: »Oni mnie zniszczą«. Wstaje, idzie do okna, patrzy na parking, na osiedle, jakby kogoś tam chciał dojrzeć. »Kto cię zniszczy, za co?« – pytam. Nie chce powiedzieć. Potem znajomi mi mówią, że był świadkiem jakiegoś przekrętu, kazali mu siedzieć cicho, grozili. Do dziś nie wiem – bandyci czy koledzy ze służby. Wpadał do domu i od razu na balkon: »Duszno tutaj, duszno«. Po tym mogłam poznać, że jest po zażyciu. Że pił, to wiadomo, ale ćpać zaczął pod koniec. Jak już wrócił do domu, to siadał na krześle w kuchni i przy zapalonym świetle siedział do rana. Nie można go było dotknąć, bo od razu bicie. Bił tak, że nie zostawiał śladów. Tego go nauczyli. Po nerkach, po głowie. Pod włosami siniaków nie widać”.

Potem jest śmierć (jego): zawał, udar, marskość wątroby, wypadek w pracy, wypadek po pracy. Są rozstania, bo najczęściej odchodzi on, często do innej – po prostu znika. Najrzadziej są rozwody. Tylko wtedy, kiedy ona znajdzie dach nad głową, mocne drzwi, których on nie zdoła wyłamać, adres, którego nie uda mu się ustalić. Żony policjantów mówią, dzwonią, piszą: to się kończy tylko wtedy, kiedy on znika.

Łzy

Kiedy córka wychodzi do szkoły, on zamyka drzwi. Staje w progu salonu i patrzy tym swoim bezczelnym wzrokiem. Ona siedzi na kanapie. W telewizji gotują kaszę gryczaną. Tyle pamięta.

Potem leży na dywanie. Z nosa leci krew. On miota się po mieszkaniu. Od salonu do kuchni, od kuchni do łazienki. Jest dziewiąta rano, ona płacze, on otwiera piwo. Siada w kuchni na parapecie, tłucze pięścią w ramę okna, regularnie, jakby się zaciął.

Wychodzi, wraca. Śmierdzi dymem z papierosa. Łapie za pilota, zmienia kanały. „Kochanie, przepraszam”, przytula. Na szklanym blacie kładzie służbową broń.

Za chwilę dotyk przechodzi w uścisk, potem on już ściska jej gardło, aż łzy lecą jej z oczu. Do ucha syczy:

„To wszystko przez ciebie”.

„Będziesz mi jeszcze fikać? Będziesz mi grozić, że odejdziesz? – pyta. – Ode mnie nie można odejść”. ©

Niektóre imiona zostały zmienione.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, z „Tygodnikiem” związany od 2011 r. Autor książki reporterskiej „Ludzie i gady” (Wyd. Czerwone i Czarne, 2017) o życiu w polskich więzieniach i zbioru opowieści biograficznych „Himalaistki” (Wyd. Znak, 2017) o wspinających się Polkach.

Artykuł pochodzi z numeru TP 08/2017