Kobiety z Mariupola: Marina i Luba uciekły z piekła

Z oblężonego miasta, które stało się symbolem rosyjskich zbrodni w tej wojnie, wyjechały aż do Gdańska. Oto ich historia.

04.04.2022

Czyta się kilka minut

Ewakuacja ludności cywilnej z Mariupola. 26 marca 2022 r. / ANADOLU AGENCY / GETTY IMAGE
Ewakuacja ludności cywilnej z Mariupola. 26 marca 2022 r. / ANADOLU AGENCY / GETTY IMAGE

Kiedyś, w innej epoce, też było symbolem: przez ponad 200 lat Mariupol funkcjonował na styku kultur, religii i cywilizacji. Ten portowy ośrodek został założony pod koniec XVIII w. przez ­wieloetnicznych chrześcijańskich przesiedleńców z Chanatu Krymskiego. Wśród nich najwięcej było Greków, stąd greckobrzmiąca nazwa osady: Mariupolis, miasto Marii.

Nazwa nawiązywała do imienia carycy, ale ludzie wiedzą swoje: dziś, gdy Mariupol stał się znów symbolem, w Ukrainie zaczęto mówić, że zło, które spadło na kraj, uwzięło się na to miejsce, gdyż jest to „miasto Matki Boskiej”.

Miastem przyfrontowym Mariupol stał się w 2014 r. Linia frontu między Ukrainą a kontrolowaną przez Rosję tzw. Doniecką Republiką Ludową przez ostatnie osiem lat biegła kilkanaście kilometrów od miasta. Mimo to mieszkańcy starali się je rozwijać. Tym bardziej że w wyniku utraty Doniecka to Mariupol stał się kluczowym miastem ukraińskiego Donbasu.

I tak, o fenomenie jego wielokulturowości miało opowiadać powstające z inicjatywy prezydenta miasta nowoczesne muzeum: Port Kultur. Wzorem podobnych instytucji na świecie, poza funkcją wystawienniczą miało być też przestrzenią integracji społeczeństwa i miejscem oferującym ciekawy sposób spędzania wolnego czasu. Zespół tworzący nową instytucję składał się w dużej mierze z młodych osób, studentów lokalnego uniwersytetu, którzy w przyszłości mieli pracować w wybudowanym przez siebie Porcie Kultur.

Jedną z nich była Marina Jurczenko, studentka kulturoznawstwa.

Dziś wspomina: – Najbardziej w tej pracy podobała mi się ważność tego, co robiłam. Czułam, że zajmuję się czymś ważnym. Widziałam, jak miasto się zmienia. Widziałam, że do czegoś dąży. Chciałam w tym uczestniczyć. Zawsze mówiłam, że jestem nie tylko patriotką mojego kraju, ale też lokalną patriotką.

– Zaczęłam kochać Mariupol – mówi nam Marina. – Szczególnie, gdy dzięki pracy nad Portem Kultur zaczęłam zagłębiać się w jego historię. Wiele rzeczy, których dowiadywałam się, opowiadałam potem członkom mojej rodziny. Babcia wspominała: „Ja przez 75 lat życia nie dowiedziałam się tyle o historii Mariupola, ile dowiedziałam się teraz od ciebie”. Cieszyłam się, że mogę przyjść do domu i zaczynać opowiadania z cyklu „A wiecie, że?”. Miałam poczucie, że robię coś znaczącego.

– Ważne dla mnie było też, że Mariupol był coraz bardziej ukierunkowany na młodzież. Skończyły się czasy, gdy o wszystkim decydowali ludzie po sześćdziesiątce. Zaczęto słuchać głosu młodzieży – dodaje.

Rosyjska inwazja to wszystko przecięła. Razem ze swoją mamą, Lubą, Marina musiała opuścić zrujnowane miasto.

Czwartek, 24 lutego 2022 roku

Rodzina Jurczenko – Aleksandr, Lubow i Marina – mieszkali w domu na osiedlu Kalmiuskim. Dom zamieszkiwała też babcia Mariny, a mama Luby – Taisja Sazonowa, oraz pies Kora.

Ich pierwszy dzień inwazji zaczął się od nagłej pobudki o godzinie 5.30. Ze snu wyrwał ich wybuch. Ledwo zdołali oprzytomnieć, zadzwonił telefon Aleksandra. Dzwonili z dowództwa: musiał zaraz udać się do jednostki. Aleksandr jest żołnierzem kontraktowym, zaopatrzeniowcem w armii ukraińskiej. Szybko się spakował i pożegnał. Nie wiedzieli, że widzą się po raz ostatni.


ATAK NA UKRAINĘ: CZYTAJ WIĘCEJ W SERWISIE SPECJALNYM >>>


Luba opowiada: – Myślałam sobie, no jaka może być wojna? Przecież w 2014 r. było tak samo. Byłam przekonana, że tak jak poprzednio postrzelają, a potem się dogadają.

Luba, z zawodu księgowa, mimo porannych wybuchów i telefonu do męża, postanowiła nie zmieniać codziennej rutyny: – Pojechałem do pracy. Co prawda po drodze słychać było wybuchy, ale daleko. Zadzwonił do mnie przełożony i pyta, gdzie jestem. Odpowiadam, że jadę do naszej huty podpisywać protokoły wykonanych prac. On do mnie: „Jakie protokoły? Przyjeżdżaj do centrali”. Przyjechałam do biura i pytam, co się stało. On: „Jak to co? Wojna!”.

Marina została w domu. Tego dnia nie miała zajęć na uniwersytecie. Przygotowywała się do ćwiczeń z politologii, które miały rozpocząć ostatni semestr jej studiów licencjackich.

Wspomina: – Zadzwoniła mama i poprosiła, abym spakowała walizkę oraz zebrała niezbędne dokumenty w jednym miejscu. Bardzo się bałam i ciągle dzwoniłam do mojego chłopaka, który usiłował mnie uspokoić. Czułam, że on też się stresuje. Później od opiekuna roku dostaliśmy wiadomość, że w mieście wprowadzono stan wojenny. Nauka ma być kontynuowana online. Poproszono nas też, abyśmy codziennie o godzinie 10 informowali, czy wszystko z nami dobrze, i czy jeszcze jesteśmy w Mariupolu. Kolega z grupy dopytywał, czy będziemy się łączyć na te zajęcia. Ktoś mu odpowiedział: „Zajęcia? Spójrz za okno, tam masz politologię!”.

Następnego dnia zajęcia w ogóle odwołano. Studentów wysłano na ferie. Wieczorem Luba, Marina i Taisja przeniosły się do salonu, który był najlepiej chronioną częścią domu. Tam rodzina spędziła pierwszą noc inwazji.

Luba: – Tego dnia, 24 lutego, była wielka trwoga. Brak zrozumienia dla tego, co się dzieje. Jednak była też jeszcze duża nadzieja, że to wszystko szybko się skończy.

Oblężenie

Nadzieja utrzymywała się wśród mieszkańców jeszcze przez kilka dni. Jednak noce były coraz straszniejsze. Coraz bliżej było słychać potężne eksplozje.

Marina wspomina: – Bardzo przygnębiająca była poczta pantoflowa. Plotki, plotki, plotki. Połowa tych informacji nie była niczym poparta. Np. ludzie mówili, że miasto jest już zajęte przez Rosjan. Jednak pytanie o źródło tej wiedzy pozostawało bez odpowiedzi.

Punktem zwrotnym, wspomina Luba, był moment, gdy odłączono gaz (wodę i prąd wyłączono już wcześniej). Uświadomiła sobie, że to wszystko szybko się nie skończy: – Wiedzieliśmy już, że miasto zostało otoczone.

Internet i zasięg sieci komórkowych na osiedlu Jurczenków zniknęły w okolicy 5 marca. Kobiety od kilku dni nocowały już w piwnicy u sąsiadów. Z każdą dobą sytuacja się pogarszała. Nie było pory dnia, kiedy nie bombardowano i nie ostrzeliwano miasta.

7 marca, wspominają Jurczenkowie, było spokojniej: – Myślałyśmy, że może podpisano rozejm albo doszły do skutku rozmowy pokojowe. Myśmy się cieszyły, że może to już koniec. Niestety 8 marca wszystko wróciło z podwójną siłą. Nie było ani jednej minuty ciszy.

Święto kobiet

Każdy dzień w oblężeniu był podobny do innych. Brak ogrzewania i gazu oraz wciąż zimne powietrze na zewnątrz powodowały poczucie ciągłego marznięcia. Posiłki gotowali na ognisku przed domem. Robili tak wszyscy mieszkańcy.

Luba wspomina: – Rano wychodziłyśmy z piwnicy i babcia rozpalała ognisko, a my z Mariną przynosiłyśmy jej garnki i produkty żywnościowe z kuchni.

W przygotowaniu posiłku przeszkadzały ciągłe bombardowania i ostrzały. Marina opowiada: – Czułam się wtedy, jakby wszystkie moje emocje i myśli zostały wyłączone. Tak naprawdę do końca nie zdawałam sobie sprawy, co się dzieje. Trzeba było przynieść coś z kuchni, to przynosiłam. Mój organizm się po prostu wyłączył.

Bomby, zimno, brak opieki lekarskiej: to wszystko powodowało liczne zgony wśród mieszkańców. Luba wspomina: – Już wtedy wokół bloków zaczęły pojawiać się pierwsze groby. Ludzie po prostu na podwórkach kopali groby i chowali swoich bliskich. Sami robili krzyże i tabliczki.

8 marca, Dzień Kobiet to w Ukrainie, podobnie jak w innych posowieckich krajach, ważne święto. Choć warunki były ciężkie, a przemieszczanie się niebezpieczne, Sasza, chłopak Mariny, przygotował jej niespodziankę. Własnoręcznie wykonał kartkę z życzeniami. W sobie tylko znany sposób zdołał też zdobyć opakowanie rafaello, bombonierkę i kawałek sera. – To były najcenniejsze prezenty w moim życiu – wspomina Marina.

W mieście brakowało już żywności. W sytuacji oblężenia Mariupola sąsiedzi jednoczyli się i wspierali, dzieląc się ostatnimi zapasami i pomagając sobie nawzajem. Sytuacja stawała się jednak katastrofalna. Strach paraliżował. – Wszystko, co było zaplanowane – mówi Luba – stawało się nieaktualne. Żyło się jednym dniem, jedną godziną.

Ewakuacja

Decyzja o ewakuacji była jedną z najcięższych, którą rodzina Jurczenko musiała podjąć w życiu. Trzeba było zostawić dom, dobytek, ale także babcię Taisję, która odmówiła wyjazdu, oraz psa. Babcia postanowiła zostać w mieście, w którym spędziła całe życie.

Luba wspomina: – Decyzja o ewakuacji przyszła po bombardowaniu 8 marca. Byłam już tak zmęczona strachem, że chyba bym zwariowała, jeśli miałybyśmy pozostać tam dłużej.

O korytarzu humanitarnym Marina i Luba dowiedziały się od sąsiadów, u których chowały się w piwnicy. Posiadali oni radio na baterie. Na jednej z fal, którą cudem łapało urządzenie, pojawił się komunikat o „zielonym korytarzu”.

Wraz z sąsiadką Diną, która usłyszała ów komunikat, Luba i Marina zaczęły błyskawicznie się zbierać: – W trakcie pakowania płakałyśmy i prosiłyśmy babcię, aby nam wybaczyła, że my wyjeżdżamy, a ona zostaje.

Oficjalnie kolumna mogła kierować się wyłącznie na pobliskie miasto Berdiańsk, a następnie pojazdy mogły się rozjechać po pobliskich wsiach. Jednak celem Luby i Mariny było położone dalej Zaporoże, pozostające pod kontrolą ukraińską.

Sąsiedzi, razem z którymi się ewakuowały, dowieźli Jurczenków do Jałty (wieś obok Mariupola). Następnego dnia, dzięki pomocy innych uciekinierów, znalazły transport do Zaporoża. Początek drogi przebiegał przez tereny okupowane przez Rosjan. Trzeba było odbyć liczne kontrole, podczas których sprawdzano dokumenty.

Z obawy przed sprawdzeniem komórek, Luba i Marina wykasowały wszystkie zdjęcia z tatą. Usunęły też jego numer telefonu. Marina wspomina, że jednym z najbardziej cynicznych zachowań rosyjskich żołnierzy było to, że mówili „dzień dobry” i życzyli szerokiej drogi.

A droga była niebezpieczna: kolumnę ewakuacyjną ostrzeliwano, a objazdy i wysadzone mosty wydłużyły podróż. Droga do Zaporoża, wynosząca zwykle do trzech godzin, zajęła im ponad dziesięć. Pierwszą myślą Luby po dotarciu do celu było: – Chwała Bogu, jesteśmy. Teraz będzie spokojniej.

Z Zaporoża do Gdańska

Marina wspomina: – Dopóki nie zauważałyśmy, jak ludzie reagują na to, że jesteśmy z Mariupola, dopóty nie rozumiałyśmy do końca, co stało się z miastem. Żyłyśmy w pełnej blokadzie informacyjnej. Myśmy myślały, że taka sama skala jest i w innych ukraińskich miastach. Widziałyśmy tylko kawałki tego, co się stało z Mariupolem.

Strach pozostawał w Lubie i Marinie cały czas. Dźwięki naokoło, nawet pracującej pralki, wywoływały tylko jedno skojarzanie: z atakującymi myśliwcami i bombowcami.

Te skojarzania, ten strach, ale również godzina policyjna, która obowiązywała nieprzerwanie przez 36 godzin, zadecydowały o ewakuacji dalej na zachód.

Na dworcu kolejowym w Zaporożu była duża kolejka do pociągu, relacjonuje Luba, wagony były przepełnione. Po 10-12 osób w przedziale, który normalnie zajmują 4 osoby.

21 marca w południe Marina i Luba wyruszyły do Lwowa. We Lwowie udało się przesiąść na autokar do Warszawy. Wciąż niepewne swojego losu, kobiety zdecydowały, że pojadą do Gdańska – miasta partnerskiego Mariupola. Marina chciała być też bliżej ludzi, których znała wcześniej z projektu Port Kultur.

Droga z Mariupola do Gdańska zajęła Lubie i Marinie dziewięć dni, od 15 do 23 marca.

Dopiero w Warszawie, wspomina Luba, poczuła się bezpiecznie. Od teraz rozpoczynało się nowe życie.

Kontakt

Luba i Marina mają kontakt z Aleksandrem. Mąż i ojciec jest gdzieś w Donbasie. Ze względów bezpieczeństwa nie może im powiedzieć, gdzie dokładnie.

Z babcią kontakt się urwał. To jest teraz najgorsze. Próbują dotrzeć do ludzi, którzy są jeszcze w Mariupolu. Może ktoś będzie mógł podejść, sprawdzić. Na razie bez skutku.

Aby nie tracić czasu

Gdy Rosja uderzyła, Marinie został ostatni semestr licencjackich studiów na kulturoznawstwie. Ukończenie ich stoi dziś pod znakiem zapytania. Kampus uniwersytecki, jak wszystko, został doszczętnie zniszczony.

Jeśli nie będzie to możliwe w Ukrainie, Marina chciałaby dokończyć studia w Polsce.

Osób, które są w podobnej sytuacji, jest więcej. Wyjście naprzeciw ich potrzebom jest kolejnym z wyzwań, któremu powinny sprostać polskie państwo i społeczeństwo. To moment, aby władze i społeczność akademicka stworzyły mechanizmy, które pozwolą takim ludziom jak Marina na dokończenie oraz kontynuację edukacji w Polsce.

Tak, aby mogły wrócić i odbudowywać swoje miasto bez poczucia straconego czasu. ©

KACPER DZIEKAN jest pracownikiem Europejskiego Centrum Solidarności w Gdańsku.

DMITRIY PANTO jest pracownikiem Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku. Obaj są współtwórcami mariupolskiego Portu Kultur.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 15/2022

W druku ukazał się pod tytułem: Kobiety z Mariupola