Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Można by to opowiadanie określić jako serdeczne westchnienie ojca, kochającego swoje dzieci z całego serca, ale załamującego nad nimi ręce. Bo tacy fajni i sympatyczni, a tak rozpaczliwie niepotrafiący pracować, o wymaganiu czegokolwiek od siebie samych już nie wspominając. Czego oni uczą się w domu - pyta siebie duszpasterz, zastanawiając się, czy w ogóle w życiu rodzinnym jego owieczek istnieje coś, co nazywa się wymaganiami albo regułami postępowania, choćby w najbardziej prozaicznych dziedzinach.
Patrzę teraz na migawki sprzed katedry kolońskiej, z brzegów Renu usianych tysiącami flag i transparentów. Każda transmisja, nawet najkrótsza, przekazuje chóralne okrzyki i śpiewy, a dziennikarska ciekawość w pytaniach zadawanych korespondentom koncentruje się na jednym właściwie: czy młodzież jest dostatecznie entuzjastyczna i jak przyjmuje Papieża. Korespondenci z kolei uspokajają, że i entuzjazmu jest wiele, i Papież ciepło przyjmowany, na dowód czego widzimy następne powiewające transparenty czy chorągiewki nad setkami klaszczących rąk i słyszymy skandowane aplauzy. Tak jakby najważniejsze ze wszystkiego było przekonanie nas, że Światowe Dni Młodzieży pozostają tym, czym były za Jana Pawła II: ogromnym show, w którym świadectwo wiary i wspólnota wyrażają się właśnie masową, głośną i kolorową manifestacją. Stąd też to nieustanne od samego początku liczenie: ilu już przyjechało, ilu jeszcze przybędzie i skąd zjawią się najliczniej, górując nad innymi.
A przecież to tylko medialna wizja (której niestety poddajemy się bezkrytycznie). Taką w każdym razie mam nadzieję, choć westchnienia ojca Góry jakby ciągle w tle pobrzmiewają. W chwili, gdy to piszę, trwa drugi dzień spotkania, sprawdzianem będzie dopiero całość. Ufam, że sprawozdawcy zechcą zobaczyć coś więcej: młodzież, która w Kolonii nie tylko chce się dobrze czuć i manifestować, że Papieża nadal uznaje za swego przewodnika, lecz także zadaje sobie pytania, jakie ma zadania w świecie, w którym żyje, i jak się do nich zabierze. Ufam, że zobaczę nie tylko serdecznie goszczone setki tysięcy chłopców i dziewcząt, lecz tychże gości jako wolontariuszy zaangażowanych w różnoraką pomoc dla innych, albo i bodaj tylko w sprzątanie po sobie, żeby wszystkiego nie zostawić kolońskim mieszczuchom. I chciałabym, żeby każda z tych radosnych pielgrzymek zdołała wydelegować spośród siebie tych, którzy wezmą udział w pogrzebie Brata Rogera, choć to trochę daleko od Kolonii...
Nie ma czasu ani miejsca w tym medialnym pośpiechu na przypomnienie odbiorcom, że spotkania młodzieży ze wszystkich stron świata oraz wielu religii i światopoglądów zaczęły się dawno temu w Taizé właśnie, u Brata Rogera. I że tam nigdy nie było show ani skandowania jego imienia, tylko modlitwa, spokojny śpiew, milczenie, posługa wzajemna. I że tak jest do dzisiaj, i będzie tak dalej. Ale w Taizé nie bywają dziennikarze i kamery. To dobrze zresztą.
Paweł Milcarek z “Christianitas", zaprzysięgły zwolennik przedsoborowej liturgii i tradycyjnej pobożności, przeciwwagę dla płytkości religijnej widzi właśnie w nawrocie do nieszporów, godzinek, różańca i mszy po łacinie (“Rzeczpospolita" z 19 sierpnia). Teraz zaczyna się czas generalnych recept na wszystko. A może to nie o recepty chodzi, tylko o podniesienie poprzeczki samym sobie i tym, za których odpowiadamy?