Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
O tym, że we wrześniu 2014 r. wchodzi w życie rozporządzenie Komisji Europejskiej, obniżające dopuszczalną zawartość potencjalnie rakotwórczego benzo(a)pirenu w wędzonych produktach z 5 do 2 mikrogramów na kilogram – dowiedział się dopiero co, od kolegi-producenta. Mimo że rozporządzenie wyszło 19 sierpnia 2011 r.
Media uderzyły na alarm: „Unia zabroni nam jedzenia kiełbasy”. Stowarzyszenie Rzeźników i Wędliniarzy RP zareagowało oświadczeniem, że to „prowokacja przeciwników spożywania mięsa”, bo oni nowe normy spełnią, dzięki np. „dymogeneratorom żarowym i ciernym”. Tylko że ceny takich urządzeń, tak jak ceny testów na zawartość szkodliwych substancji, są dla małych, tradycyjnych wędliniarzy – zabójcze. A co więcej, unijne prawo chroni taką np. kiełbasę lisiecką tylko gdy wytwarza się ją „przy wykorzystaniu tradycyjnych wędzarni komorowych, w których źródłem dymu i ciepła jest drewno z drzew liściastych”. Jeśli zmieni się sposób produkcji – straci się prawo nazywania wyrobu „kiełbasą lisiecką”. Jeden unijny przepis wyklucza drugi.
Duzi producenci się obronią. Jednak w samej Nowej Wsi Szlacheckiej pracę może stracić 200 osób. Ale to nie zła Unia zabierze nam kiełbasę, to my sami nie potrafiliśmy o nią powalczyć. Cała Europa dla ochrony swoich tradycyjnych produktów negocjuje wyjątki od norm. W Polsce wolimy przestrzegać norm nadgorliwie. Francuski serowar może dojrzewać swoje sery w jaskini, ale polskiemu urzędnik – przypadek autentyczny – każe taką jaskinię wykafelkować. Na powalczenie o wyjątki były ponad dwa lata. Ale nikt – ministerstwa, producenci, polscy urzędnicy w Unii – nie zorientował się, że będzie problem. Ciekawe, co jeszcze zalega przegapione.