Kiedy noc wyborcza dobiegła końca

Kampania była chwilami przerażająca. Przedstawiciele jednej partii mówili o drugiej tak, jakby chodziło o okupanta, agresora, śmiertelne zagrożenie, najazd Hunów. Jakby przedwyborczy wyścig miał na celu zniszczenie, unicestwienie, starcie wroga z powierzchni ziemi.

30.10.2007

Czyta się kilka minut

Tymczasem było oczywiste, że którakolwiek z dwóch największych partii wygra wybory, obie będą w sejmie i w senacie stanowiły większość, obie będą budowały przyszłość Polski i dla jej dobra będą musiały ze sobą współpracować. Kampanijne awantury były więc nie tylko smutne, momentami gorszące, ale w perspektywie przyszłości po prostu szkodliwe.

Idący do urn wykazali mądrość choćby w tym, że naprawdę niebezpieczne partie, choć znacznie mniej atakowane aniżeli główni protagoniści, do parlamentu nie weszły. No i przez frekwencję. Przekroczyła przewidywania okręgowych komisji oraz Państwowej Komisji Wyborczej, które nie dostarczyły odpowiedniej liczby kart, co z kolei spowodowało skandaliczne przerwy w wyborach, przedłużenie czasu głosowania i w konsekwencji - ciszy wyborczej. Dla zainteresowanych - komisji i wyborców - było to niezmiernie przykre, ale w tym przypadku katastrofa organizacyjna miała i optymistyczną stronę: zobaczyliśmy, że jest nas naprawdę wielu.

Radość i uznanie dla tej mobilizacji wyrażali wszyscy, zwycięscy i przegrani, głosząc pochwałę dojrzałości społeczeństwa obywatelskiego i demokracji. Trudno to kwestionować, jednak trudno tylko nagłą dojrzałością wytłumaczyć to niespotykane zaangażowanie, porównywalne z udziałem w referendum europejskim w 2003 r., kiedy rekwencja wyniosła 58,85 proc. Być może jest tak, że Polacy mobilizują się w sytuacjach groźnych. W miarę trwania kampanii wyborczej jedno stawało się jasne: to nie są przelewki, od wyniku może zależeć los Polski na długie lata. Ludzie poszli więc do urn, a jeśli było trzeba - ustawiali się w kolejki, tak licznie, że aż kart zabrakło. Młodzi, którzy wyjechali za zarobkiem do Wielkiej Brytanii czy Irlandii, czekali czasem i kilka godzin, by zagłosować. Czy to znaczy, że sytuację uznali za groźną? Co skłoniło młodych wyborców do tak licznej obecności? Do takich wyborów? "Front medialny", o którym mówił po wyborach przegrany premier? Przecież od dawna wiadomo, jak niewielki wpływ mają fronty medialne na decyzję ludzi. Tym razem, podobnie jak w referendum unijnym, szło raczej o to, jaka będzie Polska i co my w tej Polsce będziemy robić.

Kiedy już było po wszystkim, kiedy ucichły mordercze oskarżenia czasu kampanii, a noc wyborcza dobiegała końca, Donald Tusk - szef zwycięskiej partii powiedział coś, czego wszyscy pragnęli: "nałożyliście na nas obowiązek pojednania". A rozwijając tę myśl mówił, że Polska musi być miejscem dla wszystkich, żeby także ci z opozycji, czuli się w niej jak w "dobrym domu". Te słowa, choć wypowiedziane zaraz po zwycięstwie, w euforii, niosą jednak nadzieję na przyszłość. Może zwycięzców nie dotknie triumfalizm, może potrafią na rzeczywistość polityczną i społeczną patrzeć nie w kategoriach wygrani-przegrani, może nie będą szukać odwetu? Bo demokracja to przecież nie dyktat większości, ale wspólne dobro i pluralizm, a miarą demokracji jest między innymi status mniejszości. Nie można zapominać, że większość, nawet tak znaczna jak w tych wyborach, nie oznacza zgody i jednomyślności całego narodu. Jeśli rzeczywiście ci, którzy widzą niektóre sprawy inaczej, też będą się czuli jak w domu, można z ulgą odetchnąć i spokojnie patrzeć w przyszłość.

Nie znaczy to, że w konkretnych sprawach nie są potrzebne rozliczenia, ale rozliczenia to coś innego niż zajadłe tropienie wrogów. Nie znaczy to również, że nie będą konieczne zmiany, ale zawsze z pamięcią o tym, że w sprawach przerastających nawet najsilniejsze partie niezbędne jest parlamentarne porozumienie oraz ciągłość w tym, co było udane (przecież niejedno było) i merytoryczne korygowanie tego, co należy skorygować. Nieszczęściem dla funkcjonowania państwa jest wymiana wszelkich służb od góry do dołu dokonywana według klucza partyjnego. Zawsze lepsza jest kompetencja aniżeli jakkolwiek rozumiana nomenklatura - to banał, ale nie można przestać go powtarzać. Od polityków oczekujemy zatem tego, co jest istotą demokracji: od partii rządzącej szacunku dla opozycji, a od opozycji - lojalności, a nawet współpracy w sprawach dla państwa i społeczeństwa kluczowych.

Polacy mają dość wściekłych podziałów, kopania rowów i przepaści, po doświadczeniach ostatnich lat czekają na to, co Francuzi (jako pierwszy Michel Debré) nazywają cohabitation. Słowo to oznacza trudną, ale konieczną sztukę współżycia i współdziałania również wtedy - a może zwłaszcza wtedy - gdy prezydent (z prawem do wetowania ustaw) i rząd (z większością parlamentarną) reprezentują odmienne opcje polityczne. Polsce nie jest potrzebna "pełnia władzy" jednej partii, lecz stopniowe harmonizowanie różnych dążeń, różnych wizji interesów i poglądów. Parlament nie musi być polem bitwy. Spory nie muszą przypominać walki na śmierć i życie między partiami. Źle by się stało, gdyby nowy rozdział historii polskiego parlamentu, naszej historii, rozpoczął się od batalii. Ludzie czekają raczej na wspólny wysiłek zmierzający do rozwiązania rzeczywistych, wielkich problemów, jak organizacja służby zdrowia czy status społeczny i materialny szkolnictwa.

Donald Tusk, przemawiając po ogłoszeniu wstępnych wyników wyborów, w euforii wygranej użył słowa, którego politycy raczej do swych programów nie wpisują, słowa "miłość". I na myśl przyszły słowa św. Pawła: "choćbym posiadał wszelką władzę..., a miłości bym nie miał..., stałbym się jak miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący".

Szef nowej opozycji, Jarosław Kaczyński, zapowiedział rozliczanie partii rządzącej z dziesięciu przedwyborczych obietnic. Społeczeństwo - jak sądzę - dobrze zapamięta słowa o miłości, która "nie unosi się pychą..., nie szuka swego..., nie unosi się gniewem, nie pamięta złego... i wszystko przetrzyma". Czy z tego da się rozliczać? Nie wiem. Ale dotrzymania tych słów można oczekiwać. A trudno o gorszą klęskę dla człowieka i dla polityka, aniżeli sprawić innym zawód. W wypełnianiu przedwyborczych obietnic, w jeszcze większym zaś stopniu w dochowaniu wierności słowom wypowiedzianym po zwycięstwie. Słowom, które rzadko się zdarza usłyszeć w takich chwilach z ust polityka.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się 25 lipca 1934 r. w Warszawie. Gdy miał osiemnaście lat, wstąpił do Zgromadzenia Księży Marianów. Po kilku latach otrzymał święcenia kapłańskie. Studiował filozofię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Pracował z młodzieżą – był katechetą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2007