Żadnych marzeń

Gdy Grzegorz Schetyna w powyborczy poranek pojechał do prezydenta, a Bronisław Komorowski rozpoczął rozgrywkę, która miała zapewnić sojusznikowi ponowny wybór na marszałka, Donald Tusk uznał, że rodzi się wymierzony w jego pozycję spisek.

18.10.2011

Czyta się kilka minut

/ rys. Mirosław Owczarek /
/ rys. Mirosław Owczarek /

Podczas wieczoru wyborczego w obu sztabach przecieki na temat ostatecznych rezultatów sondażu OBOP przyjęto z podobnym niedowierzaniem. I Donald Tusk, i Jarosław Kaczyński kilkanaście minut przed 21.00 wpatrywali się w kartki z wynikami i przekonywali współpracowników, że to niemożliwe, by Platforma zwyciężyła aż dziewięcioma punktami. Żaden z nich nie był przygotowany na taki scenariusz. I obaj z trudem wypracowują własną strategię na najbliższe miesiące i lata.

Na czarną godzinę

"Niemożliwe. Oni to podadzą? Na pewno?" - dopytywał nerwowo Donald Tusk. Chwilę wcześniej jeden ze sztabowców wręczył mu kartkę z wynikami exit-pools. Platforma wygrywała w nich zdecydowanie z -PiS-em, co w trakcie dnia, gdy pojawiały się kolejne przecieki, wcale nie było takie pewne. Zapewniany, że za chwilę takie właśnie wyniki pokażą telewizje, Tusk pocałował żonę i wspólnie z nią wyszedł na scenę wyborczego wieczoru PO.

Platforma, choć z sondaży przez całą kampanię wynikało, że zachowuje kilkuprocentową przewagę nad PiS, przeżywała w ciągu ostatnich tygodni mnóstwo chwil zwątpienia. Najsilniejsze pojawiły się na 10-12 dni przed wyborami, gdy badania zaczęły pokazywać malejącą różnicę między głównymi graczami. To wówczas sztabowcy PO przedstawili do akceptacji Tuskowi spot, w którym obrazy bitwy o krzyż przeplatały się z pytaniem: "Oni pójdą na wybory - a Ty?". Ta reklama była gotowa od kilku miesięcy i czekała na "czarną godzinę".

Jej emisje zbiegły się w czasie z - kluczowym zdaniem wielu - momentem kampanii, czyli pojawieniem się "wątku niemieckiego" i ezopowymi odpowiedziami prezesa na pytania o to, jakaż to mroczna tajemnica kryje się za kanclerstwem Angeli Merkel. Platformie udało się w tych dniach to, czego nie potrafiły sprawić wezwania do debat, hasła "Polski w budowie" i "walki o 300 miliardów" - rozbudziła emocje i zmobilizowała własny elektorat, by poszedł do urn, a kampanijnych zysków nie zaprzepaściła nawet fatalna wizyta premiera na Śląsku i niedoszłe spotkanie z panem Czesławem.

To nie tak miało być

Te zwroty akcji i huśtawka emocji nie sprzyjały jednak tworzeniu politycznych planów i wizji rządzenia. W PO powszechnie sądzono, że koalicja z PSL-em nie ma wielkich szans na większość w nowej kadencji, że zwycięstwo nad PiS będzie minimalne, a Platforma będzie skazana na długie i żmudne negocjacje koalicyjne albo konieczność wyłuskiwania pojedynczych posłów z SLD i Ruchu Palikota.

Wyborczy wynik przyjęto w PO euforycznie. Podczas długiej nocnej imprezy w jednej z warszawskich restauracji padano sobie w ramiona, wybaczano dawne urazy i obiecywano lojalność. Przez moment wydawało się, że w Platformie odrodzą się nastroje z 2007 r., gdy do rządu wchodziła solidarna "zgrana paka" (określenie Mirosława Drzewieckiego). Ten nastrój szybko prysł. Gdy Grzegorz Schetyna w powyborczy poranek pojechał do prezydenta, a Bronisław Komorowski rozpoczął rozgrywkę, która miała zapewnić jego sojusznikowi ponowny wybór na marszałka, Tusk uznał, że za plecami rodzi się wymierzony w jego pozycję spisek.

Pierwszym sygnałem tego, że przystępuje do kontrataku, było demonstracyjne zaproszenie Ewy Kopacz - a nie Schetyny - na powyborcze rozmowy. Tuż po tym Tusk udzielił wywiadu "Polityce" i ogłosił - porzucony w kilka dni później - pomysł utrzymania w niezmienionym składzie gabinetu do końca roku i prezydencji. Szef rządu mościł sobie w ten sposób wygodną pozycję na użytek wewnątrzpartyjnego rozdania stanowisk i negocjacji o kształcie nowej-starej koalicji. W rozmowach ze współpracownikami i partyjnymi towarzyszami nie ukrywał, że wynik wyborczy uważa za raczej osobisty niźli partyjny sukces, ale też za coś, co daje mu pozycję hegemona i "carte blanche" przy podejmowaniu sejmowych i rządowych decyzji personalnych. A pierwszą z nich było namaszczenie Ewy Kopacz na marszałka Sejmu, okraszone mocnymi słowami o "nieoddawaniu władzy nikomu, kto mógłby szkodzić mi jako premierowi" i Schetynie jako "liderze wewnątrzpartyjnej opozycji".

"Tusk założył sam sobie koronę na głowę" - obrazowo opisuje wydarzenia ostatnich dni Leszek Miller. Dawny "kanclerz", ostatni - przed szefem PO - polski polityk, który dochrapał się tak mocnej pozycji jak dzisiejszy premier, mówi z podziwem, że Tusk jest "bardzo silny", a rozprawiając się ze Schetyną usuwa "potencjalnych Brutusów".

Romanse są dozwolone

Premier nie tylko rozgrywa partię politycznego pokera wewnątrz własnego ugrupowania. Ostro gra też z koalicjantami, dając PSL-owi do zrozumienia, że karty, które mają w nowej rozgrywce ludowcy, są znacznie słabsze niż w poprzedniej kadencji. Ugrupowanie Pawlaka, po rozczarowującym, ośmioprocentowym wyniku ma nie tylko o kilku posłów mniej - ma też znacznie groźniejszych rywali w rywalizacji o względy Platformy. Po ogłoszeniu wyników Palikot natychmiast zaoferował Tuskowi wsparcie dla rządu, a i dla poharatanego klęską SLD wejście do koalicji byłoby łakomym kąskiem.

Liderzy PSL doskonale zdają sobie sprawę, że nowi-starzy koalicjanci mogą ich bez wielkich starań "obchodzić" czy "omijać", głosując wspólnie z którymś z dwóch klubów lewicy. Dlatego nie stawiają nadmiernie wygórowanych żądań dotyczących stanowisk w nowym gabinecie, ale za to domagają się spisania umowy koalicyjnej i stworzenia katalogu spraw, w których obie partie zachowywać będą wobec siebie pełną lojalność. "Romanse są dozwolone, ale i romanse mają swoje granice" - mówią ludowcy.

Nasza mała stabilizacja

Wydaje się, że Donald Tusk już wie, kogo chce obsadzić w nowych powyborczych rolach. Znacznie trudniej doszukać się nowego pomysłu na rządzenie i reformowanie kraju.

Wygląda raczej na to, że wraz z dniem wyborów w kąt poszły wszelkie zapewnienia o tym, że ma być "szybciej", "mocniej", "intensywniej". Widzimy i słyszymy Tuska mówiącego więcej i chętniej o stabilizacji niż o reformach i powtarzającego, że nie ma ochoty na żadne rewolucje. Przez pierwszy powyborczy tydzień szef rządu nie ujawnił żadnego projektu, który chciałby zacząć wcielać w życie; czegoś, co podobne byłoby nierewolucyjnym, ale gromko zapowiadanym przed czterema laty ideom uzawodowienia armii czy "przyjaznego państwa".

Może przy okazji nowego rozdania rządowego premier ujawni skrywane dotąd plany polityczne, bo jeśli nie, to wydaje się, że ani własna partia, ani Bronisław Komorowski nie będą w stanie przekonać go do reformatorskiego skoku.

Węgierskie nadzieje

Nikt, kto pracował w tej kampanii z Jarosławem Kaczyńskim, nie dawał i nie daje wiary w snute przez politologów czy publicystów teorie o tym, że prezes PiS - w gruncie rzeczy - wcale nie łaknął zwycięstwa. "Wygrana jest wygraną, umacnia pozycję lidera, daje partii zastrzyk energii i wiary" - mówił na kilkanaście dni przed wyborami jeden ze sztabowców PiS.

Politycy Prawa i Sprawiedliwości mieli - prawda, że nieszczególnie mocną - nadzieję na kilkuprocentowe zwycięstwo, które, w wariancie najbardziej optymistycznym, przynieść miało następujący scenariusz: wystraszona wizją sojuszu z Palikotem albo SLD konserwatywna część Platformy odchodzi z partii i zbliża się do PiS-u, to samo robi PSL, a ten trójczłonowy układ jest parlamentarną bazą rządu i nowej koalicji. W bardziej realistycznych przypuszczeniach uznawano, że nikłe zwycięstwo nie przyniesie PiS-owi władzy, ale będzie świetnym prognostykiem na następne cztery lata. I umocni wiarę w "drugi Budapeszt" - snute wcześniej po cichu, a wypowiedziane głośno w niedzielny wieczór marzenie prezesa o wariancie węgierskim - kompletnej kompromitacji rządzących, społecznym sprzeciwie wobec nich i podobnym do Orbanowskiego totalnym triumfie opozycji.

Powtórka z rozrywki

Gdyby sądzić wyłącznie po tym, jak wyglądała kampania wyborcza, należałoby uznać, że Jarosław Kaczyński postanowił wyprowadzić partię ze smoleńskich okopów na bardziej otwarte i szerokie pola politycznej bitwy. Prezes PiS w swej książce sugeruje zresztą, iż ma świadomość, że polityka polegająca na straszeniu "układami", "mackami" i korupcją już się wyczerpała i że nigdy nie przyniesie PiS-owi zwycięstwa, bo Polacy tęsknią raczej za dobrobytem i realizacją swych aspiracji - także materialnych - niż rewolucjami, rozliczeniami i ściganiem szarych pajęczyn.

Kampania PiS - jeśli przyjrzeć jej się bliżej - była, chyba nieprzypadkowo, niemal dokładną kopią zwycięskiej kampanii Platformy sprzed czterech lat. Tusk mówił wówczas o "polskim cudzie", teraz Kaczyński powtarzał, że "Polska zasługuje na więcej", PO w 2007 r. głosiła "politykę miłości", PiS deklarował w 2011: "nasze zwycięstwo przyniesie koniec wojny polsko-polskiej". Partia Jarosława Kaczyńskiego, która przez cały międzywyborczy rok ostro grała kartą smoleńską i stawiała rządzącym zarzuty najcięższego kalibru, na czas kampanii stonowała retorykę i skupiła się na sprawach gospodarczych i finansowych. Co więcej: tym razem po wyborach Kaczyński nie wykonał zwrotu o 180 stopni. Uznał wynik i własną przegraną, ani on, ani jego otoczenie nie wspominają o możliwości wyborczego fałszerstwa (przed którym PiS się zresztą zabezpieczył, wysyłając do komisji tysiące mężów zaufania), a w powyborczą środę prezes poszedł na polityczne konsultacje do prezydenta, mimo iż wcześniej sugerował, że zrobi to tylko w razie zwycięstwa.

I choć nie sposób powiedzieć dziś, na ile trwała jest zmiana obrazu PiS i czy w partii do głosu nie dojdzie znów twarda linia postsmoleńska, to jedno nie ulega wątpliwości - tym razem z ust Kaczyńskiego nie usłyszymy zarzutów o to, że omotały go "ładne buzie" i że nie miał wpływu na kształt kampanii. Tuż przed zapadnięciem wyborczej ciszy prezes wyraźnie powiedział, że bierze odpowiedzialność za główne oblicze kampanii, i że sztab PiS to "najlepszy sztab, jaki partia miała, zdecydowanie najlepszy".

Atut i obciążenie

Jeśli kampania i porażka wywołają w PiS-ie jakiś ferment i chęć rozliczeń, to hasło do nich dać może raczej grupa jastrzębi skupionych wokół pary Kurski-Ziobro. Obaj europosłowie ostatnie przedwyborcze tygodnie poświęcili objazdowi kraju i pomaganiu w kampanii wewnątrzpartyjnym sojusznikom. Ich starania przyniosły raczej mierny efekt, co nie zachęca do rozpalania ognia partyjnego buntu. Pytanie zresztą, co ten bunt miałby przynieść. Wydaje się, że co najwyżej zmiany w partyjnej hierarchii i grupie osób otaczających Kaczyńskiego. W odsunięcie samego prezesa mało kto w PiS-ie wierzy, a chyba jeszcze mniej by tego chciało.

Choć teza, że Jarosław Kaczyński to zarazem największy atut, jak i obciążenie partii, jest coraz częściej wypowiadana przez jego zwolenników, to równocześnie mówią oni, że dziś nie ma polityka, który mógłby go zastąpić. Zbigniew Ziobro najczęściej wymieniany w roli tego, który mniej czy bardziej aksamitnie mógłby przejąć schedę, uważany jest za zbyt młodego i "niekompletnego". Wydaje się zresztą, że dziś pochłania go bardziej życie prywatne niż walka polityczna. Co charakterystyczne, sam Jarosław Kaczyński, choć w najnowszej książce poświęcił Ziobrze kilka ciepłych słów, ujawnił, że następcę widział raczej w nieżyjącym Januszu Kurtyce.

Wydaje się więc, że PiS skazany jest raczej na personalne status quo i następne lata upłyną nam pod znakiem rywalizacji dwóch weteranów polskiej polityki: obecnego i poprzedniego szefa rządu.

Oczywiście jest jeszcze Janusz Palikot...

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2011