Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Keith Jarrett każdym nagraniem udowadnia, że jazz nie tylko może, ale wręcz musi być sztuką improwizacji. Co więcej, musi się nieustannie rozwijać. Oczywiście, żeby temu podołać, artysta winien dysponować zarówno wirtuozowskimi umiejętnościami i twórczą wyobraźnią, jak i artystyczną odwagą oraz siłą. Gdyby Jarrett nie był tym wszystkim obdarzony, zapewne nie nagrałby w drugiej połowie lat 70. solowych koncertów, jakie przeszły do historii i legendy jazzowej pianistyki i fonografii. Nagrywając na żywo, pianista przekonuje, że jazz pozostaje jazzem, dopóki powstaje tu i teraz, w naszej obecności.
W ciągu 20 lat współpracy z kontrabasistą Garym Peacockiem i perkusistą Jackiem DeJohnette, kiedy zrealizowano takie albumy, jak „Standards Live”, „Inside Out” czy„Changeless”, Jarrett de facto stworzył jedną z najlepszych formacji w historii muzyki synkopowanej: po Modern Jazz Quartet, zespole Dave'a Brubecka, kwintecie Milesa Davisa z lat 60. i kwartecie Johna Coltrane'a. Podczas nagranych w kwietniu 2001 roku koncertach w Tokio trio osiągnęło szczyt integracji.
Żeby wyrazić to, co domaga się wyrażenia, Jarrett potrzebuje czasem więcej niż pół godziny (po tyle trwają utwory „Hearts in Space” i „Waves”), czasem zaledwie trzy minuty („The River”). Cóż, jest to artysta, który nie liczy się z czasem słuchacza, z jego cierpliwością, dla niego liczy się wyłącznie ten, kto podąża za nim i razem z nim przekracza granicę czasu. Dla niego gra, do niego mówi. Właśnie, ten pianista nie tyle gra, ile mówi - jak mówili przed nim wielcy mistrzowie jazzu.
30 kwietnia Jarrett, Peacock i DeJohnette wystąpią w Sali Kongresowej w Warszawie. Będziemy tam wszyscy.
JANUSZ DRZEWUCKI