Kaszubski pielgrzym

Kiedy wyrusza do Rzymu, wie dwie rzeczy na pewno: że na plac św. Piotra dotrze za 52 dni. I że będzie miał wtedy długą brodę.

14.07.2014

Czyta się kilka minut

Krzysztof Meyer podczas jednej z pieszych pielgrzymek przez Europę / Fot. Archiwum prywatne
Krzysztof Meyer podczas jednej z pieszych pielgrzymek przez Europę / Fot. Archiwum prywatne

W pradolinie Łeby, gdzie lipy, klony i buki chylą korony nad wodami rzeki, stoi kościół pod wezwaniem św. Piotra w Bożympolu Wielkim. Droga do niego wiedzie przez mostek, pod którym wzbiera szybki nurt Łeby. Przed świątynią leży głaz upamiętniający malowniczy drewniany kościółek ryglowy, który ufundował w 1673 roku legendarny na Pomorzu ród Wejherów. Kościółek górował nad parkiem do 2004 roku, później został przeniesiony do skansenu kaszubskiego we Wdzydzach Kiszewskich.

To właśnie z tego miejsca, w pierwszą sobotę lipca, Krzysztof Meyer wyrusza na kolejną pieszą pielgrzymkę do Rzymu. Przedtem żegna się jeszcze ze swoimi znajomymi z niewielkiej wioski na Kaszubach, a także z proboszczem Franciszkiem Formelą. I idzie na mszę.

Potem wie na pewno tylko dwie rzeczy: że na plac św. Piotra dotrze za jakieś pięćdziesiąt dwa dni i że będzie miał wtedy długą brodę, bo podczas pielgrzymek nigdy się nie goli.

Pestka

Krzysztof Meyer od urodzenia mieszka w pobliskim Strzebielinie – miejscowości, która ciągnie się przez kilka kilometrów na trasie do Lęborka. Przed II wojną światową biegła tamtędy granica ówczesnej Rzeczypospolitej. Bożepole Wielkie należało do Trzeciej Rzeszy, Strzebielino do Polski. Stojące tam do dziś słupki graniczne przebiegają kilkaset metrów od gospodarki Meyerów, koło pagórka, gdzie rośnie duży dąb. Dom schowany jest w lesie. Stamtąd jest pięć kilometrów szutrową drogą do asfaltu i stacji kolejowej w Strzebielinie.

Na górce pasą się kozy, a do małego domku wchodzi się po starannie wyciosanych kamieniach. Meyer mieszka w pokoju z kuchnią i łazienką. W przedpokoju wisi jego zdjęcie z Janem Pawłem II. To pamiątka z pierwszej tak dalekiej pielgrzymki. Na półkach z książkami stoją mapy i atlasy Polski i Europy ze szczegółowo rozrysowanymi trasami wypraw.

– To pielgrzymowanie ma chyba we krwi od urodzenia – mówi jego znajoma.

Krzysztof urodził się w drodze do szpitala w Wejherowie. Wtedy wszystko działo się bardzo szybko: skurcze porodowe jego mama czuła już w domu, na wozie odeszły jej wody, a do pokonania mieli siedemnaście kilometrów.

Nie zdążyli. Krzysztof urodził się w wozie. Jest jednym z siedmiorga rodzeństwa Meyerów.

W Strzebielinie uczył się w podstawówce. Potem dojeżdżał do budowlanki w Gdyni, ale jej nie skończył. Zaczął pracę w spółdzielni mleczarskiej, gdzie rozwoził mleko. Na dwa lata poszedł do wojska: czternaście miesięcy spędził w pułku lotniczym w Malborku, resztę w jednostce pod Szczecinem. Tuż po wyjściu z armii wyruszył z pieszą pielgrzymką na odpust z Lęborka do Wejherowa.

– Te początki to chyba pestka – mówię.

– Może pestka, ale i pestka może zaszkodzić – odpowiada.

Wtedy zaczyna się przygoda Krzysztofa Meyera z pielgrzymkami. Kaszuba przez dwadzieścia lat pracuje jako stolarz w pobliskiej fabryce mebli. Na pielgrzymki bierze bezpłatne urlopy. Tak żyje do 2010 r. Kiedy jego fabryka podupada, podobnie jak większość pracowników, dostaje wypowiedzenie. Prawie dwa lata jest na bezrobociu. Utrzymuje się z prac dorywczych. Potem zaczyna z kolegą składać meble ogrodowe, które początkowo sprzedają znajomym. Z tego żyje do dziś.

Sandały

Pierwszy raz widzimy się niespełna tydzień przed jego wyjściem do Rzymu. Jest niedziela. Siąpi lekki deszcz. Krzysztof Meyer ze skórzaną skarbonką w dłoniach stoi przed kościołem w Strzebielinie. Po niedzielnych mszach zbiera datki od mieszkańców na trzecią już, pieszą wyprawę do Watykanu. Musi mieć około 4 tys. zł. Ludzie wrzucają chętnie. Ściskają Meyera i życzą mu powodzenia. W skarbonce lądują też spisane na kartkach prośby o modlitwę i intencje, w których ma przejść 2,5 tys. kilometrów.

Poza mieszkańcami Bożegopola i Strzebielina pielgrzymkę Meyera wspomagają dwie miejscowe parafie. Wspierają go też księża: z ambony prosząc o pomoc i wyposażając go w plecak i namiot.

– Sam trzynaście razy pielgrzymowałem na Jasną Górę, więc wiem, jakie to przeżycie – mówi ks. Formela.

Rankiem, cztery dni przed pielgrzymką, Krzysztof jedzie na rowerze do Strzebielina. Tam, na podwórku znajomego zostawia rower i wsiada do pociągu do Wejherowa. Musi kupić sandały. Zwykle na pokonanie kilku tysięcy kilometrów wystarcza mu jedna para. W tym roku kupuje dwie, bo jakoś gorzej wyglądają.

Pierwszy raz do Rzymu wyruszył dziesięć lat temu. Trasa prowadziła przez Polskę, Czechy i Austrię. Wtedy nie zabrał namiotu. W Polsce nocował w parafiach, które mijał po drodze, i u ludzi, którzy brali go pod swój dach. Za granicą najczęściej „pod chmurką”.

Krzysztof Meyer: – Codziennie staram się przejść około 50 kilometrów. Wstaję koło siódmej, kończę o dwudziestej pierwszej. Po drodze robię cztery półgodzinne przerwy na jedzenie. Idę szybkim tempem. Być może z kimś byłoby raźniej, ale nie wiem, czy druga osoba wytrzymałaby mój rytm. Nie znalazłem też dotąd chętnych do towarzystwa.

Syria

Czoło Krzysztofa jest poorane kilkoma dużymi i głębokimi bliznami. To pamiątka po nieukończonej pielgrzymce do Jerozolimy sprzed czterech lat.

Wyszedł wtedy jak zwykle w pierwszą sobotę lipca. Maszerował z plecakiem przez 71 dni i przeszedł prawie 4 tys. kilometrów.

Co wydarzyło się 71 dnia pielgrzymki na mało uczęszczanej drodze przy granicy z Syrią? Do końca nie wiadomo. Podczas drogi Meyer traci przytomność. Budzi się po kilku godzinach w czterdziestostopniowym upale z rozbitą i pociętą głową. Ma uszkodzoną rękę. Nie ma plecaka, paszportu i saszetki z pieniędzmi. Na drodze leży w samych skarpetkach i krótkich spodenkach.

– Gdy się ocknąłem, zatrzymałem tira – wspomina. – Kierowca zawiózł mnie do szpitala, gdzie musiałem zostać dwie doby. Śledztwem zajęła się lokalna policja. Co ciekawe, po kilkunastu godzinach znalazła się saszetka z pieniędzmi i dokumentami, ale plecaka i telefonu nie było. Według żandarmerii ślady krwi były w jednym miejscu, a saszetkę z gotówką znaleziono w innym. Policja twierdziła, że sprawców uda się znaleźć, ale odpuściłem ściganie, bo musiałbym kilka dni zostać w Turcji i stawiać się na przesłuchania. Po tym, co się wydarzyło, chciałem jak najszybciej wrócić do Polski.

Nie wiadomo, czy Meyer został napadnięty, bo szedł do Jerozolimy, czy padł ofiarą złodziei, którzy następnie przypadkowo zgubili saszetkę z pieniędzmi.

– Szkoda tej pielgrzymki, bo już tak niewiele zostało do Jerozolimy – mówi. – To była końcówka trasy. Cieszę się jednak, że żyję, bo ten wypadek mógł skończyć się gorzej.

Znajoma pielgrzyma: – Zadzwonił do mnie konsul i powiedział, że Krzysztof miał wypadek i jest w szpitalu. Nie podawał żadnych szczegółów. Tłumaczył, że trwa śledztwo.

Krzysztof: – Nie chciałem rodziny powiadamiać, żeby się nie denerwowali. Pieniędzy wystarczyło na bilet powrotny do Polski.

Dom

Meyer co dwa lata pielgrzymuje po Europie. Dwa lata po pierwszej wyprawie do Rzymu w 2004 r. maszeruje do Fatimy. Idzie przez Lourdes i Santiago de Compostela.

Podróż trwa 71 dni, a pielgrzym pokonuje prawie 3,5 tys. kilometrów. Tę wyprawę na długo zapamięta. Trasa w Hiszpanii i Portugalii to w większości kamieniste drogi. Sandały, którym jest wierny, na takiej drodze nie zdają egzaminu. Krzysztof ma poobcierane i pocięte od kamieni stopy. Codzienną wyprawę zaczyna od obwiązania nóg bandażami. W letnich upałach jeszcze bardziej ciąży piętnastokilogramowy plecak.

– Idąc na taką wyprawę, każdy gram się liczy. Czasem jestem tak zmęczony, a ból stóp jest tak silny, że nie mogę zasnąć.

Mimo kłopotów ze stopami Krzysztof dociera do Fatimy. Tam zostaje dwa dni i samolotem wraca do Polski.

Kolejna wyprawa to znowu Rzym: w 2008 r. Meyer chce pozdrowić nowego papieża, Benedykta XVI. Trasa wiedzie przez Medziugorje. Kaszuba idzie z Polski przez Słowację, Węgry, Bośnię i Hercegowinę, Chorwację, Słowenię, aż do Włoch.

Kolejne lata to nieudana pielgrzymka do Ziemi Świętej, a następnie wyprawa do klasztoru Montserrat w Hiszpanii, przez La Sallete we Francji.

Kiedy Krzysztof nie pielgrzymuje po Europie, bierze udział w zorganizowanych pielgrzymkach po Polsce i Litwie.

Mimo że podczas samotnych wypraw sporadycznie je ciepłe posiłki, a przez wiele tygodni żywi się suchym prowiantem, nie chudnie. Kiedy wraca, waży tyle samo, co przed wyprawą.

– Jeden punkt wszystkich moich pielgrzymek jest stały. Mogę przejść nie wiadomo ile kilometrów, ale zawsze wychodzę z domu – mówi Meyer.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 29/2014