Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Ale stworzenie takiego modelu zależności jest chyba nierealne. Za wiele tu czynników po prostu niewyobrażalnych. Zresztą, pal licho algorytmy, być może niejeden podręcznik ekonomii trzeba będzie solidnie aktualizować po tym, co dzieje się na styku polityki i ekonomii. Po tej nieustającej od tygodni i miesięcy karuzeli, gdy niemal tydzień w tydzień napięcie to rośnie, to znów opada, aby za chwilę znów skoczyć - podnosząc zarazem ciśnienie politykom, szefom banków, graczom giełdowym, posiadaczom kredytów, a także, koniec końców, zwykłym obywatelom, którzy muszą się zastanawiać, dokąd to wszystko prowadzi i czy politycy, na których głosowali, to właściwi ludzie na właściwych miejscach.
Weźmy kilkanaście ostatnich dni: już-już wydawało się, że najpierw Europa, a potem świat złapały "chwilę oddechu", jak pisaliśmy tydzień temu w "Tygodniku"; że wprawdzie do końca kryzysu daleko, ale jakiś "etap górski" został wzięty i jesteśmy na dobrej drodze. W końcu, najpierw, przywódcy strefy euro (co dziś oznacza: przywódcy Europy) porozumieli się w sprawie ratowania Grecji, a wraz z nią wspólnej waluty. Potem interweniował (w końcu!) szwajcarski bank centralny, osłabiając franka, tę cholerną "deutschmarkę naszych czasów" - w interesie szwajcarskiej gospodarki, której eksport coraz dotkliwiej spada, ale pośrednio także w interesie 700 tys. polskich rodzin, które mają kredyt we frankach. Wreszcie, po tygodniach gorszących sporów, amerykańscy politycy porozumieli się w sprawie zwiększenia zadłużenia USA, zapobiegając niewypłacalności Stanów, a także w sprawie cięć i oszczędności (patrz tekst na str. 13).
A więc seria dobrych wiadomości, po których świat powinien był złapać finansowo-polityczny "oddech" - zasłużony, racjonalny, podręcznikowy. Tymczasem nie mija kilka dni i dzieje się coś nie tylko nieoczekiwanego, ale w ogóle trudnego do pojęcia dla zwykłego konsumenta gazet. Tak jakby kilka kliknięć w komputerową klawiaturę - w wykonaniu nieznanych ludzi z agencji ratingowej Standard & Poor’s, którzy, pstryk, postanowili obniżyć ocenę wiarygodności kredytowej USA (z najwyższej do niższej o jeden tylko szczebelek) - mogło wstrząsnąć światowymi giełdami, mogło zmusić polityków i finansistów do przerwania urlopów i organizowania ad hoc nerwowych telekonferencji, a Europejski Bank Centralny do wydawania kolejnych miliardów na prewencyjne zakupy obligacji Włoch i Hiszpanii, których kondycja finansowa - ot, dzisiejszy "efekt motyla" - może ucierpieć wskutek ogólnej nerwowości ("upadłość" tych krajów to koniec strefy euro). Pojawiły się też od razu komentarze, że obniżenie ratingu USA może mieć podobny efekt jak bankructwo banku Lehman Brothers w 2008 r. Albo że, co najmniej, dla światowych (czyli też naszych) finansów sierpień może być najtrudniejszym okresem w tym roku, a na pewno najbardziej nerwowym. Inni uspokajali, że nie zdarzy się nic szczególnego...
Kryzys jako stan "nienormalnej normalności", do tego coraz bardziej nieprzeniknionej już nie tylko dla laika... Zasłużyłby na Nobla, kto potrafiłby przewidzieć, co tego lata wydarzy się jeszcze w światowej gospodarce.