Kalifornia nad Bałtykiem

Miniony tydzień przyniósł dwa wydarzenia, które mogą okazać się przełomowe dla polityki zagranicznej obecnego rządu.

14.11.2006

Czyta się kilka minut

rys. M. Owczarek /
rys. M. Owczarek /

Najpierw uwagę mediów przykuła idea armii europejskiej. Miał ją ponoć poruszyć premier Jarosław Kaczyński w rozmowie z kanclerz Angelą Merkel. Potem, zanim jeszcze ucichły, co tak naprawdę kryje się za tym pomysłem, opinia publiczna poznała osobę zastępcy ambasadora USA w Polsce wraz z jego przydomkiem: "Tradycyjnie Bezczelny". Rzeczony dyplomata wyznaczał wicepremierowi polskiego rządu granice wolności słowa, w których - jego zdaniem - nie mieści się krytykowanie sytuacji w Iraku.

Wydarzenia te zostaną zapamiętane albo jako początek głębokiej refleksji nad działaniem Polski na arenie międzynarodowej, albo koniec nadziei, że wykorzystamy szansę na stanie się ważnym i poważanym narodem Europy.

Zamieszanie wokół idei utworzenia armii europejskiej zdradza dwa problemy. Pierwszy dotyczy zasadności poświęcania tej sprawie aż tak wiele uwagi. Nie mamy bowiem nawet pewności, co konkretnie zostało (jeśli w ogóle) zaproponowane w rozmowie premiera i kanclerz. Zgodnie z doniesieniami, Jarosław Kaczyński miał mówić o koncepcji stworzenia około stutysięcznej armii europejskiej, podległej operacyjnie NATO, a politycznie przewodniczącemu Komisji Europejskiej. Wyjście z taką propozycją wpisuje się w wypowiedź premiera dla "European Voice" (z sierpnia tego roku), w której opowiedział się on za nadaniem Unii statusu potęgi militarnej. Ten tok myślenia znajdziemy też w wypowiedziach prezydenta Lecha Kaczyńskiego dla "Financial Timesa" (gdzie miał potwierdzić fakt rozmowy premiera na ten temat z kanclerz), a także w trakcie jego ubiegłotygodniowej wizyty w Londynie. Dlaczego zatem premier miałby zaprzeczać czemuś, do czego jest najwyraźniej przywiązany?

Gdy ma się jedynie relacje z drugiej ręki, nie ma pewności, że temat ten został poruszony w sposób, w jaki relacjonowały media. To jest zaś istotne dla oceny sensu lub bezsensu treści samej propozycji. Domysły i wymysły ewidentnie biorą górę nad zdrowym rozsądkiem, czego dowodem jest artykuł w dzienniku "Frankfurter Allgemeine Zeitung": jego autor sugeruje, że podporządkowanie "euroarmii" Komisji Europejskiej ma na celu ograniczenie wpływu na nią ze strony Francji i... Niemiec. Cóż, pewnie dokładnie z tego powodu premier chciał rozpocząć dyskusję nad swym pomysłem od rozmowy z niemiecką kanclerz.

Dziwi też, że informacja ta wypłynęła z niemieckich źródeł rządowych (potwierdzić ją miał dla "Gazety Wyborczej" rzecznik Urzędu Kanclerskiego), które nie powinny być zainteresowane wyszukiwaniem - w dużej mierze sztucznych - przeszkód dla odblokowania polsko-niemieckiej współpracy.

Po doświadczeniu projektu "energetycznego NATO" nie można także niestety wykluczyć, że mamy ponownie do czynienia z niedopracowanym pomysłem, który nie powinien ujrzeć światła dziennego. W ten sposób tracimy szanse na wykorzystanie swych - nie tak wielu w końcu - przewag. Spośród nowych członków Unii Polska jest jedynym państwem o istotnym potencjale militarnym, a także o poważnym podejściu do spraw wojskowych. Stajemy się też dużym klientem na rynku uzbrojenia (przed nami przetarg na śmigłowce) oraz uczestnikiem misji wojskowych. Pójście śladem Tony'ego Blaira, który w 1998 r. w St. Malo uczynił z europejskiej polityki obronnej sposób na zaistnienie eurosceptycznej Wielkiej Brytanii w dyskusji o przyszłości Europy, jest - przy zachowaniu proporcji - pomysłem godnym rozważenia.

Najpierw trzeba jednak określić swój cel oraz sposób dochodzenia do niego, a na końcu treść samej idei. "Euroarmia", rozumiana jako polityczny krok naprzód w stosunku do tego, co jest obecnie, musi z definicji podlegać operacyjnemu dowództwu Unii, nad którym polityczną kontrolę sprawuje Rada Unii, grupująca państwa członkowskie. Inaczej mamy stary produkt w nowym opakowaniu. Od połowy lat 90. istnieje przecież porozumienie (tzw. Berlin plus) między NATO a Unią, które umożliwia działanie unijnym oddziałom z wykorzystaniem NATO-wskich zdolności i pod dowództwem Sojuszu.

O ile idea armii europejskiej jest przykładem działania w dobrych intencjach, lecz bez wyraźnego planu, o tyle ujawnienie notatki z poufnych rozmów z zastępcą ambasadora USA jest działaniem planowym, za którym stoją bardzo niskie pobudki.

W całej tej historii najsmutniejsze nie jest jednak to, że osoba, która to uczyniła, działała w interesie - jak wiele wskazuje - jednego z ugrupowań wchodzących w skład koalicji rządowej. Zachowanie dyplomaty - mówiące wiele nie tylko o jego mentalności, ale i psychologicznym wymiarze relacji polsko-amerykańskich - było na tyle skandaliczne, że opinia publiczna miała prawo dowiedzieć się o nim. Smutne jest natomiast, że osoba ta wykazała absolutną bezmyślność i brak elementarnego poczucia odpowiedzialności, sankcjonując poniekąd quasi-kolonialne podejście "Tradycyjnie Bezczelnego". Ujawniona notatka zawierała bowiem także informacje, które nie powinny ujrzeć światła dziennego i które z wicepremierem Giertychem nie miały nic wspólnego.

Czy notatka ta zmieni relacje Polski z USA? Nie, bowiem był to "wypadek przy pracy", a te zdarzały się samym Amerykanom. Przypomnijmy choćby gadulstwo agentów CIA, dzięki któremu na pewien czas staliśmy się rzekomo - razem z Rumunią - głównym miejscem tortur w Europie, a nazwa mazurskiej miejscowości, w której znajduje się ośrodek szkoleniowy polskiego wywiadu, zrobiła międzynarodową karierę. Warto o tym pamiętać, zanim - i jeśli - przyjdzie naszym politykom przepraszać za ostatnie wydarzenia.

Sprawa ta mówi dużo o klimacie wzajemnych relacji, który jest najgorszy od początku lat 90. Źródło obecnych problemów tkwi w - widocznym gołym okiem - procesie rozchodzenia się wzajemnych oczekiwań obu stron: Amerykanie zwykli traktować wsparcie Polski dla swych projektów i działań jako rzecz oczywistą, niewymagającą z ich strony szczególnych zabiegów, natomiast Polacy w coraz większym stopniu odkrywają, że ich bezpieczeństwo nie da się sprowadzić do prostej reguły, według której im lepsze stosunki z USA, tym bardziej bezpieczna jest Polska. Dlatego oczekują konkretów i poważnej rozmowy, a nie obietnic i propagandowego szumu na temat partnerstwa polsko-amerykańskiego w niesieniu wolności na świecie. Ujawniona notatka pokazuje, jak trudno będzie o taką rozmowę.

Polskie oczekiwanie, że zgoda na umieszczenie elementów tzw. tarczy antyrakietowej będzie powiązana z przekazaniem polskiemu wojsku systemu rakietowego obrony powietrznej na potrzeby narodowego bezpieczeństwa Polski, amerykański dyplomata uznał za zbyt wygórowane, argumentując, iż "takiej ochrony nie mają nawet instalacje w Kalifornii". Cóż, gdybyśmy tylko żyli w Kalifornii, mając za sąsiada Ocean Spokojny...

I drugi przykład: strona amerykańska ma nadzieję, że relacje Polski z Niemcami będą tak dobre jak między Polską a USA (w dzisiejszym kontekście, życzenie to nabiera nowego brzmienia; miejmy nadzieję, że aż tak źle nie będzie...). Szkopuł w tym, że jedną z głównych przeszkód na drodze polsko-niemieckiej współpracy jest gazociąg bałtycki. Jeśli bezpieczeństwo Polski zależy od sojuszu z USA, to dzisiaj jest czas próby. Niestety, nie słychać o naciskach Waszyngtonu, aby Niemcy wycofały się z tego projektu. Raczej nie dostaniemy też amerykańskiego gazu, gdy Gazprom będzie mógł zakręcić nam kurek.

W myśleniu amerykańskim uderzający jest przede wszystkim brak zrozumienia zmiany, która dokonała się w Polsce w związku z członkostwem w Unii. To Unia - a nie NATO i sojusz z Ameryką - są dzisiaj punktem odniesienia w dyskusji o miejscu współczesnej Polski w świecie. W amerykańskim podejściu trudno też dostrzec refleksję na temat nowego definiowania się Polski względem swych tradycyjnych partnerów - choć proces ten uruchomili sami Amerykanie, odwołując się do podmiotowości "nowej Europy".

Irak jest dzisiaj dla stosunków polsko-amerykańskich tym, czym spór o europejski traktat konstytucyjny dla stosunków Polski z Francją i Niemcami. Dlatego życzliwość i sympatia, jaką cieszą i zawsze cieszyć się będą Amerykanie w Polsce - to jedno. A poparcie dla działań USA w świecie i kwestia ich polityki wobec Polski - to drugie. Bez zrozumienia i uznania tego - nie tylko przez Amerykanów, ale i przez rząd Polski - wzajemna współpraca będzie rodzić kolejne nieporozumienia.

OLAF OSICA jest politologiem, pracownikiem Centrum Europejskiego Natolin; stale współpracuje z "TP".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 47/2006