Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Pamiętam scenkę przeżytą w ostatnie święto Wniebowzięcia w jednym z krakowskich kościołów. Jako że to rocznica Cudu nad Wisłą, święto także państwowe, organista po Mszy zaintonował "Boże coś Polskę". Podchwyciła tylko część wiernych - mniej więcej połowa zaczęła od razu wychodzić. W ławce przede mną młoda dziewczyna odstała grzecznie pół zwrotki - potem też wyszła: to był szczególnie dotkliwy znak nieutożsamiania się ani trochę z tym, co niosło się przez nawy melodią i tekstem. Jakby zakończenie pieśni, tak nas uszczęśliwiające od zaledwie kilkunastu lat, a przedtem tak upragnione, bo niedające się użyć, przestawało właśnie cokolwiek znaczyć.
Bo pieśń albo coś ważnego znaczy, albo śpiewana nie będzie, choćby się do niej zachęcało nie wiem jakimi dekretami. I oczywiście: chóry zawodowe, pracujące na nagrody w konkursach, to sprawa co najwyżej pewnego hobby - niewiążącego się z życiem tych, co śpiewają. Jak projektodawcy "Śpiewającej Polski" wyobrażają sobie przywrócenie takiej potrzeby muzykowania, które rodzi spontaniczną chęć śpiewu (czysto, a może nawet na głosy!) przy ognisku podczas wycieczki albo przy wieczornym spotkaniu rodzinnym czy przyjacielskim - nie mam pojęcia. Ale chciałoby się życzyć im powodzenia, zamiast z nich żartować. Przecież i duszpasterstwo księdza Wojtyły - "wujka" - w ogromnej części polegało na wieczornych śpiewaniach, z których jeszcze nawet w czasach kardynalskich i papieskich pozostały spotkania kolędowe - na Franciszkańskiej, a potem w Watykanie...
Nie byłoby więc źle, gdyby w kościołach polskich ożyła troska o śpiew - byle nie w taki sposób, jak praktykują czasem organiści, pokrzykujący z chóru, żeby "głośniej" i "wszyscy razem". Szczególnie ważna jest chyba troska o pieśń sakralną, godną kościoła, godną sensu liturgii, nie byle jaką, nie grafomańską i pustą religijnie, sentymentalną nie do wytrzymania w melodyce. Niestety jest tego bardzo wiele. Z jednej strony tracimy pieśni najdostojniejsze, najstarsze, porzucane, wypierane przez łatwiznę pielgrzymkowych tekstów i rytmów, zupełnie nieprzystających do liturgii, z drugiej coraz więcej osób po prostu milknie, jakby wypowiadanie się w śpiewie było czymś krępującym, niedyskretnym, niestosownym... Nadzieję budzą Msze studenckie: tam rodzi się nowy chorał, tam w śpiewie odnajduje się wspólnota. Szkoda tylko, że to jednak Msze osobne - takie, na których stary człowiek czuje się nieswojo, trochę jakby wdzierał się nie na swoje miejsce.
Tak czy inaczej - jestem za śpiewającą Polską, nawet gdy inspiracja wypływa z samej góry i może mieć znamiona uszczęśliwiania na siłę. Głuchota, niemota i fałsze (wystarczy posłuchać państwa posłów śpiewających Mazurka Dąbrowskiego) nie muszą pozostać naszą cechą narodową.