Żywioł w szelki

O. Dawid Kusz, dominikanin, kompozytor muzyki sakralnej: Śpiewając, modlę się głębiej, bo angażuję też emocje.

20.07.2020

Czyta się kilka minut

Ogólnopolski zjazd chórów i orkiestr  z okazji 89. urodzin Jana Pawła II, sanktuarium w Licheniu, maj 2009 r. / TOMASZ WOJTASIK / PAP
Ogólnopolski zjazd chórów i orkiestr z okazji 89. urodzin Jana Pawła II, sanktuarium w Licheniu, maj 2009 r. / TOMASZ WOJTASIK / PAP

MAREK RABIJ: Z góry zastrzegam: to będzie rozmowa teoretyka z praktykiem.

O. DAWID KUSZ: I ten ostatni to ja?

Komponuje Ojciec muzykę sakralną, uczy śpiewu w seminarium, poza tym prawie każdego dnia styka się z materią muzyki sakralnej podczas nabożeństw. Ja w kościele wstydziłem się otworzyć usta z obawy przed tym, co z nich wyjdzie. Czy przez to modliłem się gorzej?

Nie gorzej. Na pewno mniej. Albo wręcz płycej. Rola śpiewu podczas nabożeństwa wykracza daleko poza to, co moglibyśmy nazwać oprawą artystyczną. W seminarium mówi się klerykom, że śpiew jest najbardziej kompletną odpowiedzią na inicjatywę Boga, i nie mogę się z tym stwierdzeniem nie zgodzić. Proszę zauważyć, że gdy śpiewam, angażuję w to partie mięśni, których nie używam podczas mowy. Muszę też głębiej oddychać. Nawet głos brzmi inaczej. A przede wszystkim włączają się emocje. Śpiewając, odwołujemy się do pokładów wrażliwości, których mowa zwykle nie porusza – włącznie z poczuciem zawstydzenia, które trzeba po prostu pokonać, bo w naszej kulturze śpiewanie nie uchodzi za naturalną czynność.

Oprócz odczuwania emocji dobrze jest jeszcze rozumieć, o czym się śpiewa.

Oczywiście. Ale wydaje mi się, że z dostępem do treści nie jest już w naszych kościołach źle. Mamy śpiewniki. W wielu parafiach do mszy układa się w ławkach kartki z tekstami pieśni zaplanowanych na nabożeństwo albo wyświetla tekst na ekranie. Problemem wciąż bywa natomiast samo rozumienie tekstu, a tu wkraczamy już w obszar problematyki wychodzącej poza sferę obrzędu religijnego. Na horyzoncie pojawia się problem wtórnego analfabetyzmu.

To, co słyszę czasami podczas mszy od wiernych, nie różni się od tego, z czym stykam się poza świątynią, kiedy np. piszę do kogoś mail i w odpowiedzi dostaję coś, co nie ma związku z moim pytaniem.

Nazwie Ojciec taki bezrefleksyjny śpiew modlitwą?

Nie wiem, czy można sobie wyobrazić sytuację, w której podczas modlitwy całkowicie wyłączamy rozum. Nawet gdy emocje biorą górę – jak w grupach charyzmatycznych, gdzie modły nie mają charakteru kontemplacyjnego i nakierowane są głównie na wspólne przeżywanie – gdzieś tam zawsze znajduje się element racjonalny. Byłem związany z ruchem charyzmatycznym przed wstąpieniem do zakonu i pamiętam, że nawet najbardziej – powiedziałbym – instynktowne formy modlitwy przeżywało się niejako równolegle, właśnie w sposób racjonalny.

Mam raczej na myśli sytuację, kiedy w ławach kościelnych odpływamy myślami do garażu, w którym stoi samochód z zepsutym gaźnikiem. Usta śpiewają, głowa jest gdzie indziej.

Rozproszenie, o którym pan mówi, jest nie do uniknięcia. Proszę mi wierzyć, zdarza się to także księżom, i to nawet podczas mszy. Najważniejsze to wracać. Jak w życiu. Moment, w którym zdajemy sobie sprawę, że zbłądziliśmy, jest zarazem początkiem powrotu na właściwą ścieżkę. Podobnie może być z liturgią. Wartość, jaką niesie ze sobą ponowne świadome włączenie się do uczestnictwa w nabożeństwie, rekompensuje, myślę, z naddatkiem stracony wcześniej czas.

Ale co z tą bezrefleksyjną modlitwą? Czy to wciąż modlitwa?

Wydaje mi się, że Bogu nie można stawiać takich ograniczeń. Romano Guardini, słynny niemiecki teolog włoskiego pochodzenia, pisał, że jeśli nawet nazwiemy swoją modlitwę bezrefleksyjną czy powierzchowną, to i tak nie będziemy wiedzieli, co się dzieje po drugiej stronie. Nie możemy zakładać, że to, co my nazywamy słabością, jest nią także dla Boga. Albo że Bóg tę słabość odrzuci.

Tylko że cały akt modlitwy służy przecież modlącym, nie Bogu. Dla mnie śpiew był właśnie tym czasem, kiedy „naprawiałem gaźnik”. Słowem: czasem straconym.

Pytanie, ile osób w kościele odbierało to podobnie jak pan.

Mogę być wyjątkiem, oczywiście.

Przy okazji poruszył pan ważny wątek formalnego podziału mszy na recytowane i uroczyste, który funkcjonował w Kościele mniej więcej do czasu ostatniego soboru. Nabożeństwa z udziałem organisty i z partiami śpiewanymi przez kapłana były wówczas zarezerwowane na niedziele i święta. Obecnie to rozróżnienie uległo zatarciu. Liturgia w dni robocze może być równie podniosła. A kiedy wszystko jest podniosłe, nic tak naprawdę podniosłe nie jest. Myślę, że to pańskie znużenie śpiewem podczas mszy mogło wynikać także z przesytu.


Czytaj także: O. Dawid Kusz: Muzyka współtworzy liturgię


A może śpiewanie w kościele przeszkadza wiernym w utrzymaniu modlitewnej koncentracji?

Nie sądzę. Choć od razu zaznaczę, że formułuję tę opinię głównie na podstawie doświadczeń z naszego kościoła dominikańskiego przy ul. Stolarskiej w Krakowie, który jest bardzo rozśpiewany. A jako ksiądz, który odprawiał msze w różnych parafiach, miejskich i wiejskich, w monumentalnych katedrach i malutkich wiejskich kościółkach, dodam, że im bardziej śpiewający jest kapłan, tym chętniej śpiewają wierni. Proszę zresztą pamiętać, że nie ma obowiązku śpiewania podczas mszy. Dokumenty soborowe, zwłaszcza konstytucja o liturgii, mówi o „czynnym uczestnictwie” w nabożeństwie, którym nie musi być śpiew. Można po prostu słuchać pieśni. Pozostawać głową w kościele. Paradoksalnie, osoba nieśpiewająca, ale słuchająca uczestniczy w mszy głębiej od kogoś, kto śpiewa na cały kościół, nie zastanowiwszy się nad tym, co wychodzi z jego ust.

I uczestnicząc tak głęboko, możemy czasem usłyszeć takie kwiatki jak „tyś na pustkowiu sklep otworzył, Panie” albo „królowej angielskiej śpiewajmy”.

W mojej rodzinnej okolicy, pochodzę z rzeszowskiego, śpiewa się na Wielkanoc pieśń, w której jest fraza o Księciu Ciemności, który „pierzchnie w piekła bramy”. Połowa ludzi w kościele śpiewa oczywiście, że szatan „pieprznie w piekła bramy”, jak rozumiem, w panicznej ucieczce przed zmartwychwstałym Chrystusem.

Czasem takie swobodne reinterpretacje ocierają się wręcz o świętokradztwo. „Anioł Pański zmajstrował Pannie Maryi”. Grzech?

No nie. Nie można nazwać grzechem czegoś, co wynika po prostu z nieznajomości tekstu i najczęściej bywa efektem językowego uzusu, przekazywanego z pokolenia na pokolenie. Gdyby pan to wyśpiewał z premedytacją, to co innego.

Ale zgrzeszyć można „myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem”. Czy tak ostentacyjne lekceważenie sensu pieśni nie jest właśnie tym ostatnim?

Ależ z pana rygorysta! Ale już poważnie – myślę, że sprowadzając śpiew podczas nabożeństwa do wymiaru czysto technicznego czy estetycznego, zakładamy, że tego dialogu z Bogiem, jakim jest pieśń religijna, nie słucha nikt poza samym śpiewającym.

Warstwa tekstowa polskich pieśni kościelnych może stanowić ­wyzwanie. Ile pokoleń polskich dzieci kombinowało, co znaczy fraza „z majestatu Trójcy Świętej tak sprawował poselstwo k’niej”? Znam też osobę, która jako dziecko była przekonana, że „żywioł wszelki”, który w pieśni majowej śpiewa Bogu, ma na sobie jakiś wzorek „w szelki”.

Sam pan widzi, jak śpiewanie angażuje wyobraźnię!

Tylko czy modlitwa to dobry czas na ćwiczenia z wyobraźni?

Oczywiście, czegoś zabrakło. Wystarczyło omówić z wiernymi treść, wyjaśniając, że to piękna stara pieśń zawierająca zwroty, których dziś już nikt nie używa. To nam czasem szwankuje.

Tylko to?

Jeszcze nauka śpiewu w seminarium, która bywa niestety traktowana po macoszemu. Jeśli parafii trafi się potem dobrze śpiewający kapłan, istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że wierni będą również śpiewać – dużo i dobrze. Tutaj znów warto wrócić do dokumentów kościelnych, które stwierdzają, że najważniejszymi muzykami, jeśli mogę tak powiedzieć, nie są w kościele organista ani chór, lecz właśnie kapłan i lud. Bo najważniejszymi śpiewami podczas Eucharystii są partie kapłana i odpowiedzi ludu. Proszę zauważyć, one zawsze są ułożone w dialog. „Pan z wami”.

„I z duchem twoim”.

No właśnie. Tymczasem w praktyce wielu polskich kościołów utarło się, że śpiewa głównie organista. Gdyby trzymać się ściśle dokumentów kościelnych, nie powinno to mieć w ogóle miejsca, bo organista może towarzyszyć mszy tylko wtedy, kiedy odbywają się tzw. śpiewy pierwszego stopnia – czyli te dialogi kapłana z wiernymi. Tak zwane części stałe, jak Kyrie, Gloria czy Agnus Dei, to śpiewy drugiego stopnia i dopiero za nimi, na końcu, lokuje się w tej gradacji to, co podczas mszy intonuje organista. Rzecz jasna, ojcowie soborowi nie ustanowili takiego porządku, bo taką mieli fanaberię. Ich zdaniem gradacja śpiewów kościelnych prowadzi wiernych do pełniejszego i w pełni rozumnego uczestnictwa w Eucharystii.

Jako wykładowca śpiewu w seminarium zgodzi się Ojciec z Jerzym Stuhrem, że „nie ma takiej rury, której nie można odetkać”?

W całej karierze nauczyciela trafiłem tylko na trzy przypadki beznadziejne, z którymi naprawdę nic nie można było zrobić. Te trzy osoby stanowiły może pół procenta wszystkich kleryków, z którymi pracowałem przez 12 ostatnich lat.

Byłbym numerem cztery, gdybym trafił pod skrzydła Ojca.

Zdziwiłby się pan. Uważam, że większość z nas jest w stanie opanować śpiew w stopniu, który pozwala czerpać z tego przyjemność. Kwestia czasu i otwartości na nowe doświadczenie.

A co najtrudniej zaśpiewać podczas mszy?

Zdecydowanie prefację, czyli ten passus zaczynający się od słów „Zaprawdę, godne to i sprawiedliwe”. Tam rzeczywiście jest trochę gimnastyki i dokumenty kościelne mówią, że gdy ksiądz nie czuje się mocny w śpiewie, może opuścić trudniejsze fragmenty. Ale reszta moim zdaniem nie jest trudna.

Może i nietrudna, ale przygnębiająca. Zgodzi się Ojciec z obserwacją, że polska muzyka sakralna jest smutna.

Chyba rzeczywiście coś w tym jest. Nawet pastorałki i kolędy, czyli utwory na najradośniejszy czas roku liturgicznego, są często w tonacji molowej, która pobudza tę bardziej refleksyjną część ludzkiej wrażliwości.

Poprosimy więcej w „dur”.

To może sięgajmy najpierw głębiej do skarbczyka polskiej pieśni religijnej, w którym nie brak mocnych, radosnych utworów. „Śpiewnik kościelny” księdza Jana Siedleckiego to cegła, która liczy ponad 1400 stron. A ile pieśni wybrzmiewa co roku w przeciętnym polskim kościele? Idę o zakład, że nie więcej niż sto. Może nawet mniej. Bo organista nie umie zagrać trudniejszej linii melodycznej albo zwyczajnie nie chce mu się ćwiczyć nowych. Głównym winowajcą jest oczywiście proboszcz, który powinien dążyć do wzbogacenia oprawy liturgicznej, stać na straży świętości samej liturgii. Ale wie pan, w seminarium uczą tylu ważnych rzeczy, że śpiew wielu kleryków uważa za coś, co trzeba po prostu odbębnić. No i potem się to lekceważenie zabiera ze sobą na kolejne parafie. Proboszcz powinien interweniować, kiedy jakość oprawy muzycznej oferowanej przez organistę spada do poziomu, który zaczyna godzić w powagę Eucharystii i odwraca uwagę wiernych od jej treści. Ale żeby to zrobić, trzeba mieć przekonanie, że śpiew podczas mszy jest ważny, a z tym, jak powiedziałem, bywa różnie także wśród księży.

Powtórzę w takim razie: po co upierać się przy śpiewie w polskich kościołach, skoro nam to raczej nie wychodzi?

Czasem nie wychodzi, to prawda. Ale bywałem też w parafiach, gdzie śpiewa się tak, że człowiekowi ciarki chodzą po plecach z wrażenia – zarówno w dużych miastach, jak i na wsiach. Trudno tu o uogólnienie. Jeśli coś można uznać za problem faktycznie powszechny, to zaskakujące dla mnie lekceważenie treści. Często słyszę: „skomponuj mi coś”. A kiedy mówię: „dobrze, ale dajcie mi najpierw tekst”, dostaję odpowiedź, że „coś tam się potem dopisze”. Grunt to mieć muzykę.

Jak w Kabarecie Starszych Panów, gdzie był „kompozytor i ten drugi”.

Jeremi Przybora był poetą i uważam, że w polskiej muzyce sakralnej właśnie trzeba nam poetów teologii, zdolnych zamknąć w treści pieśni religijnej wielką teologię. Osobiście bardzo lubię „Zbliżam się w pokorze”. Proszę sobie przypomnieć tekst tej pieśni, tam jest teologia przez duże „T”.

Skoro jesteśmy już przy porównaniach z kulturą popularną: amerykański – czyli de facto protestancki – gospel na trwałe wpisał się do muzyki popularnej. Myśli Ojciec, że katolicka muzyka sakralna zrodzi kiedyś jakiś hit na miarę jedynego, jaki ma chyba w dorobku? Mam na myśli „Cichą noc”.

(chwila milczenia) A ja się zastanawiam, czy „Cicha noc” to w ogóle pieśń liturgiczna.

A co w takim razie?

Pieśń liturgiczna to utwór zawieszony w warstwie tekstu bezpośrednio na Ewangeliach lub proroctwach staro­testamentowych. Kiedyś na Boże Narodzenie śpiewało się w kościołach tak zwane pieśni bożonarodzeniowe. Na przykład „Bóg się rodzi”, „Anioł pasterzom mówił”. To jest wielka teologia. Obok nich występowały kolędy i pastorałki, czyli utwory nawiązujące do historii narodzin Jezusa w sposób bardziej luźny, eksponujące fabularną i obyczajową sferę tego wydarzenia, przeznaczone do nabożnego śpiewania po domach.

Rozumiem wątpliwości natury teologicznej, ale sukces „Cichej nocy” wydaje się bezapelacyjny. I powtórzę pytanie – czy sądzi Ojciec, że doczekamy się katolickiego hitu?

Nie sądzę. Mówimy o tak różnych estetykach, że nie widzę szans, by mogły się one kiedyś nawzajem przeniknąć. Powiem nawet więcej – moim zdaniem one powinny się od siebie różnić.

Bo?

Bo mają inne funkcje. Utwór popowy ma być przyjemny dla ucha, łatwo budzić emocje. Pieśń w trakcie mszy może być przyjemna dla ucha, może też wzbudzać emocje, ale powinna zawsze kierować myśli i serce słuchacza do Boga.

Kiedy słyszę niektóre pieśni kościelne, czuję głównie cierpienie. Na przykład „Golgota”. Cała linia melodyczna przypomina tam drogę krzyżową i nie wiem, czy to celowy zabieg, czy kompozytorowi po prostu nie wyszło.

I proszę, wspomniałem o nieprzystawalności estetyk. „Golgota”, o ile mi wiadomo, jest pieśnią wywodzącą się z neokatechumenatu, który jest liturgicznie dość daleki od polskiego katolickiego main­streamu, jeśli mogę tak powiedzieć. Czy dobrze zrozumiałem? Kiedy słyszy pan „Golgotę”, coś się panu nie zgadza?

Tak.

Bo obcuje pan z inną estetyką muzyczną niż ta, do której pan przywykł w Kościele. Czyli nie jest z panem aż tak źle, jak pan twierdzi. Jakiś muzyczny zmysł pan ma. Jak większość wiernych w Kościele. ©℗

 

O. DAWID KUSZ jest dominikaninem. Święcenia kapłańskie przyjął w 2005 r. Jest kompozytorem muzyki sakralnej i nauczycielem śpiewu. Wykłada w Międzyuczelnianym Instytucie Muzyki Kościelnej w Krakowie. Ma stopień doktora sztuk muzycznych.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 30/2020