Jestem kozłem ofiarnym

Adam Bielecki: Przyczyną tragedii na Broad Peak była błędna ocena swojego stanu przez Maćka Berbekę i Tomka Kowalskiego. Każdy z nas musiał spojrzeć w głąb siebie i powiedzieć: „dam radę” albo „nie dam rady”. Oni się pomylili.

17.09.2013

Czyta się kilka minut

Adam Bielecki, początek wyprawy na Broad Peak, 27 stycznia 2013 r. / Fot. Adam Bielecki
Adam Bielecki, początek wyprawy na Broad Peak, 27 stycznia 2013 r. / Fot. Adam Bielecki

BARTEK DOBROCH, PRZEMYSŁAW WILCZYŃSKI: Jesteś parę chwil po przeczytaniu raportu PZA...
ADAM BIELECKI:
...najpierw się popłakałem. Następną reakcją była agresja: prawie rozwaliłem szafę z wściekłości. A teraz wszystko się plącze, od złości po przerażenie. Najsilniejsze jest cholerne poczucie niesprawiedliwości; poczucie, że zostałem kozłem ofiarnym.
Co Cię najbardziej zabolało?
Rozłożenie akcentów: to, że zostałem uznany za głównego winnego. Postawa Artura Małka budzi „poważne zastrzeżenia”, moja została określona jako „jednoznacznie negatywna”.
Spodziewałeś się czegoś innego?
Tego, że raport nic nowego nie wniesie. Były skrajne oceny, ale wypowiadane przez pojedynczych przedstawicieli środowiska. Szokujące: dokument PZA jest po stronie najbardziej skrajnych ocen formułowanych w mediach.
Oczywiście chciałem wiedzieć, co według autorów zostało źle zrobione – jakich błędów w przyszłości unikać. Ale nie spodziewałem się szukania winnych, a już w najczarniejszych koszmarach nie przyszłoby mi do głowy, że tylko ja za takiego zostanę uznany.
Punkt drugi podsumowania wykręcił mi mózg: zespół negatywnie ocenia moje zejście z obozu czwartego do bazy w czasie, kiedy „na górze można się było jeszcze spodziewać zwrotu sytuacji i uratowania Macieja Berbeki”. Przecież kierownik, który wydał polecenie zejścia, dostał ocenę pozytywną.
Podnoszono to, zanim wróciliście do Polski.
Bo nie rozumiano realiów. Krzysztof Wielicki zarządził nasz odwrót do bazy. Poszedłem pierwszy, bo byłem ubrany. Kiedy byłem już kilkadziesiąt metrów niżej, Artur zaproponował: „Halo, chłopaki, może jeszcze zaczekamy”. „Dobra, konsultujemy z Krzyśkiem” – pomyślałem. Powiedział, że jeśli chcemy, to możemy zostać. Na co ja, że mogę te kilkadziesiąt metrów podejść. „Ty już schodź, a my z Karimem zostaniemy” – powiedział Artur. Mnie to podejście – w stanie wyczerpania – zajęłoby pewnie godzinę, więc zejście wydawało się decyzją racjonalną. W raporcie o moim wyczerpaniu nie ma mowy, a przecież przez cały atak szczytowy i po nim prawie 40 godzin nie przyjmowałem żadnych płynów i pokarmów: wszystko zwracałem.
Dodajmy, że w naszym odczuciu Maciek po 48 godzinach przebywania na takiej wysokości nie miał szans. Ostatecznie Małek z Karimem zaczęli schodzić kilka godzin po mnie.
Autorzy twierdzą, że Wasz stan nie był tak zły, byście musieli natychmiast schodzić.
A na jakiej podstawie?! Ja miałem poczucie największego wyczerpania w całym wspinaczkowym życiu! Nawet teraz nie pojechałbym na wyprawę zimową w Karakorum: kiedy jestem w mieście i robi się zimno, odzywa się psychiczny uraz.
Autorzy zastrzegają: mogliście mieć subiektywne poczucie...
Subiektywne poczucie? Byłem pewien, że umrę i nie zejdę z tej góry!
Zrozumiałbym taką przygniatającą ocenę, gdybyśmy, schodząc, usłyszeli, że Maciek z Tomkiem nie dają rady, a my byśmy powiedzieli: „Sorry, ale musimy ratować własne tyłki”. Inna sprawa, że próbuję sobie wyobrazić taką sytuację i... nie wiem, jak bym się zachował. Nikt tego nie wie, póki tego nie przeżyje.
Jest w raporcie jeden element, który można czytać jako oczyszczenie Cię z zarzutów: wcześniej sugerowano, że brak kontaktu z Tobą podczas zejścia nie był wynikiem awarii radiotelefonu, tylko celowego działania. Raport stwierdza, że nie ma na to dowodów.
Ten zarzut był tak absurdalny, że nigdy nie brałem go poważnie.
Na wcześniejszej wyprawie była podobna sytuacja – również z Twoim udziałem.
Nie widzę logicznego wyjaśnienia, co by mi dało wyłączanie telefonu.
Odcięcie się od problemów, które mają miejsce wyżej.
Tak nie kalkulowałem. Gdybym usłyszał przez radiotelefon: „Adam, zawróć po Tomka”, odpowiedziałbym: „Krzysiek, k..., nie dam rady!”. Komunikacja jest zawsze atutem.
Szkoda, że w raporcie nie ma słowa o tym, że podczas tego cholernego ataku szczytowego byłem jedyną osobą, która łączność miała. Maciek i Artur mieli wyłączone telefony, to ja się komunikowałem z Krzyśkiem – co jemu teraz zalicza się na plus, a mnie nie.
„Kierownik wyprawy optował za rozwiązaniem ataku dwiema dwójkami (...), ale uczestnicy uznali, że zespół czteroosobowy będzie silniejszy i da większe prawdopodobieństwo sukcesu” – piszą autorzy raportu.
Ja byłem zwolennikiem dwóch zespołów i mówiłem o tym jasno.
Tyle że to była decyzja kierownika. Nie chciałem się też narażać chłopakom – Tomek Kowalski uważał, że rozdzielenie zespołów pozbawi go szans na atak. To on przeforsował opcję jednego zespołu, a Krzysiek się jej nie przeciwstawił.
„Uczestnicy wyjścia szczytowego nie uzgodnili ze sobą podstawowych zasad taktycznych, tzn. zasad postępowania w przypadku słabego tempa wspinaczki (nieprzekraczalna godzina odwrotu), zasad postępowania w przypadku drastycznego osłabnięcia któregokolwiek z uczestników ataku wymagającego sprowadzenia oraz nie zostało wyraźnie powiedziane, kto jest liderem wyjścia”...
Zgoda – to był błąd. W bazie przed wyjściem nawet o tym rozmawialiśmy, ale bez jasnych ustaleń. Choć chyba wszyscy czuli, że trzeba zejść do przełęczy jeszcze za dnia.
A piąta rano jako godzina wyjścia do ataku szczytowego? Nie za późno?
Do śpiworów weszliśmy ok. 22.30, a na odpoczynek potrzeba co najmniej sześciu godzin. Poza tym godzina wyjścia była dostosowana do potrzeb Maćka, który bał się odmrożeń i mówił, że jeśli wyjdziemy wcześniej, to będzie musiał zawrócić. A jego autorytet był potężny.
Czy należało zmienić taktykę „z powodu narastającego niedoczasu”?
Należało po prostu zawrócić z przedwierzchołka Rocky Summit. Decyzję o ataku podjął Maciek, a my z Arturem udowodniliśmy, że „idąc po bandzie”, da się wyjść i zejść.
Dziś mogę powiedzieć coś, czego nigdy dotąd nie mówiłem: przyczyną tragedii na Broad Peak była błędna ocena swojego stanu przez Maćka i Tomka. Każdy z nas na tej grani musiał spojrzeć w głąb siebie i powiedzieć: „dam radę” albo „nie dam rady”. Oni się pomylili. Co do mnie, w momencie, kiedy Maciek-autorytet mówi „idziemy”, to ja – młody wyścigowy koń – pomyślałem: „Nie będę miękł”.
Tak, popełniłem błąd. Nie powiedziałem tego, co myślałem: „Dobra, ale w takim tempie nie jestem w stanie tego zrobić. Trzeba gnać”.
Autorzy raportu piszą, że to Ty podjąłeś indywidualną decyzję o rozwiązaniu.
To nieprawda. Propozycja padła wcześniej z ust Artura – wtedy nie chciałem się rozwiązać, przerażało mnie rozsupływanie zamarzniętego węzła. Ale potem teren „się kładł” i lina zaczęła przeszkadzać. Byłem przerażony późną porą. Tak, pognałem, bo się zwyczajnie bałem. Psychicznie nie udźwignąłem tego ataku. Wszystko było na krawędzi paniki i walki o życie.
Dlaczego na szczycie byliście tak późno?
Złe obliczenie czasu. Na przełęczy mieliśmy dwie godziny opóźnienia. Myśleliśmy, że z Rocky Summit na szczyt będzie pół godziny, a ja szedłem 80 minut.
„Przebieg zdarzeń na grani szczytowej Broad Peak w nocy z 5 na 6 marca 2013 r. mógłby być inny, gdyby zespół ostatecznie i nieodwracalnie nie rozdzielił się przed wejściem na wierzchołek”... Czyli Twoje działania mogły się przyczynić do tragedii.
Chciałbym, żeby komisja, zamiast sugerować inny scenariusz, napisała, jaki mógł być.
Co myślałeś na szczycie?
Że trzeba uciekać, bo zginiemy.
Gdy mówisz „nie udźwignąłem”, masz na myśli swój stan emocjonalny, czy też swoje działania albo ich brak?
Stan emocjonalny. Ale działania też – konsekwencją było to, że sam szedłem na szczyt i sam z niego schodziłem. Byłem przekonany, że walczę o przetrwanie. Czy słusznie? Tego się nigdy nie dowiem i będę musiał z tym żyć.
Jak przeczytałem raport, przeszło mi przez myśl i to, że powinienem był zostać na tej górze. Zostać, czyli zginąć. Byłbym teraz bohaterem narodowym. Tamte realia można porównać do wojny. Czy ocenimy jednoznacznie żołnierza, który w sytuacji zagrożenia życia rzucił broń i w panice uciekł? Tak, my tam zaczęliśmy uciekać. Wszyscy, włącznie z Maćkiem. Czy to wystarczy, żeby nas – a właściwie mnie, bo to o mnie jest mowa – jednoznacznie potępiać?
Porozmawiajmy o samotnym zejściu.
Kiedy podjąłem decyzję o schodzeniu, chłopcy szli do góry: mogli się do mnie przyłączyć, gdyby coś było nie tak. Mijając Maćka, powiedziałem: „Przekaż Krzyśkowi, że nie działa mi radiotelefon i że już schodzę”.
Co odpowiedział?
Nic. Żadnych uwag, żebym poczekał.
Zabolał mnie jeszcze jeden punkt raportu. „Zespół negatywnie ocenia postawę Adama Bieleckiego, który od razu założył, że nie będzie schodził z resztą uczestników ataku szczytowego”. Jak mogą ocenić moje intencje? To jest po prostu kłamstwo! Po wyprawie na Makalu, gdzie popełniłem błąd, mam wdrukowaną w pamięć zasadę „schodzić razem”. Wiele razy, gdy zakładaliśmy np. poręczówki poniżej obozu pierwszego, Maciek mówił: „Leć, młody, do bazy!”, na co mówiłem, że czekam. I czekałem.
Później już nie.
Tak, po ataku szczytowym ta zasada umarła. Wszyscy – wszyscy! – walczyli o życie.
Byłeś najmocniejszy. Może dlatego na Tobie ciąży szczególna odpowiedzialność.
Nie przyjmuję jej.
Więcej: nie chcę wkraczać w spekulacje, bo zrobili to już członkowie komisji, ale być może byłem jedyną osobą, która zdawała sobie sprawę z powagi sytuacji. Dopuszczam i taką możliwość, że z całej czwórki byłem – właśnie z powodu tej świadomości – najbardziej przerażony. Widać to już na filmiku ze szczytu – mówię na nim, że jest późno. Stoję tam i mam w głowie tykający zegar.
Wielu uważa, że Twoje skrajne wyczerpanie kłóci się z Twoim tempem.
Chodzi o tempo w porównaniu z innymi. O tym, że zszedłem pierwszy, zadecydowała moja przewaga na grani oraz to, że Małek zmieniał baterie w czołówce. Mnie się wydawało, że schodzę absurdalnie wolno. Siadałem co kilka kroków, próbując coś wyrzygać, choć już nie miałem co. Był też strach, że po zmroku zabije mnie zimno. Ponadto początkowo podano błędną godzinę mojego powrotu do „czwórki”, gdzie faktycznie dotarłem po 23.00.
Jak wygląda ten strach?
Jest zwierzęcy. W sytuacji bezpośredniego zagrożenia zamieniam się w racjonalną maszynę, w której nie ma miejsca na zbędne myśli, zmniejszające szansę na przetrwanie. To stan zamknięcia w sobie, z jednoczesnym podskórnym rozedrganiem – całe ciało ci chodzi.
Można odnieść wrażenie, że w tym stanie nie sposób myśleć o pomocy innym.
Z przykrością muszę się z tym zgodzić. Dla mnie na Broad Peak nastąpił moment, w którym zaczęła się walka o życie. I może ze trzy razy pojawiła się w mojej głowie myśl: „co z chłopakami?”. A potem konkluzja, że nie jestem w stanie nic zrobić. Muszę zejść do obozu, odpalić radiotelefon i wtedy działać.
Kiedy zszedłem na przełęcz, najpierw było „uff”, ale potem było spojrzenie w czerń i myśl: „K..., jak ja znajdę ten obóz?”. Wielki stok, cholernie daleko i trzeba znaleźć dwa namiociki. Stwierdziłem: koniec, siadłem i rozjechałem się psychicznie.
To, że ten obóz znalazłem, uważam za cud. Włączyłem długie światła na czołówce. Próbowałem ogarnąć panikę. Potem powolny skan, żeby coś wypatrzyć. Wreszcie – błysnęło. Scena jak z filmu. Dotarłem do namiotu.
Mówi się, że Małek mógłby mieć do Ciebie pretensje: nie schodziliście razem.
Myślę, że byłyby uzasadnione, bo gdyby coś mu się stało, to moja odpowiedzialność byłaby rzeczywiście bezpośrednia. Schodząc, czułem się za niego odpowiedzialny. Była krótka refleksja: „Ma linę, technicznie jest lepszy ode mnie, da sobie radę”. I druga: „Tomek jest pod opieką Maćka, Maciek to Maciek, poradzą sobie”.
Nie dał Ci do zrozumienia, że ma żal?
Nigdy.
W jakich jesteście relacjach?
W dobrych. Gadamy, chodzimy na piwo.
Nawiasem mówiąc: moje nocne wyjście po Artura nie zostało w raporcie odnotowane.
Nie jest tak, że podobne próby są podejmowane, by uspokoić sumienie?
Myślę, że w przypadku niektórych tak. Teraz mógłbym żałować, że nie podjąłem ich więcej, bo gdybym zrobił parę markowanych działań, byłbym dziś w dobrej sytuacji. Konkluzja jest okropna: powinienem podjąć działania udawane, które nic by nie zmieniły, jeśli chodzi o przebieg wyprawy, za to zmieniłyby mój wizerunek. Taki cynizm jest dla mnie nie do zaakceptowania.
„Mamy świadomość, że zachowanie zespołowe nie zawsze może uchronić zespół wspinaczkowy od skutków nieszczęśliwych wypadków, ale uważamy, że trzeba, powinno się i należy podjąć próbę pomocy nawet wtedy, kiedy podnosi to poziom ryzyka osobie pomagającej. Jest to przejaw dojrzałości i odpowiedzialności partnerów, wyraz odwagi cywilnej, spolegliwości i empatii. To wszystko powinno cechować nasze środowisko”. Znowu: czyta się to jako opis cech, których zabrakło Tobie.
Nigdy nie pytałem, kto wołał w górach o pomoc. Brałem udział w akcjach ratunkowych, np. na K2, gdzie mimo próśb nikt nie chciał iść. Pomoc w górach to dla mnie aksjomat. Ale jest też stara zasada, że nie należy mnożyć ofiar. Na Broad Peak moje zasoby wystarczały tylko na to, by – i tak na granicy – zadbać o przeżycie.
Autorzy piszą, że dobierając w przyszłości uczestników wypraw, należy brać pod uwagę nie tylko dorobek sportowy i umiejętności. „Osoby, które pod względem etycznym zdecydowanie zawiodły, nie powinny być brane pod uwagę, nawet jeśli reprezentują odpowiedni poziom sportowy”...
To oczywiście o mnie – Bielecki ma już w góry wysokie nie jeździć. Najbardziej bolą nie szczegółowe analizy – zgadzam się, że popełniliśmy wiele błędów – ale ta gradacja ocen. Dostaję naganną ocenę za te same działania, za które kierownik na poziomie decyzji dostaje ocenę pozytywną. Moje samodzielne zejście dostaje ocenę jednoznacznie negatywną, a Artura Małka, który wprost odmówił Maćkowi wspólnego schodzenia, budzi tylko poważne zastrzeżenia. Samodzielne schodzenie Maćka nie budzi zastrzeżeń. To nieuczciwe.
Może na tę ocenę miały wpływ opinie Twoich partnerów z innych wypraw. Tego w raporcie nie ma, bo dotyczy Broad Peak, ale Twoje wcześniejsze zachowania...
Jakie?
Na Makalu szedłeś pierwszy, zostawiając za sobą błądzącego partnera. Sam mówisz o tym otwarcie: błąd.
Nikt z członków komisji nie pytał mnie o tamte wydarzenia. Gdyby to zrobili, gdybym miał możliwość odniesienia się do tych spraw, mogliby ten kontekst brać pod uwagę.
W raporcie są wymienieni konsultanci – w tym osoby, które były zimą na ośmiu tysiącach. M.in. Janusz Gołąb, który po wyprawie na Gaszerbrum wyrażał wątpliwości co do Twojego zachowania. Tam również schodziłeś pierwszy.
Janusz to trudna osoba, na wyprawie nie byliśmy charakterologicznie zgrani. Nigdy nie sformułował wprost zarzutów, zrobił to za pośrednictwem mediów. Co do tamtej sytuacji, trzymałem z nim kontakt wzrokowy. Dopiero kiedy był bezpieczny, poszedłem do obozu, żeby nagotować mu wodę. Jeśli chodzi o Gaszerbrum, nie mam sobie nic do zarzucenia.
Suma zarzutów jest dla Ciebie miażdżąca.
Trudno wyobrazić sobie osiem tysięcy zimą, jeśli ktoś tego nie doświadczył. Jadąc na Gaszerbrum, nie zdawałem sobie sprawy, w co się pakuję, pytam więc, jak himalaista letni – a takich było najwięcej wśród członków komisji – może mieć na ten temat pojęcie? Potrafimy sobie wyobrazić minus 30 stopni, ale minus 45 nie, bo nie mamy punktu odniesienia.
Dlaczego nie wzięto pod uwagę opinii wspinaczy zagranicznych? Mamy sześć żyjących osób, które były powyżej 8 tysięcy zimą w Karakorum. Jest Simone Moro, Denis Urubko. Od tego drugiego dostałem bardzo ważnego, wspierającego mnie maila.
Ryszard Gajewski był na ośmiu tysiącach zimą. Mówił, że na Manaslu nie było tak źle, jak to przedstawiasz.
W Karakorum zimą temperatura jest o dziesięć stopni niższa niż w Himalajach. Wiatry wieją o 40 km na godzinę szybciej. Nie możemy przenosić doświadczenia himalajskiego w Karakorum – nieprzypadkowo najpierw zdobyto zimą ośmiotysięczniki himalajskie.
„Nauczmy młodych etyki” – mówiła Anna Czerwińska, członkini komisji, kilka miesięcy temu. Może jednak młodsze pokolenie – choćby za sprawą większego pośpiechu, komercjalizacji wypraw – podchodzi do etycznych zasad inaczej?
Ja się nie czuję głosem młodego pokolenia, mentalnie czuję się przedstawicielem starszych. Zaczynałem od chodzenia po Beskidach z plecakiem, potem skały, Tatry, wychowywałem się na książkach Żuławskiego, Długosza, Jagiełły. Dla mnie stara szkoła etyczna jest podstawą działalności górskiej. Owszem, zmieniły się okoliczności: starsi znali się przed wyprawami, spotykali się, teraz jest nas mało, nie znamy się.
Dzisiaj na wyprawie nawet kierownik nie ma wiele do powiedzenia.
To zależy od kierownika, nie od czasów.
Krzysztof Wielicki miał autorytet?
(Cisza) On chyba nie czuje się najlepiej w roli kierownika – to urodzony solista. Decyzje na wyprawie podejmowaliśmy raczej wspólnie.
Sam powiedziałeś, że podjął decyzję o schodzeniu. To chyba ważna decyzja.
OK, nie jest tak, że nie podejmował żadnych. Ale to już był etap, na którym nic nie miało znaczenia. Po ptakach: chłopców już nie było.
Pytacie o górską etykę: ze mną nikt na jej temat specjalnie nie rozmawiał. Poza jednym wyjątkiem. Artur Hajzer wyraźnie podkreślał zasadę kontaktu wzrokowego i ją nam wpajał, zwłaszcza po wydarzeniach na Makalu. Dla mnie ta zasada była zawsze ważna.
Również na Broad Peak?
Również. Do momentu, kiedy zaczęła się walka o życie. Ten zespół się rozleciał, bo sprawnie przeprowadzony atak zamienił się w indywidualną walkę o przetrwanie. Świadczy o tym postępowanie moje, Artura, który nie został z Maćkiem, ale też Maćka, który nie schodził z Tomkiem.
Nasza rozmowa krąży wokół sześciu osób: czterech zdobywców Broad Peak, Krzysztofa Wielickiego oraz Artura Hajzera jako spiritus movens himalaizmu zimowego. Przez pół roku zginęła trójka z tej szóstki. Nie sądzisz, że to wszystko przekracza normy górskiego ryzyka?
Kiedy dowiedziałem się o śmierci Hajzera, coś we mnie pękło. Ale to nie tylko on. Znałem dobrze jedną z osób z masakry pod Nanga Parbat, w międzyczasie mój przyjaciel zginął na Mont Blanc, straciłem partnera w Alpach. Tych śmierci w wieku 30 lat doświadczyłem tyle, że obudził się we mnie bunt. Tak, pojawia się myśl, że to prowadzi donikąd.
Z drugiej strony, będę bronił prawa ludzi do ryzykowania swoim życiem. Nie mam potrzeby zyskiwania powszechnej akceptacji dla „sportu”, który uprawiam. I biorę pod uwagę konsekwencje – liczę się ze śmiercią w górach.
Jutro, pojutrze przejdziesz trudny czas. Będą oskarżenia, dyskusje. Co dalej?
Uważam, że stałem się ofiarą polskiego piekła, dlatego myślę, że wyniosę się na Zachód. I tak w Polsce nie bardzo mam się z kim wspinać.
Dlaczego?
Nie ma chętnych. Aktywnych himalaistów jest zaledwie kilku, nie ma zespołu, nie ma kierownika – nie wiem, kto będzie ciągnął polski himalaizm. Nie ma co utrzymywać fikcji, że w naszym himalaizmie jest super. Nie jest.
Byłeś i jesteś uznawany za największy polski talent wysokogórski.
A teraz stałem się persona non grata. Choć w PZA zawsze byłem czarną owcą. To nie raport mnie skreśla, ale śmierć Artura Hajzera: jedynej osoby, która za mną stała. Skądinąd raport zabija też polski himalaizm. Nie tylko mnie będzie ciężko zdobyć dofinansowanie – komu się będzie chciało łożyć na taką aferę?
Ktoś w środowisku będzie Cię bronił?
Mój problem polega na tym, że zawsze byłem poza nim. Mnie można uj..., nie jestem niczyim kumplem. Dwóch wspinaczy z autorytetem, którzy znali mnie z gór, czyli Artura i Maćka, już nie ma.
Mocno przeżyłeś śmierć Artura.
Nadal nie mogę w nią uwierzyć. Artur mawiał, że nie ma ludzi niezastąpionych. Nie ma – poza nim. To była jedyna osoba, której się chciało, jedyna – może poza Maćkiem Berbeką – która lubiła i szanowała młodych. Ostatni łącznik.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej
Dziennikarz od 2002 r. współpracujący z „Tygodnikiem Powszechnym”, autor reportaży, wywiadów, tekstów specjalistycznych o tematyce kulturalnej, społecznej, międzynarodowej, pisze zarówno o Krakowie, Podhalu, jak i Tybecie; szczególne miejsce w jego… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 38/2013