Jest życie na wyspie

Małgorzata Szejnert, reporterka: To przymus sprawił, że przedwojenna Polska wydawała się krainą szczęśliwości, demokracji, pokoju społecznego, a przecież taka nie była. Póki nie opowiemy swoich historii, nie ruszymy z miejsca.

11.06.2018

Czyta się kilka minut

 / TADEUSZ POŹNIAK / REPORTER
/ TADEUSZ POŹNIAK / REPORTER

GRZEGORZ JANKOWICZ: „Wyspę węży”, opowieść o polskich oficerach, piłsudczykach, izolowanych z rozkazu generała Sikorskiego w czasie II wojny światowej na szkockiej wyspie Bute, czyta się jak relację z odwiecznej walki plemion polskich. Melancholia, frustracja i sentymentalizm, poczucie odstawienia na boczny tor, sny o potędze, oskarżenia o zdradę wobec innych narodów, nieustanne kłótnie... Jak kiedyś, tak i teraz.

MAŁGORZATA SZEJNERT: Moja książka jest głównie o tym, jak ludzie, którzy chcą przecież dobrze dla Polski, w większości są patriotami, nie mogą się porozumieć wskutek różnic w poglądach politycznych i rozmaitych zaszłości. Ci, którzy zdobyli władzę, nie są w stanie współpracować z tymi, którzy ją stracili. Nie szukają z nimi wspólnego języka. Rydz-Śmigły nie chce przyjąć Sikorskiego do służby czynnej ani w sierpniu, ani we wrześniu 1939 r. Potem to się odwraca. Kiedy generałowie Tadeusz Kasprzycki i Felicjan Sławoj-Składkowski zwracają się do Sikorskiego w Rumunii, by ich wziął do wojska, ten odpowiada pierwszemu, że ojczyzna nie chce jego usług, a drugiemu, że jedno tylko mu pozostaje: dać o sobie zapomnieć. Styl jest elegancki, ale obelżywy. To było kopanie głębokich podziałów, w sytuacji, która wymagała jedności.

Dałoby się tego uniknąć, skoro ci ludzie, elita wojskowa i polityczna kraju, tak bardzo sobie nie ufali?

Nie wiem, wiele o tym myślałam, ale nie potrafię tego ocenić.

Uderzyło mnie to, że niemal wszystkie winy, które przypisują sobie przeciwnicy, były upraszczane i przykrawane do potrzeb politycznych.

Ten mechanizm powraca. Wtedy przypisywano sanacji całkowitą winę za klęskę wrześniową. Pojawiło się także wiele zarzutów korupcyjnych, niepotwierdzonych, małostkowych. W rozrachunkach jakby nie zauważano, że po 17 września 1939 r. nie było już prawie możliwości działania. Ucieczka polskich władz do Rumunii traktowana była jako ucieczka z tonącego okrętu. A przecież wielu uciekało z nadzieją, że będą walczyć na innych frontach.

Można to na chłodno ocenić z dystansu, ale wyobrażam sobie, że podówczas trudno było o taką postawę. Pułkownik Ludwik Bociański, który w akcie protestu przeciwko ucieczce władz targnął się na swoje życie, co prawda nieskutecznie, na oczach Rydza-Śmigłego, był przekonany, że jego gest jest słuszny. Opuszczenie kraju postrzegał jako rozwiązanie niehonorowe. Dlaczego tak bardzo lubujemy się w wymierzaniu sprawiedliwości ziomkom?

Wiele przyczyn historycznych się na to złożyło. Choćby bardzo długo utrzymujący się feudalizm z nieszczęsną pańszczyzną, nie przez Polskę przecież zniesioną, tradycja samowoli szlacheckiej, rządy zaborcze, wątłość klasy średniej, wojny, okupacja, komunizm, zamęt moralny, ruina instytucji cywilnych, niemożność tworzenia społeczeństwa obywatelskiego, wieczna niedojrzałość. Polski katolicyzm, który zdawał egzamin w opresji, ale w okresach wolności nie umie się pohamować przed triumfalizmem, sprzyja nietolerancji narodowej i społecznej, pojmuje dosłownie rząd dusz. Sprawiedliwość ­wymaga zaufania do ludzi, polska historia nie sprzyjała temu przez wieki. Historia, a może i charakter Polaków? Ale przecież historia charakter kształtuje.

Skoro zaszłości tak dotkliwie nas rozjątrzają, to może lepiej o tym wszystkim zapomnieć i skoncentrować się na przyszłości?

Nie, bo zawsze coś prędzej czy później wybuchnie. Historię trzeba przepracować, ale w sposób uczciwy – zaczynając od badania faktów, a nie opinii. Musimy sami to zrobić, nikt nas w tym nie wyręczy. Twoja propozycja zapomnienia przekreśla sens mojej książki. To nie była przyjemna praca, byłam jednak pewna, że jest potrzebna.

Kiedy zapominamy, kiedy rozpamiętujemy – to i tak jako wspólnota stoimy w miejscu?

Jednak trzeba się uczyć. Myślę ze smutkiem, z jakich podręczników uczyło się moje pokolenie. Między innymi z historii WKPb („Krótki Kurs Wszechzwiązkowej Partii Komunistycznej »Bolszewików«”). Niby stare dzieje, choć kiedyś była to lektura obowiązkowa – stalinowskie czasy. Wielu wyrzuciło tę książkę, ja zachowałam. Czasem zaglądam. Na przykład na stronę 272: „Najazd jaśniepanów polskich na Kraj Radziecki”. To pranie mózgów wywołało odwrotny skutek – przymus sprawił, że przedwojenna Polska wydawała się wielu krainą szczęśliwości, demokracji, pokoju społecznego, a przecież taka nie była. Póki nie opowiemy i nie przetrawimy swoich historii, nie ruszymy z miejsca.

Ale przecież ciągle opowiadamy! Nierzadko z dbałością o fakty, krytycznie, z dystansem. Są książki, z których możemy czerpać nauki. Dla mnie taką opowieścią, inspirującą i otrzeźwiającą, jest tom esejów Witolda Wirpszy „Polaku, kim jesteś?”. Może po prostu wszyscy piszą, a nikt nie czyta?

Wiemy, jak smutno wyglądają dane o czytelnictwie w Polsce. A samo czytanie nie wystarczy. Trzeba się jeszcze uporać z tym, czego się dowiedziało o sobie. Ciekawam, czy ten tom Wirpszy jest w lekturach szkolnych? Moja wnuczka ma w lekturach „Quo vadis”.

Powinna być, ale niedoczekanie nasze. Wierzysz, że wyjdziemy kiedyś z impasu?

Muszę w to wierzyć. Ale kiedy wyjdziemy? Trudno przewidzieć. Czy przewidywaliśmy wybuch Solidarności w 1980 r., a po dziewięciu latach zwycięskie wybory?

Panująca w Polsce atmosfera polityczna skłania do snucia różnych wizji przyszłości. Jedni nimi straszą, inni za ich pomocą pocieszają. Czujesz niepokój, wsłuchując się w te głosy?

Tak. Czuję go po raz pierwszy od 4 czerwca 1989 r. Jakby powoli zatrzaskiwały się okna w moim mieszkaniu i zaczynało brakować powietrza. Jakoś też biorę udział w tym zamykaniu: wyprowadziłam z domu telewizję, przestałam słuchać ulubionych dawniej programów radiowych. Ale za to chodzę na spacery – jak nazwał to jakiś polityk – biorę chorągiewkę i dołączam do tłumu spacerowiczów.

Po raz pierwszy rozmawialiśmy o Twojej książce mniej więcej półtora roku przed jej publikacją. Wspomniałaś, że praca idzie wolno i chyba nic z tego nie wyjdzie.

Trzykrotnie przechodziłam kryzys: podczas gromadzenia materiałów i podczas pisania. Początkowo wyobrażałam sobie, że wątek wuja Ignacego Raczkowskiego, który w 1940 r. trafił do obozu odosobnienia na wyspie Bute i w 1943 r. został na niej pochowany, będzie wyraźniejszy, że pomoże mi zbudować tę historię. Ale niewiele udało mi się o nim dowiedzieć z listów i dokumentów obozowych. Zagadka, która zapoczątkowała tę książkę, zbladła.

Niewyrazisty bohater – przekleństwo reportera.

Tak, a nie miałam już nikogo innego. Nie miałam w ogóle żywych bohaterów. Więc poddałam się (a był to rok 2012) i zaczęłam pisać książkę o Polesiu. Tam bohaterów nie brakowało. Nawet jeśli pochodzili z odległej przeszłości, wciąż byli żywi, bo zachowały się ich wspomnienia, z których można było wyczytać ich osobowość, temperament, spostrzegawczość. Każda z tych postaci miała swoją opowieść.

Ale jednak wróciłaś do rozgrzebanego tematu.

Gdy skończyłam książkę o Polesiu, pożałowałam swojej inwestycji w wyspę Bute. Wymyśliłam wtedy rozwiązania, które pozwoliły mi ten materiał historyczny przybliżyć do formy reportażu.

Jak wysnuwałaś reportażowe nici z tego historycznego kłębka?

Postanowiłam pojechać na wyspę, żeby zbudować, w miarę możliwości, obraz wojennego życia tam. Starałam się dowiedzieć, jak mieszkańcy pamiętają Polaków. Najpierw jednak zamówiłam w Brytyjskiej Bibliotece w Londynie mikrofilmy z wojennymi numerami „Butemana”, tygodnika wydawanego na wyspie. Zajmował się wyłącznie lokalnymi sprawami. Pisał o cenach i reglamentacji żywności, o sporach sąsiedzkich, o wysokości trawy na polu golfowym, o ślubach i zgonach, o zaciemnianiu okien itd. To było dla mnie bardzo ciekawe. I zdumiewające. Nie pisali o wojnie na świecie. Nie poinformowali o śmierci generała Sikorskiego w katastrofie gibraltarskiej, mimo że mieszkało wśród nich tylu polskich oficerów (w sumie około półtora tysiąca).

Do czego się to przydało?

Ulepiłam z tych informacji tło życia na Wyspie. Zaczęłam od 1939 r., gdy jeszcze nie było tam Polaków. „Buteman” nie zauważył wojny, ale poinformował o niej pośrednio. Brytyjczycy w obawie przed nalotami niemieckimi ewakuowali dzieci i niepełnosprawnych z wielkich miast. Na wyspę trafiła wtedy ogromna fala przesiedleńców z Glasgow. Logistyka tego przedsięwzięcia była imponująca. Potem pojawili się Polacy.

Czy charakter obozu był dla mieszkańców wyspy oczywisty?

Długo nie zdawali sobie sprawy z jego faktycznej natury. Nawet dziś mamy problem z określeniem. Stacja zborna? Obóz internowania? Chyba najlepsze byłoby „miejsce odosobnienia”. Nawet samo słowo „obóz” tu nie do końca pasuje, bo kojarzy się jako jeniecki albo koncentracyjny.

Polacy początkowo witani byli jak bohaterowie. W „Butemanie” pada nawet fraza „nieszczęśliwa Polska”; więc bardzo serdeczne przyjęcie, współczucie. Swoją drogą właściciele pensjonatów i hotelików ucieszyli się z tak dużej liczby kulturalnych gości, którzy opłacają regularnie swój pobyt z oficerskiego żołdu. Zapanowała ogólna radość i ożywienie, urządzano wspólne koncerty, zapraszano gości na tańce i na brydża. Oficerowie podobali się młodym mieszkankom Bute, zamieszkanej głównie przez marynarzy, rybaków i rzemieślników. Po roku entuzjazm zaczął opadać, pojawiły się oznaki zobojętnienia, z czasem także zniecierpliwienia. Szkoci powoli uświadamiali sobie, że ci mili goście wcale gośćmi nie są, bo nie przyjechali tam na określony czas, a na jak długo – nie wiadomo. Trudno im było zrozumieć, że oficerowie w wieku kwalifikującym do walki siedzą na wyspie, gdy Brytyjczycy wysyłają na front swoich synów.

Upiorna sielanka: wokół szaleje wojna, a panowie oficerowie z konieczności przechadzają się po ulicach sennego miasteczka. Były jakieś napięcia między wyspiarzami a Polakami?

Mieszkańcy domyślali się, że to sprawa polityczna. Ale nie dochodzili tego. Nie mieli większych pretensji do Polaków. Dziwili się. Jeden stary człowiek powiedział mi: „Niektórzy ludzie mówili, że oni tu siedzą i nic nie robią. Ale sprawiedliwiej będzie powiedzieć: ci Polacy swoje przeżyli, nie ma czego im zazdrościć... Inni Polacy walczą nad Londynem i giną...”. Czasem w „Butemanie” pojawiały się kpinki. Dlaczego polscy oficerowie snują się po miasteczku tacy zmęczeni? To zmęczenie nauką języka angielskiego.

A jak się wkręciłaś na wyspę?

Najpierw wysłałam listy. Napisałam m.in. do autora przewodnika po Bute, do redakcji „Butemana”, do księdza katolickiego, do miejskiego archiwum. Redaktorka gazety opublikowała mój apel, by każdy, kto coś wie o Polakach, odwiedził mnie w hotelu. Pojawiło się kilka historii. Jedna była szczególnie dramatyczna i wypełniła cały rozdział książki. Dotyczy izolowanego na Bute pilota Gosiewskiego, którego żona i synowie zginęli płynąc z Li zbony do Anglii. Okręt został zatopiony przez Niemców, a zrozpaczony Gosiewski zginął w tajemniczych okolicznościach – prawdopodobnie zabił się w samolocie. Tych spotkań na wyspie było kilka, zrobiłam z nich interwały w książce, by nie dominowały w niej dokumenty. Chociaż im dłużej się grzebałam w archiwach w Londynie, tym więcej znajdowałam dokumentów naprawdę pasjonujących. Głównie donosów, bo oficerowie byli stale inwigilowani (donosy się zachowały w aktach Instytutów Sikorskiego i Piłsudskiego).

Rozmawiałaś w Londynie z Krzysztofem Muennichem, synem pułkownika Tadeusza Muennicha, adiutanta Rydza-Śmigłego, wysłanego przez Sikorskiego na wyspę. Pamięta to miejsce (miał wtedy 16 lat)? Czy potępia twórców obozu?

Nie. Mówił o tym jako o błędzie, który oceni dopiero historia.

Wyspa nie boli już nikogo prócz Ciebie?

Ta książka powinna być bolesna dla wszystkich Polaków.

Kiedy się ukazała, odezwał się do Ciebie daleki, nieznany ci krewny Ignacego Raczkowskiego. Opowieść zyskała drugie życie.

To był pan Romuald Girsztowt z Pruszcza Gdańskiego. Jego babka, z domu Raczkowska, była bliską krewną mojego wuja, jego rówieśnicą. Rodzinną siedzibą Raczkowskich były Miegiany na Litwie Kowieńskiej. To centrum Laudy sienkiewiczowskiej; wokół leżą miejscowości znane z „Potopu”. Rodzina doświadczyła konfiskaty majątku i zesłania po powstaniu styczniowym. Ojciec Ignacego, który powrócił z Syberii, został pochowany na cmentarzyku w Miegianach, otoczonym ciągle staranną opieką. Pamięć powstania jest tam żywa. Pan Girsztowt przysłał mi zdjęcia cmentarza, kościoła, w którym ochrzczono Ignacego, werandy domu jego rodziców, który już nie istnieje.

Część Raczkowskich długo trzymała się Miegian. Ignacy i Czesław, wnukowie zesłańca, opuścili Litwę i zaciągnęli się do Legionów. Historię Ignacego opowiadam w książce. Czesław, lekarz wojskowy, został zamordowany w Charkowie. Jego żona i dwóch synów powtórzyli zesłańczy los rodzinny. Jeden syn zmarł na tyfus, drugi wydostał się z Rosji i poległ pod Monte Cassino. Pan Girsztowt nie był pewien imion starszych przodków, więc porozumiał się ze swoim krewnym mieszkającym w Kownie. Tamten pojechał do Miegian i na cmentarzyku sprawdził imiona.

Czy ci ludzie zostali w oficjalny sposób upamiętnieni?

Kilka lat temu pan Girsztowt odkrył w Izdebkach na Podkarpaciu świeżo zasadzony dąb pamięci majora Czesława Raczkowskiego. Był zdziwiony tym odkryciem – dlaczego tam? Miejscowy proboszcz wyjaśnił, że parafianie chcieli uczcić ofiary mordu katyńskiego, ale w szczególny sposób – przez konkretną postać. Czesława Raczkowskiego wybrali na chybił trafił z listy katyńskiej. Dostałam od pana Girsztowta zdjęcie drzewka i postawionej obok tablicy z nazwiskiem brata mojego wuja.

Książka jest kopalnią szczegółów, bardzo szczodrze obdarzasz nimi czytelników. Zainteresował mnie jeden z nich: pisząc o generałach podkreślasz, że po wojnie tylko dwóch wróciło do Polski. Dlaczego nie chcieli wracać?

Innym generałom Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie też nie było śpieszno do kraju pod władzą zależną od Moskwy. W 1945 r. znajdowało się na Zachodzie 127 polskich generałów. Wróciło dwudziestu.

Generałowie z Bute mieli szczególne obawy przed powrotem do Polski. Ich sytuacja wojenna była niejasna. Nie umieliby odpowiedzieć na proste pytanie: „co robiłeś w czasie wojny?”. Nie walczyli, nie mieli żadnych zasług bojowych. Pozostawały im wstyd i poczucie upokorzenia. ©℗

MAŁGORZATA SZEJNERT (ur. 1936) jest reporterką i pisarką. Autorka wielu książek z dziedziny „literatura faktu”. Przez prawie 15 lat prowadziła dział reportażu w „Gazecie Wyborczej”. W 2010 r. jurorzy Nagrody Literackiej Gdynia przyznali jej specjalną Nagrodę Osobną za twórczość niepoddającą się klasyfikacjom. O jej najnowszej książce „Wyspa węży” pisał w „Tygodniku Powszechnym” nr 12/2018 Adrian Stachowski – tekst dostępny na powszech.net/wyspa-wezy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodzony w 1978 r. Aktywista literacki, filozof literatury, eseista, redaktor, wydawca, krytyk i tłumacz. Dyrektor programowy Festiwalu Conrada. Redaktor działu kultury „Tygodnika Powszechnego”. Dyrektor programów literackich Fundacji Tygodnika Powszechnego.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 25/2018